Świat, Weekend

Media społecznościowe są jak dzwony kościelne – zapowiadają nadejście linczu

Niechęć do uchodźców, jeden z głównych przejawów poczucia zagrożenia statusu, łączy lęk przed zmianą przekroju demograficznego z plemiennością o podłożu rasowym. Nawet jeśli niewielu mieszkańców naprawdę nienawidziło nowych przybyszów, zamieszczali coraz więcej postów prowokujących reakcje, a przez to popularnych.

Gema Santamaría badała niecodzienne przypadki samoobrony obywatelskiej w rodzinnym Meksyku. Podczas rozmowy z nią uświadomiłem sobie, że upłyną lata, zanim uchwycę schemat leżący u podstaw tego typu wydarzeń. Dawał on o sobie znać w sposób subtelny, pociągając za sobą nieoczywiste konsekwencje na całym świecie, może nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie trumpizm dopiero się uwidaczniał.

Polacy za Ukrainą, ale przeciw Ukraińcom. Raport z badań socjologicznych

Santamaría identyfikowała w swoim kraju niepokoje społeczne podobne do tych, które opisywali obserwatorzy sieci w innych częściach globu. Na przedmieściach Cancún fałszywe informacje z internetu spowodowały wybuch przemocy. W spokojnym miasteczku strona na Facebooku z lokalnymi informacjami stała się siedliskiem paranoicznych pogłosek. Mieszkańcy, podejrzewając dwóch wędrownych ankieterów o zamiar porwania dzieci i sprzedaży ich organów, związali ich i podpalili. W innej miejscowości powtórzył się ten scenariusz, począwszy od natury pogłosek po metodę linczu. Tym razem zginęło dwóch mężczyzn, którzy przyjechali, by kupić sztachety na płot.

„Media społecznościowe odgrywają tę samą rolę co niegdyś dzwony kościelne”, stwierdziła Santamaría. „Oznajmiały, że szykuje się samosąd”. Jej zdaniem platformy reprodukują odwieczne mechanizmy, które budzą we wspólnocie chęć użycia siły. Do linczu dochodzi pod wpływem impulsu zbiorowego, gdy oburzenie skłania grupę do skrzywdzenia lub zabicia kogoś. Takie konsekwencje ma tyrania kuzynów, którzy wszem wobec pokazują, jaka kara czeka osoby naruszające normy plemienne.

„Mają przywołać wspólnotę do porządku”, powiedziała o samosądach Santamaría. Najlepszym dowodem na to, że ów odwieczny proces zachodzi teraz w mediach społecznościowych, jest rozprzestrzenianie się fałszywych informacji tuż przed eskalacją przemocy na skalę masową.

Platformy nie podsycają istniejących wcześniej emocji. One je stwarzają. Plotki nie rodzą się przypadkowo. „Ich pojawianiem się rządzi pewna logika”, stwierdziła Santamaría. „Nie każdy pada ich ofiarą”. Pod ich wpływem budzi się poczucie zbiorowego zagrożenia w grupach, które dominują, ale obawiają się o swój status. W takich większościowych społecznościach zmiany wywołują agresję i obawy o utratę wysokiej pozycji w hierarchii.

Większość ludzi uważa, że nie ma sensu walczyć z bezosobowymi siłami, pod wpływem których przeobraża się wspólnota. Ale media społecznościowe podsuwają konkretnego wroga, możliwego do pokonania: feministkę prowadzącą blog, sąsiada wyznającego inną religię, uchodźcę. „Ich można kontrolować”, podsumowuje Santamaría. „I zrobić z nimi porządek”.

W Mjanmie platformy społecznościowe karmiły się lękami dominującej buddyjskiej społeczności, która po nastaniu demokracji zaczęła tracić dawne przywileje. W Indiach w podobnej sytuacji znaleźli się wyznawcy hinduizmu. W 2018 roku dziennikarze BBC zauważyli ten sam schemat w północnej Nigerii, gdzie na Facebooku rozegrał się konflikt między stanowiącymi większość Fulanami i ludem Berom. W Ameryce media społecznościowe nagłośniły sprzeciw białej populacji wobec imigrantów, ruchu Black Lives Matter, rosnącej widoczności muzułmanów i zmian kulturowych na rzecz większej tolerancji i różnorodności.

Jak podkreśliła Santamaría, najszybciej rozchodzą się pogłoski dotyczące kwestii reprodukcyjnych i populacyjnych. Na Sri Lance mówiono o pigułkach sterylizacyjnych. W Ameryce o spisku liberałów, w wyniku którego uchodźcy mieli zająć miejsce białej ludności.

Syndrom oblężonej rasy, czyli o co chodzi z wielkim zastąpieniem

Pogłoski te łączyło coś bardziej specyficznego i niebezpiecznego niż powszechne oburzenie. Wywoływały one zjawisko zwane zagrożeniem statusu. Członkowie największej grupy społecznej mogą zareagować agresją, jeżeli wydaje im się, że wkrótce stracą na znaczeniu. Z rozrzewnieniem wspominają przeszłość – prawdziwą bądź wyimaginowaną – gdy dominacja dawała im poczucie bezpieczeństwa („Uczyńmy Amerykę znów wielką”). Uważnie śledzą wszelkie zjawiska, które mogą wpłynąć na ich status, takie jak zmiany demograficzne, ewolucja norm społecznych i przyznawanie praw mniejszościom. Obsesyjnie dzielą się opowieściami i plotkami, dowodzącymi, jak niebezpieczne są mniejszości.

Ten kolektywny mechanizm obronny ma podtrzymywać dominację. Działa na poziomie podświadomym, niemal zwierzęcym, dlatego z łatwością manipulują nim oportunistyczni przywódcy i algorytmy maksymalizujące zyski.

Problem nie polega tylko na tym, że media społecznościowe nauczyły się podsycać oburzenie, lęk i niechęć do obcych. Wszystkie te emocje świadczą o zagrożonym statusie. Jak napisali William Brady i Molly Crockett w artykule o oddziaływaniu mediów społecznościowych, kiedy zamieszczamy w internecie posty oglądane przez setki, a nawet tysiące osób i nasycone emocjami, które za pośrednictwem platform podziela z nami cała wspólnota, „nasza tożsamość grupowa uwidacznia się” bardziej niż indywidualna. Pod wpływem odruchów plemiennych tracimy poczucie jednostkowości. Takie środowisko sprzyja psychologicznej dezindywiduacji.

Stanley: Bardziej niż ustroje faszystowskie interesuje mnie faszystowska kultura

Ten ostatni termin można najkrócej zdefiniować jako mentalność tłumu, choć dotyczy on nie tylko sytuacji, w których przyłączamy się do grupy. Można ulec dezindywiduacji na trybunach podczas meczu albo w kościele podczas wspólnego śpiewania. Rezygnujemy wtedy z cząstki siebie na rzecz zbiorowości. Niebezpiecznie robi się w chwili, gdy łączą się dwie siły: dezindywiduacja, odbierająca jednostce autonomiczny osąd, oraz zagrożenie statusu, które może wywołać zbiorową agresję na zatrważającą skalę.

Przypomniała mi się rozmowa z Sanjaną Hattotuwą, obserwatorem sieci, który niestrudzenie śledził falę nienawiści zagarniającą Sri Lankę. „Ta choroba rozprzestrzeniła się wśród zwyczajnych ludzi”, powiedział. „Niepokoi mnie to. Radykalne postawy przybiera młodzież”. Nawet dzieci z dobrych rodzin aktywne w mediach społecznościowych dają się wciągnąć i definiują swój świat i światopogląd w kontekście zagrożenia statusu, które napotkały w sieci. „W ten sposób przechodzą inicjację w sferę relacji wspólnotowych”, dodał Hattotuwa. „Zżera je nienawiść. To zatrważające”.

Być może to właśnie podsycane przez internet poczucie zagrożenia statusu sprawiło, że w 2016 roku zwolennicy Trumpa wpadli głębiej do króliczej nory niż pozostali Amerykanie. Jeżeli media społecznościowe powstały po to, by wzniecać panikę tożsamościową u dominującej grupy społecznej, to w tracącej większość białej populacji Stanów Zjednoczonych – szczególnie wśród osób bez studiów i pracowników najniższego szczebla, którym najdroższa jest ich tożsamość etniczna i którzy stanowili główną część elektoratu Trumpa – powinny uwidocznić się te same zjawiska, które obserwowałem na Sri Lance: zagrożenie statusu i cyfrowa dezindywiduacja na skalę narodową.

W 2018 roku białej Ameryki nie ogarnął jeszcze szał przemocy zbiorowej, poza kilkoma wyjątkami, takimi jak marsz neonazistów w Charlotesville. Zastanawiałem się jednak, czy media społecznościowe wywierają mniej widoczny, ale przemożny wpływ na ludzi, popychając ich do użycia siły przeciwko mniejszościom etnicznym.

Na odpowiedź nie czekałem długo. W marcu 2018 roku, gdy Sri Lanka stała w płomieniach, dwóch niemieckich socjologów kończyło długi projekt poświęcony podskórnemu oddziaływaniu mediów społecznościowych na populację ich kraju. Niepokojące rezultaty badań wskazywały na to, że wydarzenia w Mjanmie i na Sri Lance nie są niczym wyjątkowym, a podobne procesy niepostrzeżenie zachodzą również w demokratycznych krajach zachodnich. Żeby lepiej zrozumieć te zjawiska, udałem się do miasteczka pod Düsseldorfem, gdzie kilka dni później dołączyła do mnie Amanda Taub.

Sytuacja na Sri Lance to zapowiedź dekady pełnej kryzysów

Zatrucie ironią

Przez dwa dni w czerwcu 2018 roku, dwa miesiące po naszej wyprawie na Sri Lankę, wędrowałem brukowanymi uliczkami Alteny, zadając pytanie, na które moi rozmówcy odpowiadali, smutno kiwając głowami. Co się stało z Dirkiem Denkhausem?

Od mieszkańców dowiedziałem się, że Altena, jak wiele przemysłowych miast na północy kraju, podupadała, a pozbawionym złudzeń młodym ludziom doskwierała nuda. Niemcy dopiero co przyjęły prawie milion uchodźców z odległych krajów ogarniętych wojną, a decyzję tę popierało większość obywateli Alteny. Niektórych dezorientował napływ nowych mieszkańców. Jak mnie zapewniano, trzeba uwzględnić te okoliczności, żeby zrozumieć, dlaczego Denkhaus, młody strażak, uchodzący za osobę niegroźną i niezaangażowaną politycznie, próbował spalić schronisko dla uchodźców, gdzie nocowało kilka rodzin.

Zagadnięte przeze mnie osoby, zarówno młodsze, jak i starsze, zgodnie uważały, że wśród wielu czynników istotną rolę odegrał Facebook. Za pośrednictwem mediów społecznościowych do wszystkich dotarły pogłoski, jakoby uchodźcy byli niebezpieczni. Opowiedziano mi, że na facebookowych forach zrzeszających lokalnych mieszkańców jad lał się strumieniami, podczas gdy w realu działo się coś zupełnie innego: rodziny uchodźców witano z otwartymi ramionami. Wielu moich rozmówców wyraziło przypuszczenie – powtarzane później przez oskarżycieli – że Denkhaus zamknął się w cyfrowym świecie rasistowskiej paranoi i przez to się zmienił.

Incydent w Altenie potwierdził często stawianą, choć w 2018 roku nie do końca zweryfikowaną hipotezę, że pod wpływem platform społecznościowych wspólnoty są bardziej skłonne do użycia siły wobec mniejszości etnicznych. Miasto to stanowiło jeden z ponad trzech tysięcy punktów danych uwzględnionych w badaniu, które miało udowodnić tę tezę.

Karsten Müller i Carlo Schwarz z Uniwersytetu Warwick w Wielkiej Brytanii zgromadzili informacje o trzech tysiącach trzystu trzydziestu pięciu atakach na uchodźców, do których doszło w Niemczech w ciągu dwóch lat. Okres ten, gdy po kryzysie uchodźczym w Europie coraz większe poparcie zyskiwała skrajna prawica, obfitował w napięcia. Badania na tak dużą skalę stanowiły okazję, by uchwycić wpływ wywierany przez media społecznościowe. Analizując każdy incydent, naukowcy uwzględniali lokalną społeczność, biorąc pod uwagę kilka zmiennych: zasobność, profil demograficzny, dominujące poglądy polityczne, liczbę uchodźców i poprzednie przestępstwa z nienawiści.

Uwidoczniła się jedna tendencja. W miastach, w których ponadprzeciętny odsetek obywateli korzystał z Facebooka, znacznie częściej dochodziło do ataków na uchodźców. Prawidłowość tę zaobserwowano we wszystkich typach wspólnot: dużych i małych, bogatych i ubogich, liberalnych i konserwatywnych. Tendencji tej nie zaobserwowano wśród wszystkich użytkowników sieci, lecz jedynie wśród facebookowiczów. Na podstawie analizy danych ustalono zdumiewającą prawidłowość statystyczną: tam, gdzie częstotliwość używania Facebooka na osobę była większa o odchylenie standardowe od średniej krajowej, liczba ataków na uchodźców wzrastała o mniej więcej trzydzieści pięć procent. Obliczono, że w skali kraju efekt ten odpowiada za dziesięć procent wszystkich aktów przemocy przeciwko uchodźcom.

Eksperci, których poprosiłem o ocenę tych badań, uznali je za wiarygodne i poprawnie przeprowadzone. Później jednak Müllerowi i Schwarzowi wytknięto nadmierną swobodę metodologiczną. Na przykład, by obliczyć, jak często w danym mieście korzysta się z Facebooka, uwzględniali szereg parametrów, w tym liczbę użytkowników, którzy dołączyli do fanpage’a Nutelli. Badacze doszli bowiem do wniosku, że ten popularny i neutralny kulturowo przysmak to użyteczny punkt odniesienia. Krytycy określili tę decyzję jako niepoważną i bezzasadną. W późniejszym artykule Müller i Schwarz wprowadzili stosowne korekty.

Moim celem nie było jednak sprawdzenie, czy zgadzają się obliczenia zawarte we wnioskach. Chciałem posłużyć się tymi ustaleniami jak mapą, by prześledzić oddziaływanie Facebooka. Po to przyjechałem do Alteny, gdzie ci dwaj naukowcy zgodnie z diagnozami postawionymi w artykule zaobserwowali korelację między ponadprzeciętną popularnością tej platformy i dużą wrogością wobec uchodźców. Podejrzewałem, że sprawa Denkhausa znamionowała jakieś głębokie przesunięcie.

„Boisz się? To świetnie!” – czyli co łączy Friza i Mentzena

Kiedy w 2015 roku do miasta przybyli pierwsi uchodźcy, do pomocy zgłosiło się tylu ochotników, że Anette Wesemann, która przeniosła się z tętniącego życiem Hanoweru na spokojną prowincję i objęła kierownictwo lokalnego centrum integracji cudzoziemców, nie mogła ich zliczyć. Syryjskie i afgańskie rodziny otaczali samozwańczy coache i nauczyciele niemieckiego. „To było wzruszające”, wspominała. Mimo to, gdy założyła stronę na Facebooku, by koordynować pracę wolontariuszy, uruchomiła lawinę agresji wobec nowo przybyłych, jakiej nigdy wcześniej nie widziała w internecie. W niektórych postach kierowano groźby pod adresem wymienionych z nazwiska uchodźców. Z czasem gniew zainfekował całą grupę. Kiedy wspomniałem o dowiedzionym naukowo związku Facebooka z przemocą wobec uchodźców, Wesemann odparła: „Brzmi to wiarygodnie”.

Niechęć do uchodźców, jeden z głównych przejawów poczucia zagrożenia statusu, łączy lęk przed zmianą przekroju demograficznego z plemiennością o podłożu rasowym. Nawet jeśli niewielu mieszkańców naprawdę nienawidziło nowych przybyszów, zamieszczali coraz więcej postów prowokujących reakcje, a przez to popularnych. Na tej samej zasadzie antyszczepionkowcy zdominowali grupy rodziców obserwowane przez Renée DiRestę. Gdy na lokalnych stronach wezbrała fala nienawiści, jak zwykle wywołując fałszywe wrażenie konsensusu, do chóru niezadowolonych przyłączyło się więcej głosów.

Dirk Denkhaus doświadczył tego procesu w mikroskali. Gerhard Pauli, prokurator regionalny, który kierował śledztwem w sprawie Denkhausa, podczas spotkania ze mną wyciągnął segregator z setkami wydruków, na których widniały posty z Facebooka i wiadomości z WhatsAppa, ściągnięte z telefonu oskarżonego. Jak wyjaśnił mi Pauli, dryfowanie młodego strażaka ku ekstremizmowi zaczęło się od żartu. Denkhaus i jego przyjaciele wysyłali sobie rasistowskie memy z publicznych grup na Facebooku, by wzajemnie się prowokować i szokować.

„Nawet się nie obejrzeli, jak zaczęli żartem zwracać się do siebie per »mein Führer«”, wyjawił mi prokurator, kręcąc głową. Po jakimś czasie na serio wygłaszali rasistowskie poglądy. „Niewielki dystans oddziela żart od rzeczywistości”, stwierdził Pauli. Denkhaus pokonał tę drogę w sześć miesięcy. „Pewnego dnia oznajmił swojej partnerce: »Trzeba z tym zrobić porządek«”, powiedział prokurator. Tamtej nocy z przyjacielem włamał się na poddasze schroniska dla uchodźców i wzniecił pożar, jak się zdaje po to, by zabić mieszkańców. Na szczęście ogień zgasł. Następnego dnia obu sprawców aresztowano.

Polski mężczyzna jest jak polski Kościół katolicki

Opisany przez Pauliego proces stopniowego uwewnętrzniania poglądów, początkowo wyrażanych tylko dla żartu, określa się mianem zatrucia ironią. Do tej choroby przyznają się z przymrużeniem oka stali bywalcy portali społecznościowych, opisując przytępienie zmysłów po wielu latach spędzonych w subkulturach internetowych, gdzie królują ironiczny dystans, algorytmiczne przebodźcowanie i obraźliwe dowcipy. W skrajnych przypadkach długotrwała ekspozycja na niecenzuralne treści, rozpowszechniane w króliczych norach na Facebooku i YouTubie, osłabia mechanizmy chroniące nas przed przyjęciem takich poglądów. Osoby znieczulone prędzej przyjmą tego typu opinie, bo uważają je za mniej bulwersujące i ekstremalne.

W sądzie obrońca Denkhausa podkreślił, że przed całym zajściem jego klient w codziennym życiu nie wyrażał niechęci do uchodźców. Próbując w ten sposób zbagatelizować rolę mediów społecznościowych, tylko zaakcentował ich moc. W realu większość mieszkańców Alteny była tolerancyjna. Tymczasem na Facebooku, w zamkniętym środowisku rządzącym się swoimi prawami, Denkhaus, chcąc nie chcąc, zdryfował ku ekstremizmowi.

Za co powinniśmy być wdzięczni Elonowi Muskowi?

Pauli uznał sprawę Denkhausa za świadectwo pewnej ogólnej tendencji. Był „prawie pewien”, że media społecznościowe przyczyniły się do eskalacji przemocy w Altenie. Kilka miesięcy później burmistrzowi zadał cios nożem mężczyzna, którego oburzało wsparcie udzielane przez miasto uchodźcom. Jak powiedział mi Pauli, policja podejrzewała, że sprawa ma związek z mediami społecznościowymi. Tuż przed zamachem na facebookowych stronach mieszkańcy wyrażali niechęć do burmistrza. Policja nie zadała sobie jednak trudu, by zgromadzić dowody wpływu mediów społecznościowych na napastnika, ten bowiem przyznał się do winy. Nawet gdyby Pauli uznał giganta z Doliny Krzemowej za współsprawcę zbrodni, nie mógłby pociągnąć go do odpowiedzialności karnej.

Podwładni Pauliego coraz uważniej śledzili wszelkie prowokacje na platformach. On zaś zaczął się obawiać, że niektóre pogłoski mogą popchnąć zwyczajnych ludzi do użycia przemocy. Co dziwne, tak jak w Meksyku, Indonezji i wielu innych krajach, dotyczą one często zagrożeń czyhających rzekomo na dzieci. „Wielokrotnie zdarzało się, że ktoś zauważył kogoś pod przedszkolem”, powiedział Pauli, kręcąc głową. „Wieść rozchodzi się w ciągu pięciu minut, a każdy post jest gorszy od poprzedniego. Po dwóch godzinach na ulicę wychodzi tłum, szykujący się do linczu”.

*

Fragment książki Maxa Fishera W trybach chaosu. Jak media społecznościowe przeprogramowały nasze umysły i nasz świat, która ukazała się w Szczelinach, imprincie wydawnictwa Otwartego. Dziękujemy za zgodę na przedruk.

**

Max Fisher – reporter śledczy i publicysta w dziale zagranicznym „New York Timesa”. W swojej stałej rubryce The Interpreter komentuje globalne trendy i ukazuje konteksty najważniejszych wydarzeń. Interesują go przede wszystkim konflikty na świecie, przeobrażenia społeczne i stosunki międzynarodowe. Wraz z kolegami z redakcji za cykl artykułów o mediach społecznościowych i ich wpływie na zmiany społeczne został w 2019 roku nominowany do Nagrody Pulitzera.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij