Upowszechnienie 500+ to najbardziej logiczna, najmniej polityczna, ale i najbardziej kosztowna spośród obietnic PiS. Natomiast „trzynastka” dla emerytów to bezczelna politycznie jazda po bandzie – mówi Ignacy Morawski, ekonomista rynkowy, nagradzany prognosta i twórca portalu SpotData.
Michał Sutowski: Jarosław Kaczyński obiecał, że rząd sypnie pieniędzmi. Obficie – 500 złotych już na każde dziecko, „trzynastka” dla emerytów, a do tego obniżenie podatków, większe koszty uzyskania przychodu… Stać nas na te wszystkie cuda? W niedawno opublikowanym podsumowaniu trzech lat rządów PiS wskazywałeś, że ogólna sytuacja finansów państwa jest dobra.
Ignacy Morawski: „Czy nas stać” to raczej publicystyczne pytanie – wiadomo, że budżet polskiego państwa notuje deficyt, także w dobrych czasach. A czy da się nowe transfery sfinansować bez jego powiększenia? Oczywiście nie, co potwierdził sam premier, a i z Ministerstwa Finansów są na ten temat przecieki. Natomiast jeżeli wzrost gospodarczy utrzyma się na wysokim poziomie, to da się to wszystko sfinansować bez złamania reguł fiskalnych Unii Europejskiej.
Padły konkretne terminy i zobowiązania – najważniejsze rozwiązania zostaną wprowadzone jeszcze w tym roku. To dużo naraz?
Propozycje przedstawione na konwencji PiS łącznie kosztują około 45 miliardów złotych, a jeśli odliczyć od tego wracające do budżetu podatki – VAT-u za konsumpcję i PIT-u, który zapłacą emeryci – koszt wyniesie między 35 a 40 mld złotych. Przyniesie to wzrost deficytu do 1,5% PKB w tym roku, a 2,5% – w 2020, oczywiście jeżeli dobra koniunktura się utrzyma.
A utrzyma się?
Prognozy NBP wskazują, że raczej tak, a bank ma dobrych analityków, których dotychczasowe opracowania nie zdradzały przechyłu politycznego. Oni szacują, że wzrost w wysokości około 4% utrzyma się jeszcze przez około 2 lat. To o tyle ciekawe, że przy wzroście 4% i inflacji na poziomie 2% możemy mieć deficyt rzędu 2,5% PKB i zarazem nie powiększać wskaźnika długu do PKB. A to dlatego, że nominalny wzrost jest dużo wyższy niż odsetki, jakie płacimy od naszego zadłużenia.
Czyli rząd odkrył perpetuum mobile?
Można by tak powiedzieć, tyle że to się opiera na szybkim wzroście gospodarczym. Jakby wzrost nam siadł, to szybko byłyby potrzebne „dostosowania fiskalne”, już to zresztą przechodziliśmy.
To znaczy?
Po kryzysie finansowym 2008–2009 roku znacząco powiększyliśmy deficyt budżetowy i dług publiczny, co pozwoliło nam utrzymać wzrost gospodarczy, ale w kolejnych latach płaciliśmy za to cenę. Chodzi o wyższy VAT, który uderza najbardziej w uboższych, zamrożenie progów PIT, co z kolei dotyka klasę średnią, zamrożenie płac w budżetówce dotyczące bardzo wielu grup społecznych, no i wreszcie – praktyczna likwidacja OFE.
czytaj także
Nie była potrzebna?
Akurat to rozwiązanie można było jakoś uzasadnić, ale sam manewr podważył zaufanie do państwa i do rynków kapitałowych. Spodziewam się w przyszłości analogicznej sytuacji, bo zawsze płaci się jakąś cenę, jeśli opiera się deficyt na wysokim wzroście nominalnym (bez uwzględnienia inflacji), a potem ten wzrost siada…
Deficyt ma wzrosnąć, ale na pytanie o źródła finansowania nowych wydatków rząd wciąż mówi o uszczelnianiu systemu podatkowego. Premier chwalił się ostatnio w wywiadzie, że wpływy z CIT przez 3 lata wzrosły z 34 do 43 miliardów złotych, całość efektów uszczelnienia szacuje na 40–60 mld złotych. To faktycznie dużo powyżej wzrostu gospodarczego…
Rząd dużo osiągnął w uszczelnianiu systemu, ale trudno obliczyć, ile tak naprawdę udało się ściągnąć za sprawą jego działań. W okresie dobrej koniunktury zawsze zmniejsza się szara strefa, więc dopiero po około 10 latach, jak przejdziemy cały cykl koniunkturalny, będziemy mieli pełen obraz skuteczności. Na razie wiemy, że udało się uzyskać od kilkunastu do 20 miliardów złotych, czyli można powiedzieć, że program Rodzina 500+ sfinansował się w ten sposób.
Jak tego dokonali?
Na pewno zadziałał tzw. pakiet paliwowy, pomogło też wprowadzenie Jednolitego Pliku Kontrolnego i systemu elektronicznego w ZUS, ale to uszczelnienie nie daje takich efektów, jakie deklaruje rząd – „między 40 a 60 miliardów” to przesada.
czytaj także
Ale wzrost przychodów z CIT jest już łatwiej policzyć, i jest imponujący.
CIT działa w ten sposób, że firmy mogą odliczać straty z lat poprzednich, więc im dalej od dołka koniunktury, tym mniej wykazywanych strat, ergo podstawa wymiaru CIT rośnie. I w ogóle dochody podatkowe zawsze bardziej się wahają niż gospodarka. Także wpływy z VAT rosną szybciej niż PKB w okresie dobrej koniunktury, a rosną wolniej niż PKB w okresie złej. Wynika to z mniejszej szarej strefy, ale też tego, że w czasach wzrostu i optymizmu ludzie kupują więcej towarów wyżej opodatkowanych VAT-em. Na przykład wzrost zakupów samochodów jest wtedy większy niż wzrost konsumpcji nieprzetworzonej żywności.
A czy w dzisiejszej gospodarce mamy jakieś widoczne nierównowagi czy napięcia wewnętrzne? Coś, co by zagrażało wzrostowi od wewnątrz?
Pod samym pojęciem „nierównowagi makroekonomiczne” kryje się kilka podstawowych wskaźników: inflacja, deficyt finansów publicznych, tempo przyrastania kredytu, saldo obrotów bieżących (czyli uzależnienie od napływu kapitału zagranicznego) – i tutaj jakichś groźnych „nierównowag” nie widzę. Niepokój budzi natomiast niski poziom inwestycji prywatnych, ale zanim o tym, chcę podkreślić jedną rzecz: w ostatnich 30 latach kryzysy przychodziły do nas niemal wyłącznie z zagranicy. Tylko że czasem je amortyzowaliśmy – jak w 2009 przez potężny impuls fiskalny – a czasem pogłębialiśmy, jak w 2001 roku. NBP utrzymywał wówczas wysokie stopy procentowe, co tylko przedłużyło i pogłębiło problem bezrobocia.
Elita czyta „radykałów”, czyli oczywistości kontra ideologia
czytaj także
To powiedzmy o inwestycjach. Skąd te niepokojące wskaźniki?
Z inwestycjami prywatnymi wyraźnie dzieje się coś złego. Dziś są lekko powyżej poziomu z końca 2015 roku, a np. w Czechach są 10% wyższe, na Węgrzech o 20% wyższe, Słowacja też nas wyraźnie prześcignęła. Wszystkie te kraje przeszły kilka lat temu dołek inwestycyjny w związku ze zmianą perspektywy budżetowej, ale od tamtego czasu poszły w górę, w całej UE zresztą inwestycje rosną – a u nas nie. Czyli publiczne inwestycje rosną, ale coś jest nie tak z prywatnymi.
Bo?
Widzę trzy powody. Jeden jest czysto ekonomiczny, dwa zahaczają o politykę.
No to po kolei.
Po pierwsze, przechodzimy dziś rewolucję na rynku pracy – dostępność pracowników nigdy dotąd nie była tak niska jak obecnie. Można powiedzieć, że w Polsce dalej się mało zarabia, ale i tak wiele się zmieniło, zwłaszcza z punktu widzenia małych i średnich przedsiębiorstw. Muszą dziś inaczej traktować pracowników, w tym godzić się na podwyżki, bo ci mogą w każdej chwili rzucić pracę i pójść gdzie indziej – tego nie było wcześniej.
czytaj także
W związku z tym części firm nie stać na nowe inwestycje w związku z kosztami pracy. Z drugiej strony właściciele firm nie wiedzą, czy do nowych maszyn, urządzeń czy hal produkcyjnych znajdą się pracownicy… Te ograniczenia w dostępie do pracowników pojawiły się mimo ogromnej imigracji z Ukrainy. Gdy ten strumień imigracji ustanie lub, co gorsza, wyschnie – problemy będą jeszcze większe.
A powody polityczne?
Uszczelnianie systemu podatkowego – to byłby drugi czynnik – wywołało niepewność, jeśli chodzi o przepływy finansowe. Po prostu firmy często nie wiedzą, czy nie będzie się kwestionować np. rozliczeń VAT. No a trzecia rzecz, może najbardziej oczywista, to niestabilne otoczenie prawno-regulacyjne. Trudno oczywiście miarodajnie rozstrzygnąć, który z tych czynników jest najważniejszy.
To co robić?
Jeśli głównym źródłem problemów z inwestycjami jest rynek pracy, to nie da się temu łatwo zaradzić. Po prostu firmy tę transformację muszą przejść i się do niej dostosować, uznać nową pozycję pracowników. Jak już przetrwają pierwszy szok, być może zmienią swoje zachowanie i zaczną więcej inwestować.
czytaj także
A jeśli decyduje polityka?
Wtedy to dość proste – trzeba zrezygnować z przeprowadzania radykalnych projektów prawa uniemożliwiających z dnia na dzień prowadzenie różnych biznesów. Przykładów jest wiele, wystarczy wskazać elektrownie wiatrowe na lądzie, ustawę aptekarską, ustawę o handlu w niedzielę… Niektóre z tych rozwiązań mogą nawet mieć jakieś uzasadnienie, ale wprowadzano je pospiesznie, bez analiz i konsultacji społecznych, więc uspokojenie regulacyjne bardzo by się przydało. Cudów to wszystko jednak nie przyniesie, myślę, że na inwestycje musimy jeszcze trochę poczekać.
Premier podkreśla, że rząd prowadzi ambitną politykę fiskalną. Wydatki socjalne przyniosły wzrost konsumpcji – to chyba też powinno skłaniać przedsiębiorców do inwestowania? Skoro ludzie mają co wydawać na ich towary i usługi?
Badania wśród przedsiębiorców pokazują, że popyt nie jest dziś problemem – w ankiecie dla NBP jako przeszkodę dla rozwoju firmy zaledwie około 3% wskazuje barierę popytową. Jeszcze 3 lata temu to było więcej – niecałe 10%.
czytaj także
Czyli ten problem udało się rządowi zlikwidować?
Na pewno pomogło ożywienie koniunktury, w tym oczywiście stymulowanie konsumpcji.
A wielkie inwestycje publiczne? Nimi też się chwali premier. Czy te duże projekty infrastrukturalne nie powinny skłonić sektora prywatnego do większego optymizmu?
Tu nie ma reguły, wielkie projekty trzeba rozpatrywać każdy z osobna. Jeśli chodzi o Via Carpatia, korytarze transportowe, energetyczne i cyfrowe północ–południe są potrzebne całemu regionowi. Do tego płaci za to Unia Europejska, więc nie widzę tu żadnych kontrowersji. W sprawie Centralnego Portu Komunikacyjnego nie potrafię zważyć argumentów – to duży i bardzo ryzykowny projekt, aczkolwiek „za” przemawiają argumenty związane z prognozami wzrostu ruchu lotniczego. Brakuje jednak rzetelnych analiz na ten temat. Jeżeli zaś chodzi o Mierzeję Wiślaną – po prostu nie mam pojęcia.
Rząd chyba jednak opiera się na jakichś wyliczeniach, prognozach, modelach, skoro zapowiada wydanie kilkudziesięciu miliardów złotych na taki projekt?
Oby. Ale gdy czyta się, że np. drugie lotnisko Warszawy trzeba przenieść z Modlina do Radomia, bo stamtąd jest bliżej na południe Europy, to człowiek się zastanawia, czy wszystkie analizy strategiczne przygotowywane przez rząd są aby trafne…
Prezes LOT-u prędzej doprowadzi firmę do upadku, niż zacznie szanować pracowników
czytaj także
To zapytam jeszcze o konkretne propozycje z głośnej „piątki Kaczyńskiego”. Upowszechnienie Rodziny 500+ to dobry pomysł?
To bardzo drogi program, bo kosztuje prawie 20 mld złotych, ale jest jakoś logicznym domknięciem dotychczasowego rozwiązania i w tym sensie broni się najbardziej. Słusznie się przecież wskazuje jako na niesprawiedliwość, że na pierwsze dziecko rodzice nawet o niedużych dochodach nie otrzymują wsparcia.
Używano argumentu, że decyzja o pierwszym dziecku nie ma charakteru ekonomicznego, ale o drugim już często tak.
Ale już wiemy, że ten program nie ma dużego wpływu na demografię, rozważania o dzietności w zasadzie zniknęły już z horyzontu debaty i dziś mówi się raczej o likwidacji ubóstwa i o wspieraniu rodzin. Tym bardziej argumenty na rzecz powszechności zyskują na znaczeniu – i dlatego ze wszystkich obietnic PiS ta jest najbardziej logiczna, najmniej polityczna, ale i najbardziej kosztowna…
Nie nazbyt?
Jeśli mamy do rozdysponowania 20 mld, to ekonomicznie trudno oszacować, gdzie najlepiej je wykorzystać. To zawsze jest decyzja polityczna. Ktoś powie, że jeśli rolę tego programu widzimy przede wszystkim w redukcji biedy, to lepiej byłoby dać „najbardziej potrzebującym”, ale z kolei argumenty „odbierzmy świadczenie najbogatszym” są mało znaczące, bo ze względu na statystykę wiele się nie zaoszczędzi. Natomiast główny problem z polityką gospodarczą rządu jest taki, że ona nie odpowiada na strategiczne wyzwania dotyczące polskiego społeczeństwa i gospodarki, tylko w pierwszej kolejności na potrzeby wyborcze, nawet jeśli stoją za nimi jakieś realne i nawet słuszne oczekiwania.
czytaj także
A jakie to byłyby „strategiczne wyzwania”?
Przede wszystkim służba zdrowia, dramatycznie u nas niedofinansowana, niska aktywność zawodowa Polek i Polaków oraz niskie inwestycje.
A jak ocenić w tym kontekście „trzynastkę” dla emerytów?
To akurat najgorsza ze wszystkich propozycji, najbardziej bezczelna politycznie jazda po bandzie, bo nie mogę inaczej nazwać pomysłu jednorazowego wypłacenia tysiąca złotych niemal dziesięciu milionom ludzi tuż przed wyborami. Trudno przypomnieć sobie przypadek tak ewidentnego kupowania głosów.
Emerytom się nie należy?
Akurat sytuacja finansowa tej grupy nie jest najgorsza na tle innych części społeczeństwa, zresztą oni sami są bardzo zróżnicowani – ten tysiąc dla niektórych to sporo, a dla innych nic. Poza tym fatalna sytuacja służby zdrowia najbardziej dotyka właśnie osoby starsze. Tego problemu nie rozwiąże kilka wizyt u internisty w Lux Medzie, które mogą sobie kupić za otrzymane pieniądze. Dając im je do kieszeni i nie przeznaczając ich na służbę zdrowia, pogarszamy im dostęp do tego, czego im najbardziej brakuje.
czytaj także
To znaczy?
Chodzi o najdroższe rodzaje usług medycznych, których nie kupi się na rynku prywatnym – do nich dostęp będzie coraz gorszy. A do tego, moim zdaniem, system emerytalny jest tak wrażliwy długookresowo – ze względu na zmiany demograficzne – że wszelkie zmiany w nim muszą być przemyślane, a priorytetem powinna być długoterminowa stabilność. A tego rodzaju wrzutki ad hoc zwyczajnie go destabilizują.
Jak nie emeryci, to może młodzi? Ludzie do 26 roku życia nie będą płacili PIT.
Nie rozumiem tego rozwiązania, bo przecież „młodzi do 26. roku życia” nie są grupą wyodrębnioną ze względu na cechy ekonomiczne. Już lepiej byłoby wspierać osoby, które dopiero wchodzą na rynek pracy – przecież 26-latek może być na nim już długo obecny, a z kolei np. matka dwójki dzieci w wieku lat 30 może wracać lub wręcz dopiero nań wchodzić i wsparcia nie dostanie…
Ale hasło brzmi dobrze.
No tak. Każdy wyborca może zero-jedynkowo zidentyfikować, czy jest beneficjentem tego rozwiązania czy nie. Można byłoby wprawdzie podnieść tym samym kosztem kwotę wolną od podatku – to byłoby sprawiedliwsze i dodawałoby progresji do systemu – ale większość ludzi nie wie nawet, co to jest. Dać na służbę zdrowia czy edukację – to też niezbyt atrakcyjny postulat, bo człowiek myśli dwa razy: a co ja będę z tego miał? A taki bezpośredni transfer czy niższy podatek są zrozumiałe, odczuwalne i łatwo się z nimi utożsamić.
czytaj także
Niższy PIT dla najmniej zarabiających?
Jako temat krąży to już od wielu lat i zejście z niższą stawką PIT do 17% to malutki kroczek w tym kierunku. Ale naprawdę malutki. Notabene rząd wciąż nie realizuje wyroku Trybunału Konstytucyjnego – moim zdaniem bezsensownego, bo mieszanie parametrów systemu podatkowego i wolności konstytucyjnych wydaje mi się ryzykowne – w sprawie kwoty wolnej od podatku, która miałaby wynosić przynajmniej tyle, ile minimum egzystencjalne.
A co z pomysłem wsparcia transportu publicznego w gminach?
Jeśli chodzi o wsparcie PKS – z tego, co mówią eksperci od komunikacji, jest to bardzo potrzebne, ale zapowiadane kwoty – 1,5 mld – nie zmienią jakościowo sytuacji w tej dziedzinie.
„Piątka Kaczyńskiego” zakłada jednoczesny wzrost wydatków i obniżenie podatków. Mamy zatem w perspektywie większe wydatki sztywne, zawarowane ustawami, i mniejsze dochody dla budżetu – czy to nie grozi koniecznością cięć w przyszłości?
Najbardziej niejasne są źródła finansowania tych projektów. Rząd obiecał, że wszystko się sfinansuje z uszczelnienia, ale sami ludzie w rządzie mówią, że tak nie będzie, że to uszczelnienie nie będzie tak znaczące. Ministerstwo Finansów wskazuje, że nie da się tego wpisać jako uzasadnienia wzrostu dochodów budżetowych w ramach reguły fiskalnej. Korzyści zatem są jasne, będzie więcej pieniędzy na różne grupy społeczne, za to koszty trudne do oszacowania, bo rząd się nimi nie chwali…
Dotąd się udawało.
W ostatnich latach koszty różnych zmian fiskalnych po stronie wydatków były finansowane, oprócz uszczelnienia systemu podatkowego, przez podatki nałożone na sektor bankowy, utrzymywane progi podatkowe PIT, zamrożenie płac w budżetówce itp. Jak będzie teraz – trudno powiedzieć, bo rząd o tym nie mówi. Póki jest dobra koniunktura, rząd jest w stanie się jakoś prześliznąć i nie podnosić istotnie podatków. Z czasem jednak trzeba będzie za to zapłacić.
A kto konkretnie?
Obstawiam, że będą dalej mrozić płace w budżetówce, że nie będzie obniżek podatku VAT, a może nawet zobaczymy jakieś podwyżki, może wzrosną niektóre składki, może zlikwidowany zostanie liniowy podatek dla najbogatszych przedsiębiorców. Ale to wszystko pieśń dalekiej przyszłości. Druga rzecz to tzw. koszt alternatywny (koszt utraconych korzyści): przede wszystkim utrzymanie niedofinansowania służby zdrowia. A to jest jedno z największych wyzwań społecznych na najbliższą dekadę, gdzie problem będzie tylko narastał. Ze względu na wzrost odsetka obywateli powyżej 60. roku życia popyt na kosztowne usługi medyczne będzie rósł. Gdyby pieniądze ze wszystkich transferów, jakie wprowadził PiS, przeznaczyć na służbę zdrowia, to doszlusowalibyśmy do mediany europejskiej publicznych wydatków na służbę zdrowia. Dziś wleczemy się w ogonie.
***
Ignacy Morawski – ekonomista, założyciel serwisu SpotData będącego częścią wydawnictwa Bonnier Business Polska (Puls Biznesu), dla którego tworzy dział analiz i raportów branżowych. Analityk zjawisk makroekonomicznych zachodzących w strefie euro i innych krajach Unii Europejskiej. Absolwent nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego i ekonomii Uniwersytetu Bocconiego w Mediolanie.