Kraj

Dworzec Międzynarodowy Podlasie. Poczekalnia

Gdy już każdy wiedział, co czeka ludzi po wezwaniu Straży Granicznej, Podlasie pękło i rozsypało się na kawałki. Można by zacząć stawiać pytania o to, czy da się te kawałki posklejać, ale historia na Podlasiu jeszcze się nie skończyła. Ona cały czas trwa, przepoczwarza się i powtarza, rodzi i będzie rodzić kolejne kryzysy humanitarne.

Pierwszy był Usnarz Górny, bo choć ludzie pojawiali się i wcześniej, i w innych miejscach, to w Usnarzu po raz pierwszy wszyscy ich zobaczyliśmy.

Dziś w Usnarzu jest cicho i pusto. Po polu, na którym niemal rok temu stały wozy telewizyjne i wojskowe, a między nimi namioty aktywistów, którzy wyczytywali przez megafon imiona i nazwiska uchodźczyń i uchodźców uwięzionych na granicy, leniwie przechadza się bocian. Jeszcze przed chwilą kołował nad płotem granicznym. Płot oddano do użytku 30 czerwca, co zakończyło obowiązujący na Podlasiu od Usnarza – bo to i miejsce, i cezura czasowa – stan wyjątkowy.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

Ten płot widać już z daleka. Tnie jak żyletka zielony, idylliczny krajobraz. Popołudniowe słońce odbija się w nim srebrzystą bielą, a wieczorne – krwawym złotem. Wzdłuż płotu granicę patroluje samotny żołnierz. Balansujemy na niewidzialnej linii, którą wyznacza tablica z zakazem przebywania – dziś to raptem 200 metrów od granicy z Białorusią, do niedawna nawet 6 kilometrów w głąb kraju – ale nikt nie zwraca na nas uwagi.

Rząd postawił zaporę i rozwiązał kryzys. Jest więc bezpiecznie.

Zresztą, w Usnarzu ludzi od dawna nikt nie widział.

Brudne sumienie chrześcijańskiego narodu, czyli koniec patosfery na granicy

*

Tuż po zdjęciu strefy objętej zakazem przebywania w pasie granicznym z Białorusią jadę na Podlasie, by przez tydzień towarzyszyć aktywistom w interwencjach humanitarnych. W lesie spotykam ponad 30 osób – mężczyzn, kobiety, dzieci. Według polskich władz są tu nielegalnie, więc ich imiona oraz niektóre okoliczności spotkania zmieniam. Nie ujawniam też tożsamości miejscowych aktywistów.

*

– Proszę, pomóżcie nam! Jesteśmy piłkarzami, mieliśmy jechać do Europy, żeby trenować, ale agent nas oszukał i zostawił w lesie – trzech młodych czarnoskórych mężczyzn stoi w obdartych kurtkach, brudnych spodniach i ubłoconych butach w samym sercu puszczy. I choć mają całkiem niezłą historię, to i tak są w dupie. Polska Straż Graniczna nie słucha żadnych historii.

– Wezwijcie nam taxi, błagamy was.

Taxi to samochód przemytników. Za kurs do Warszawy płaci się różnie, stawka, o jakiej słyszę teraz, to five hundred. Po trzech godzinach drogi autem dalej trzeba sobie jakoś radzić. Może ryzykować pociąg do Berlina, może samolot do Francji, a może autobus do Wielkiej Brytanii? A może zamówić kolejne taxi, za kolejne five hundred?

– Nie mamy numeru taxi, bo nie organizujemy taxi. Jesteśmy wolontariuszami. Pomagamy za darmo. Za naszą pomoc nie płacicie ani nam, ani nikomu innemu, okej? – wyjaśniamy dobitnie, aby mężczyźni nie dawali się naciągać przemytnikom na żadne dodatkowe opłaty, choćby za kubek zupy, który za chwilę dostaną.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

Zupy mamy dwie, jedną z warzywami, a drugą z grzybami. Obie są wegańskie, bo jak w ostatnich miesiącach pokazała praktyka niesienia pomocy humanitarnej na polsko-białoruskiej granicy, takie są najlepsze, gdy karmi się osoby różnych wyznań. Warzywa zje każdy, z wieprzowiną, wołowiną, a nawet drobiem może już być różnie. Oprócz zupy mamy dla mężczyzn dwie zgrzewki wody mineralnej w półtoralitrowych butelkach, konserwy, wysokokaloryczne batony, suche ciuchy i buty oraz cenne porady, które są nieodłączną częścią pakietów ratunkowych.

– Nie rozmawiajcie zbyt głośno.

– Kucajcie, gdy tylko usłyszycie, że ktoś idzie.

– Jak zobaczycie kogoś w lesie – uciekajcie.

– Nie wychodźcie na drogę i nie zatrzymujcie samochodów.

– Nie, niestety, nic się nie zmieni, jeśli przebierzecie się w nowe, czyste ubrania.

– Macie inny kolor skóry. Jak was miejscowi zobaczą, to zadzwonią po straż graniczną, a straż graniczna zabierze was do Białorusi!

– Tylko nie do Białorusi, my nie chcemy do Białorusi – jeden z mężczyzn niemal płacze.

Mężczyźni schowali się 200, może 300 metrów w linii prostej od asfaltowej drogi, ale dojście do nich zajmuje nam aż godzinę. Musimy kluczyć, aby przypadkiem nie spalić ich położenia, a przedzieranie się przez puszczę jest koszmarnie trudne. Gdy w końcu zdejmujemy ciężkie plecaki, jesteśmy nie tylko mokrzy od potu, ale i podrapani, pogryzieni, poobijani i zakurzeni. Kichając i krztusząc się, żartujemy: – Don’t worry guys, to nie covid. – A w odpowiedzi mężczyźni – przez chwilę – szczerze się uśmiechają.

Peter jest z Nigerii, Hafiz z Ghany, a Danny z Somalii. Do Polski przeszli około 34-osobową grupą, która rozpierzchła się po okolicy zeszłej nocy. Pierwsze wezwanie o pomoc od ludzi z tej grupy przyszło do nas późnym wieczorem. Czterech mężczyzn, potrzeby standardowe: woda, jedzenie, powerbanki. Rano kontakt się urwał, ale pojawiło się wezwanie od tej trójki. A tuż po tym wezwaniu kolejne, kolejne i jeszcze kolejne.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

*

Żołnierz, który patrolował granicę przy Usnarzu Górnym, jednak zwrócił na nas uwagę. Nie zdążyliśmy ujechać nawet pięciu minut na północ od granicy, gdy we wstecznym lusterku rozbłysły niebieskie koguty samochodu patrolowego Straży Granicznej.

– Czy robili państwo zdjęcia płotu w Usnarzu Górnym?

– Ale o co chodzi?

– Bo mamy informacje, że robili państwo.

– A to nie wolno fotografować płotu? Przecież wszyscy go fotografują, i to każdej strony!

– Wolno, jeśli nie weszliście za znak „zakaz przebywania”. Nie weszliście, prawda?

– No nie, nie weszliśmy.

– To dobrze, bo jakbyście weszli, to byłaby sytuacja mandatowa.

Za wejście w szeroką na kilka kilometrów strefę stanu wyjątkowego, a potem w obszar objęty zakazem przebywania również groziła sytuacja mandatowa – od 50 do 500 złotych. Strefa podziałała na polskie społeczeństwo mrożąco – również na polskie media i duże organizacje pomocowe.

Miejscowi aktywiści od dawna mówili mi, że strefa to fikcja, że wystarczy auto na lokalnych blachach oraz podstawowa znajomość siatki dróg, by móc bez przeszkód się po niej poruszać – także aby pisać o tym, co się dzieje, lub nieść pomoc. Dziś na łamach „Wyborczej” czytam, że są na skraju wytrzymałości i że błagają o ratunek.

I to prawda, miejscowi są na skraju w zasadzie od samego początku, bo reakcja państwa polskiego na obecność uchodźców i migrantów – drut żyletkowy, strefa i push-backi, czyli wywózki do Białorusi – wywróciła ich życie do góry nogami. Całymi miesiącami sen z oczu spędzało im pytanie: czy ktoś właśnie teraz nie umiera z pragnienia i wychłodzenia tuż za moim płotem?

A czy teraz błagają o ratunek? „Wyborcza” ujęła to bardzo eufemistycznie. Miejscowi są po prostu wkurwieni – przez to, że nikt nie przeciwstawił się zamykaniu Podlasia i skazywaniu ludzi w lasach na śmierć.

Tuż po wprowadzenia stanu wyjątkowego polskie redakcje najpierw wystosowały protest w obronie wolności mediów, a następnie zadeklarowały, że nadal będą pracować na terenach objętych strefą. I owszem, dziennikarze się pojawiali, zwłaszcza na samym początku, by pokazać, jak zakaz wjazdu działa, a jak nie działa, ale z czasem strefę zaczęto coraz bardziej respektować. Najbardziej kuriozalnym przykładem tego respektowania były listopadowe wydarzenia z Kuźnicy.

Protest uchodźców i migrantów uwięzionych po stronie białoruskiej, który za sprawą prowokacji białoruskich służb przerodził się w szturm na polską granicę, relacjonowało na żywo z Białorusi m.in. CNN, a z Polski – nikt, bo wszystkie redakcje, zarówno krajowe, jak i zagraniczne, posłusznie rozstawiły swoje kamery przed wjazdem do Kuźnicy. Dzień później od jednego dziennikarza usłyszałem, że nawet jeśli udałoby się mu przedostać do Kuźnicy, to tuż po wejściu na żywo zostałby zatrzymany, więc wjazd w strefę nie miałby najmniejszego sensu.

Natomiast polskie organizacje pomocowe ogłosiły, że mogą działać jedynie w granicach prawa – bezprawia, jak podkreślają miejscowi aktywiści. Oznaczało to nienaruszanie granic strefy stanu wyjątkowego, a później – strefy objętej zakazem przebywania. To dlatego Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy otworzyła swoje centrum w Michałowie, czyli daleko poza granicami strefy. Wcześniej burmistrz otworzył tu ogrzewalnię, do której o każdej porze dnia i nocy każdy mógł zapukać i poprosić o kubek herbaty, a nawet nocleg – a Michałowo zdobyło nieformalny tytuł najbardziej otwartej gminy w Polsce.

Tylko jak osoba migrująca przez Białoruś do Europy przez podlaskie lasy miałaby dotrzeć do centrum Michałowa, żeby zapukać do drzwi strażackiej remizy? W zimie mało komu udawało się wyjść ze strefy, która słusznie została wówczas ochrzczona strefą śmierci. Działała tylko miejscowa partyzantka – aktywiści, którzy codziennie łamali prawo, wchodząc w zakazany obszar, nie tylko aby nieść pomoc, ale i informować, co się w nim dzieje.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

Co dziś zmienia zniesienie strefy? Od jednej z zaprzyjaźnionych osób działającej na Podlasiu na rzecz uchodźców usłyszałem, że teraz nikt już nie będzie miał wymówki, aby tu nie przyjechać.

A gdy dopytałem, czy to znaczy, że teraz wszyscy tu przyjadą, będą pisać o ludziach w lesie i iść z pomocą – popatrzyła na mnie, jakbym dzień wcześniej, przechodząc przez kłody w puszczy, nie tylko skręcił kostkę, ale i upadł na głowę.

*

Zostawiliśmy Petera, Hafiza i Danny’ego i wyszliśmy z lasu krótszą drogą. W pierwszym napotkanym domu poprosiliśmy o napełnienie butelek na wodę.

Wielu Podlasian, zagadywanych na początku wprowadzenia stanu wyjątkowego przy płocie, mówiło mi, że nie odmówiłoby migrantom i uchodźcom wody, a nawet zrobiłoby im po kanapce i może pozwoliło podładować telefon. Ale wielu już wtedy mówiło, że zadzwoniliby po straż graniczną. No bo kto to widział, żeby się tak po lesie włóczyć? Wtedy jeszcze wierzyli, że straż im pomoże, zabierze do ośrodka i o nich zadba.

Później, gdy już każdy wiedział, co czeka ludzi po wezwaniu straży, Podlasie pękło i rozsypało się na kawałki. Na pomagających i odwracających się od potrzebujących pomocy plecami, na złorzeczących na donosicieli i donoszących na migrujących, na tych, którzy uwierzyli w rządową narrację o wojnie hybrydowej i zagrożeniu ze Wschodu, oraz na tych, którzy nie zadawali pytań o to, skąd i dlaczego ludzie przychodzą, tylko jak do nich dotrzeć, zanim straż graniczna wypchnie ich w ręce siepaczy – czyli białoruskich pograniczników.

Można by zacząć stawiać pytania o to, czy da się te kawałki posklejać, ale historia na Podlasiu jeszcze się nie skończyła. Ona cały czas trwa, przepoczwarza się i powtarza, rodzi i będzie rodzić kolejne kryzysy humanitarne.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

*

Wchodzimy w las do kolejnego wezwania o pomoc – jedna osoba, standardowe potrzeby. Dojście jest krótsze, przez co odrobinę łatwiejsze, choć tym razem idziemy przez tereny podmokłe, więc nogi grzęzną w błocie, komary tną z jeszcze większą zaciętością, a z każdym krokiem oddycha się coraz trudniej. Po około półgodzinnym marszu rozpoczynamy gwizdanie.

Jeden gwizd długi, dwa krótkie.

Jeden gwizd długi, dwa krótkie.

Jeden gwizd długi…

…dwa krótkie w odpowiedzi z lewej strony.

Jeden gwizd długi po podejściu w lewą stronę…

…dwa krótkie w odpowiedzi z przodu.

Jeden gwizd długi i dwa krótkie – dla pewności.

Jeden gwizd długi i dwa krótkie – w odpowiedzi, że dobrze idziemy.

Mężczyzna chowa się za drzewem, tak na wszelki wypadek. Jest sam. Na ziemi rozłożył karimatę i śpiwór. Wydaje się skupiony, może nawet spięty, gdy do plecaka pakuje przyniesione przez nas butelki z wodą, batony proteinowe i konserwy z warzywnymi i sojowymi pasztetami. Przerywa pakowanie, gdy podajemy mu paczkę papierosów. Wyciąga jednego, wkłada w usta i rozpoczyna taniec palacza, nerwowo oklepując kieszenie spodni, bluzy i kurtki. Wyrzuca wszystko ze spakowanego już plecaka i wywraca każdą kieszeń na lewą stronę. My również desperacko przekopujemy swoje kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. W końcu jest!

– Ostatniego paliłem w Białorusi – mówi, zaciągając się dymem, i siada na kłodzie, przy której rozłożył prowizoryczny obóz.

Teraz możemy spokojnie porozmawiać.

Mężczyzna ma na imię Jean-Paul i pochodzi z Wybrzeża Kości Słoniowej. Przez kilka lat mieszkał w Rosji, opowiada, że studiował na mat-fizie. Ale studiów nie skończył i wygasła mu wiza. Do domu wracać nie chciał.

Family problems – mówi zdawkowo.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

Dopala papierosa, sznuruje suche buty, które mu przynieśliśmy, i mówi, że w lesie jest jeszcze żeńszczyna i rebionki – oprócz francuskiego i angielskiego zna także rosyjski – czyli kobieta z dziećmi. Pokazuje nam w telefonie lokalizację kobiety, ruszamy więc do bazy, by po raz kolejny tego dnia zapakować plecaki. Na miejscu ustalamy, że Jean-Paul mówił o grupie ludzi z Afganistanu z 15-letnim chłopakiem oraz ludziach z Kongo, z kobietą w ciąży i małym dzieckiem. Do tej grupy wyszli już aktywiści.

Jesteśmy na odcinku, gdzie od jakiegoś czasu jest bardzo dużo przejść. Ludzie przechodzą i przez płot, ale dziś kierują się tam, gdzie wciąż leży tylko concertina.

Dwie granice, dwie Polski

*

Mniej szczęścia niż my w drodze z Usnarza ma podczas spotkania ze strażą graniczną Szymon Opryszek, reporter, który odwiedza Podlasie, by odszukać ślady zaginionego Kurda z Iraku. Opryszek na łamach OKO.press opisuje to tak:

„Topimy kalosze w bagnistym brzegu. Pożera nas zieleń i komary. W końcu docieramy do miejsca, w okolicy którego rzekę przekraczał Shaho. Jest słupek graniczny. Po chwili słyszymy szelest w zaroślach, potem chlupot wody, wiemy, że usłyszeli nas wojskowi – z daleka widać ich namiot.

Kiedy wracamy, przy aucie czeka już patrol SG. Przyjeżdżają kolejne patrole i wojsko. Przez pół godziny 20 osób i pies czeka, aż dyżurny w placówce zweryfikuje nasze dowody. Strażnicy są mili, przepraszają za długi czas oczekiwania. Dodają, że rzeka wezbrała po deszczach. I radzą, by następnym razem zadzwonić do dyżurnego po zgodę na wejście w okolice Świsłoczy. Następnego dnia dyżurny jednak odmawia wstępu, powołując się na uchwałę wojewody podlaskiego”.

To było już po zdjęciu strefy. Tak samo jak już po zdjęciu strefy moi znajomi zostali poddani długiej i nieprzyjemnej kontroli tylko dlatego, że stali przy wieży widokowej. Funkcjonariusze nie mogli pojąć, co ludzie mogą robić przy wieży widokowej, gdy właśnie zachodzi słońce.

Nam natomiast na innym odcinku płotu jeden wojskowy życzliwie doradził, by jednak nie robić zdjęć.

– Stańcie dalej, tam się do was nikt nie przyczepi – grał rolę dobrego policjanta, gdy za jego plecami patrol składający się z dwóch mundurowych na quadach grzał silniki.

– Wiecie, jak tu jest. Wolna amerykanka.

*

Kolejne dwa dni spędzam z aktywistami na dworcu. To takie miejsce nieopodal asfaltowej drogi, gdzie kryjące człowieka po czubek głowy paprocie ustępują drzewom i gdzie ludzie, którzy uwierzyli, że tędy biegnie bezpieczna droga do Europy, czekają na taxi.

Pierwszego dnia dochodzimy tu szybciej, bo bezpośrednio z asfaltowej drogi, drugiego nieco nadrabiamy i idziemy naokoło – aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, no i aby znów nie przedzierać się przez niemal dwumetrowe paprocie.

Między drzewami znajduje się dworcowa poczekalnia. Porozkładane folie NRC, na której siedzą ludzie, połyskują z daleka. Pierwszego dnia o pomoc stąd prosi sześciu mężczyzn z Afryki – z Kongo, Gwinei i Kamerunu, drugiego aż 22 osoby, w tym pięć kobiet i rodzina z sześciomiesięcznym dzieckiem.

Pierwszego dnia napotkani mężczyźni byli w dobrym stanie, nawet dopisywały im humory. Żartowaliśmy, że otwieramy restaurację, w karcie dań instant do wyboru jest spaghetti lub ryż z curry, a rozstawaliśmy się, myśląc, że wieczorem stąd wyjadą. Ale drugiego dnia spotkaliśmy ich ponownie. Wraz z całą grupą dygotali z zimna, bo nocą przeszły przez Podlasie ulewne deszcze.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

*

Napotykanych w lesie mężczyzn pytałem, jak dziś przechodzi się przez granicę, skoro stoi już na niej wysoki na pięć metrów płot. Ale Peter, Hafiz i Danny nie przychodzili przez płot. Granicę przekroczyli tam, gdzie płotu jeszcze nie ma i gdzie nadal na ziemi leżą zwoje drutu żyletkowego.

– Wystarczy odczekać, aż po drugiej stronie nie będzie polskich strażników, cały czas krzyczą go back, go back, następnie rzucić na drut kłody, kurtki, bluzy i po nich przejść, a potem biec, ile sił w nogach – mówił Hafiz.

Run for your life – powiedział.

W tych słowach nie ma cienia przesady, choć jeszcze nie wszyscy z napotykanych przez nas w lesie zdążyli się o tym przekonać.

Mężczyźni w dworcowej poczekalni opowiadają więcej.

– Mieszkałem w Rosji, ale kolega opowiadał, że przez Białoruś można się dostać do Europy. Obiecał na miejscu we wszystkim pomóc – opowiada jeden z mężczyzn z pierwszej grupy, Mamadou z Kongo.

– Na miejscu dostałem nożyce do cięcia drutu.

– Od kolegi?

– No, powiedzmy, że od kolegi. – Mamadou uśmiecha się porozumiewawczo.

– A jak wyglądał mur po stronie białoruskiej? – pytam i żeby łatwiej nam było się zrozumieć, rysuję w notesie prosty schemat płotu – pionowe słupki i siatka spleciona z przecinających się na krzyż kresek.

– Tak?

– Nie, nie. – Oumar z Mali bierze do ręki notes i pióro, którym notuję szczegóły spotkania w lesie, i rysuje znacznie bardziej skomplikowany schemat. Jego towarzysze – Francis, Mamadou, Raoul, Cécé i Charel – zerkają przez ramię i pilnują, żeby o niczym nie zapomniał.

Są z Konga, Mali, Kamerunu i Gwinei, a poznali się w drodze. – Jak ja mu pomogę, to on pomoże mnie, razem jest bezpieczniej – tłumaczą początek znajomości, która najprawdopodobniej dotrwa do momentu, gdy uda się im rozjechać w swoje strony – Niemcy, Francja, Wielka Brytania.

– Tak wyglądał płot – mężczyzna podaje mi notes ze schematem, na którym oprócz słupków i siatki, są poziome druty, a na górze wygięte w łuk przęsła z drutem kolczastym.

– Tam też przecinaliście druty?

– Nie, nie. Za przecinanie drutów białoruscy strażnicy potwornie biją. Płotu można tylko dotknąć. Wtedy przychodzą i otwierają furtkę. A na drogę dają w zęby, ale tylko raz, żebyśmy wiedzieli, co nas czeka, jak będziemy chcieli wracać.

Z tego, co mężczyźni opowiadają, wynika, że ogrodzenie po stronie białoruskiej ma jakiś rodzaj elektronicznych czujników, no i że białoruska straż pozwala na przekraczanie granicy. A z tego, co usłyszałem w poczekalni kolejnego dnia, wynika, że wręcz pomaga.

– Wylecieliśmy z Moskwy do Mińska, z Mińska dojechaliśmy do Grodna, a z Grodna ruszyliśmy w stronę granicy. Wojsko zapakowało nas do samochodu i wywiozło w las. Powiedzieli, żebyśmy szli przed siebie. Nie było żadnego płotu, ani po białoruskiej stronie, ani po polskiej – a na zwoje drutu rzuciliśmy kurtki i przeszliśmy – opowiada mi Michael, który trzyma na rękach sześciomiesięcznego Davida.

Granica – ta druga, o której nikt nie chce słuchać

*

Ludzie w dworcowej poczekalni nie są przygotowani do drogi przez podlaskie puszcze. Mężczyźni mają na sobie krótkie spodenki, dresowe bluzy, modne adidasy, a jedna z kobiet – z Konga – siedzi na pniu w długiej, wzorzystej spódnicy do kostek. Wszyscy trzęsą się z zimna, bo choć jest środek lata, to w nocy przeszły tędy ulewne deszcze – a sztywne z wilgoci ubrania wychładzają całe ciało jak lodowaty kompres. Zanim więc zdołałem zamienić spokojnie kilka słów z ojcem Davida, czekały obowiązki, czyli dystrybucja suchej odzieży: nieprzemakalnych spodni, butów, skarpet, płaszczy przeciwdeszczowych, a także wody, żywności i pakietów ratunkowych. Rzeczy z ciężkich plecaków rozchodzą się zbyt szybko, bo choć po drodze się dopakowaliśmy – wyruszyliśmy na pomoc do pięciu osób, po drodze dostaliśmy sygnał, że osób jest więcej – to nie byliśmy przygotowani aż na 22 potrzebujących.

Grupa dzieli się na pięć, sześć mniejszych grupek, które między sobą komunikują się w jednym ogólnie rozumianym języku – rosyjskim.

Niet czaj? – pyta Esther, młoda kobieta z Konga, z blond warkoczykami na głowie. Mimo że oklejamy ją ogrzewaczami – jeden między łopatkami, jeden na każde udo, jeden na brzuch i jeden pod bluzę – i okrywamy folią NRC oraz płaszczem przeciwdeszczowym, cały czas dygocze.

Niet czaj, I am sorry, ale poczekaj, wait – w międzynarodowym towarzystwie mimowolnie mieszam języki i ruszam na poszukiwania suchych skarpet, które między grupkami rozeszły się błyskawicznie. Wracam do Esther z dwiema parami – jedne cienkie, czarne, drugie grube, szare – i razem je zmieniamy. Dziewczyna ma pomarszczone, trupio blade stopy, które widywałem wcześniej na zdjęciach, pytam więc doświadczonych aktywistów, którzy są tu ze mną, czy to już stopa okopowa.

– Jeszcze nie, ale zaraz dam jej maść, tylko skończę tu – słyszę w odpowiedzi od osoby, która właśnie opatruje stopy Joaddan, matki sześciomiesięcznego Davida.

Gdy siedzący obok nas młody mężczyzna orientuje się, o czym rozmawiamy, stuka mnie w ramię i zsuwa mokre adidasy. Jego pięty mają ten sam kolor co stopy Esther, ale bruzdy są tak głębokie i poskręcane, że skóra fakturą przypomina zwoje mózgowe.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

*

Już po powrocie do Warszawy czytam o innych przypadkach z pierwszego tygodnia zdjęcia stanu wyjątkowego, o chorym dziesięciolatku, do którego aktywiści musieli jechać z lekarzem, o ranach na stopach i kolanach. Oglądam zdjęcia poranionych goleni, skręconych kostek, zwichniętych nadgarstków. Nadal pojawiają się osoby z Syrii i Jemenu, ale dużo ludzi ma pochodzenie afrykańskie.

Czytam relację z interwencji, podczas której aktywiści podawali w lesie kroplówkę kobiecie po poronieniu. Kobieta pochodziła z Konga, ale przez kilka lat mieszkała w Rostowie w Rosji, by następnie wraz z mężem przenieść się do Donbasu. Stamtąd do Polski uciekła przed wojną. Nie chciała jechać z lasu do szpitala, bo bała się rozdzielenia z mężem i dziećmi oraz kolejnej wywózki. Tak aktywiści mówią na push-back, czyli odstawienia do linii granicznej, jak niewinnie zapisano w ustawie.

Z każdą kolejną wywózką ludzie dowiadują się coraz więcej o tym, jak wyglądają realia na polsko-białoruskiej granicy. Wielu przed kolejnym push-backiem ratuje się błaganiem o azyl w nadziei, że wtedy zostaną potraktowani przez polską straż graniczną humanitarnie. Prośby nielicznych zostają wysłuchane i najczęściej trafiają oni do zatłoczonych ośrodków detencyjnych. Większość jednak zostanie wywieziona od razu za granicę, bez szans nawet na uczciwą deportację.

„Dobry” uchodźca jest biały, ubogi, wdzięczny za pomoc i chętny do pracy. „Źli” uchodźcy to cała reszta

Z każdą kolejną wywózką ludzie są coraz bardziej wykończeni, w coraz gorszym stanie, wymagają coraz poważniejszej pomocy. Niektórzy zaginą – jak Shaho, którego śladów na Podlasiu szukał Opryszek, inni zginą, jak 19-letni Syryjczyk Ahmad al-Hassan, który w październiku utonął podczas przeprawy przez Bug.

Ciało mężczyzny spoczęło na tatarskim cmentarzu muzułmańskim w podlaskich Bohonikach. Była to pierwsza pochowana ofiara kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. Dziś na tym cmentarzu jest pięć uchodźczych grobów, w tym mogiła poronionego dziecka Avin Irfan Zahir, 38-letniej Kurdyjki, która zmarła tydzień po poronieniu, w hajnowskim szpitalu. Tych ofiar jest więcej.

Jak informuje Grupa Granica – „Wedle dostępnych nam danych, obecny kryzys humanitarny życiem przypłaciło już ponad 26 osób. O wielu zmarłych na pograniczu zapewne nie wiemy. Wciąż poszukujemy też 187 zaginionych – na prośbę ich rodzin”. Te informacje trafiają też – za sprawą aktywistów – na fora i grupy, gdzie przemytnicy oferują bezpieczną wyprawę do Europy.

Tyle że droga przez Białoruś wciąż jawi się jako jedna z najbezpieczniejszych dróg do Europy. Bo czymże jest spędzenie kilku czy nawet kilkudziesięciu dni w lesie w porównaniu z rejsem w gumowym pontonie przez Morze Śródziemne?

Fot. Bartosz Rumieńczyk

„Między 30 czerwca a 6 lipca wolontariuszki i wolontariusze działający na pograniczu polsko-białoruskim otrzymali prośby o pomoc od 54 grup uchodźców i uchodźczyń; zgłosiło się do nas 217 osób, w tym 38 kobiet i 11 dzieci. To niemal dwukrotny wzrost w porównaniu z poprzednimi tygodniami, gdy zgłaszało się około 120–130 osób tygodniowo” – informuje Grupa Granica.

I nic nie zapowiada, aby cokolwiek na Podlasiu miało się w najbliższym czasie zmienić.

*

Kiedy okrywałem Michaela srebrzysto-złotą folią NRC, by choć na chwilę przestał dygotać z zimna, jego syn – sześciomiesięczny David – wyciągnął rączki i ze śmiechem zaczął szarpać szeleszczący materiał.

Kilka dni później na profilach społecznościowych aktywistów, z którymi spędziłem ten tydzień, widziałem zdjęcia napompowanych rękawiczek medycznych, z których robili balony dla czarnoskórych maluchów w lesie.

W Przemyślu na dzieci rodziców przekraczających granicę z Ukrainą czekały ładniejsze zabawki.

*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij