Świat

Za co powinniśmy być wdzięczni Elonowi Muskowi?

Na początku kwietnia Musk odpalił petardę w postaci kodu „algorytmu rekomendacji”, z którego wynika jasno: Twitter to serwis promujący banał, debilizm i ogólność. Niezbyt odkrywcze? W ostatni weekend okazało się, że konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze.

Osoby związane z mediami, marketingiem czy też zwykłe użytkowniczki internetów od lat narzekają na całkowity brak przejrzystych zasad, jeśli chodzi o działanie algorytmów mediów społecznościowych. Jak docierać do odbiorcy, kiedy wszystkie logiczne metody zawiodły? Co prawda wiedzieliśmy, że tak czy owak, skutecznie działa tylko przelew za reklamę na konto Facebooka czy Twittera, jednak fantazja o „organicznym” docieraniu do wąskiego, ale zaangażowanego grona zainteresowanych pozwalała nam łudzić się, że w lojalnym składzie damy radę.

Dlatego dziś możemy być wdzięczni Elonowi Muskowi, że nas wyleczył z tych niedorzecznych złudzeń. Przez niewiele ponad pół roku od przejęcia Twittera miliarder dokonał serii być może najgorszych, wymierzonych przeciwko użytkownikom decyzji w historii internetu. I nie mam tu na myśli zwolnienia dziesiątków tysięcy pracowników – podobne cięcia, choć zapakowane w elegantszy pijarowy papierek, przeprowadzają właśnie wszyscy technologiczni giganci, od Facebooka po Google. Ale to zmiany dotyczące samego działania serwisu krok po kroku obnażały bezsens uzależnienia od mediów społecznościowych i pokazywały, że człowiek jest w stanie znaleźć milion racjonalizacji dla uczestnictwa w najbardziej szkodliwym spektaklu, nawet jeśli właściciel tego kramu będzie mu regularnie i niemal osobiście pluł w twarz.

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Tracą wszyscy poza politykami

Weźmy choćby pomysł, aby schowane do tej pory statystyki zasięgu danego posta pokazać w świetle jupiterów. Wnioski nasuwały się od razu: możliwości dotarcia oferowane przez Twittera nie są powalające, podobnie jak mierzalne zaangażowanie, liczone choćby jako liczba reakcji w stosunku do zasięgów.

Z twitterowych feedów zniknęli nagle ludzie, z których opiniami się liczymy. Zastąpił ich chaos podwójnej tablicy, w której brylują ci, którzy płacą kilka dolarów miesięcznie za subskrypcję, otrzymując w zamian m.in. opcję pisania długich postów, zaprzeczających początkowemu pomysłowi na platformę.

Takich zmian było dużo. Ci, którzy używają Twittera m.in. do pracy, mogliby pewnie godzinami opowiadać i zgrzytać zębami z powodu tej degrengolady i konieczności uczenia się nowych hitowych (i druzgocących psychikę) mediów. Jednak dopiero na początku kwietnia Musk odpalił petardę, ujawniając kod „algorytmu rekomendacji”, z którego wynika jasno: Twitter to serwis promujący banał, debilizm i ogólność. I trudno spodziewać się, by media społecznościowe z mniej natarczywymi szefami diametralnie się od niego różniły.

Skąd te wnioski? Po pierwsze, algorytm ogranicza widoczność postów, które wychodzą poza niszę wykutą dotychczasowymi wpisami danej osoby. Jeśli twoja wcześniejsza obecność w serwisie i reakcje na posty doprowadziły do tego, że Twitter zaszufladkował cię jako zainteresowaną polityką zwolenniczkę PO, to strzelasz sobie w stopę, gdy piszesz dla odmiany o muzyce, filmie czy choćby polityce kanclerza Scholza.

Zważywszy na to, że głównymi zaszytymi w kodzie kategoriami użytkowników są zaledwie cztery grupy – republikanie, demokraci, „power users” i… Elon Musk – nie wygląda to na ten zróżnicowany i pełen potencjału świat, jaki obiecywali ewangelizatorzy Chata GPT i kryptowalut. To legendarna bańka filtracyjna na sterydach. Nie ma nic złego w tym, że w internecie obcujemy głównie z osobami w mniejszym lub większym stopniu podzielającymi nasze poglądy, ale ponoszenie konsekwencji za posiadanie opinii niepopularnych czy stawiających w nowym świetle to, jak już wiedzieliśmy, prosta droga do politycznej plemienności. Nic dziwnego, że najpopularniejsze konta na polskim Twitterze należą do polityków – głównie mężczyzn o konserwatywnych poglądach w kryzysie późnej czterdziestoletniości – którzy zawodowo zajmują się mówieniem swoim odbiorcom dokładnie tego, co ci chcą usłyszeć.

Demokracja przegrywa internetowy wyścig zbrojeń

czytaj także

Za co jeszcze karze algorytm? Za wstawianie zewnętrznych linków – wszystkich, które mogłyby prowadzić poza Twittera. Do badań, filmów, prezentacji, merytorycznych artykułów. Za literówki i słowotwórstwo – fani Leśmiana nie będą mieli w tej rzeczywistości lekko. A przede wszystkim, co nie bez znaczenia – algorytm karze za wszelkie blokady i wyciszenia, skutkujące obniżeniem „ratingu”.

Wchodzenie w polemiki z osobami o odmiennych poglądach, choćby i jawnie faszystowskich, to misja tyleż prometejska, co żałosna, a przy okazji zabójcza dla widzialności. Twitter promuje za to pisanie o trendujących tematach, co już dawno zaczęło przypominać wyścig o to, kto pierwszy wklei oczywistego i nasuwającego się mema z Kaczyńskim czy Tuskiem, by inni użytkownicy mogli pomyśleć „zadziwiające, dokładnie tak o tym myślałem!”. No shit, Sherlock.

Dyplom z samopotwierdzenia

Ujawnienie mechanizmu rekomendacji treści nie wywarło większego wrażenia na użytkownikach, chyba już przyzwyczajonych do klepania banałów i liczenia na to, że internetowy przechodzień nie trafił na podobne rozmyślania chwilę wcześniej. Również ci mniejsi, nieszukający tysięcy fanów za wszelką cenę, mieli się pogodzić ze sposobem działania mediów społecznościowych i z tym, że będą tkwić we w miarę przewidywalnej niszy. Ale katastrofę, jaką przyniosło odsłonięcie kart, i jej potencjalnie skutki na polskim Twitterze mogliśmy oglądać na żywo w ubiegły weekend.

Popularni użytkownicy udostępniający informacje o wojnie w Ukrainie odnotowali nagły wzrost obserwatorów, najczęściej botów i kont wyspecjalizowanych w prorosyjskiej i antyukraińskiej propagandzie. Jak policzył serwis analityczny Emocje w sieci, tylko 611 takich kont odpowiadało za treści, które wyświetlono 123 miliony razy. Po co ten nagły przypływ zainteresowania, za którym idzie wzrost popularności? Ano po to, żeby zaraz potem boty mogły równie nagle przestać obserwować te konta: gwałtowny odpływ obserwujących drastycznie obniżył ich rating i zasięgi.

Nie trzeba być matematycznym ani biznesowym gigantem, by przewidzieć takie konsekwencje. Nie trzeba mieć też zaplecza ruskich trolli, by wykorzystywać znajomość algorytmu do wzmacniania własnej widzialności. Skoro wystarczy stylem zerowym pisać polityczne banały, powtarzając propagandę partii lub dając megafon jej ekstremalnym peryferiom, to w walce o sławę na Twitterze niebo jest limitem. Wciąż jednak istnieje wąska grupa dziwaków i dziwaczek, którym nie marzy się dyplom w tak mało prestiżowym konkursie.

Fejki fejkami, ale kasa musi się zgadzać

Jeśli kilka dni po ujawnieniu „wartości”, jakimi kieruje się serwis, rosyjskie trolle mogą zrobić z tej wiedzy miażdżący użytek (ofiarami ataku padły nie tylko popularne konta Jarosława Wolskiego, Marka Meissnera czy Bartłomieja Szcześniaka, ale też stosunkowo niewielkie konta antyrosyjskich „mikroinfluencerów”), to strach pomyśleć, jak wykorzystają to choćby zawsze odrobinę opóźnione, ale w kwestii socialmediowej szkodliwości niestety pojętne umysły, na przykład z Solidarnej Polski. Do tej pory Twitter wybrał Amerykanom prezydenta, przyczynił się do antyszczepionkowego szuryzmu, antyukraińskiego hejtu i triumfów neofaszyzmu, przy okazji też do paru tysięcy ofiar śmiertelnych. I wydaje się, że będzie tylko gorzej.

Beckett współczesny

Osobiście zawsze uznawałem Elona Muska za zaprzeczenie bycia „cool”, za definicję arcybogatego try harda – człowieka, który stara się za bardzo, co zazwyczaj kończy się tak jak w przypadku gościnnego występu u Dave’a Chapelle’a – gwizdami, pogardą i nienawiścią „w prawdziwym życiu”. Pamiętacie Jeffa Bezosa w koszuli Gucci i okularach w serduszka? Jeśli uważacie, że super bogaci są fajni, nigdy nie zrozumiecie do końca przesunięć, jakie dokonują się w satyrach na bogactwo takich jak Sukcesja. Bogaci są najczęściej śmieszni i żałośni, ich doba trwa te same 24 godziny, tylko konsumują więcej zbędnego plastiku i emitują więcej gazów cieplarnianych, przyczyniając się przy okazji do milionów pomniejszych tragedii.

Ale ostatnie pół roku pracy Muska to działalność niemal mesjańska. Uzależnieni od mediów społecznościowych raz na dwa dni stają w obliczu „momentu klarowności”, pokazującego, że może nawet nie jesteśmy złymi ludźmi, ale dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. Nie ma dobrego wyjścia z mediów społecznościowych, trudno być przyzwoitym jak Władysław Bartoszewski, jeśli za nasz wpływ, naszą słyszalność i nasze dotarcie odpowiada przejęty przez roboty algorytm, skonstruowany jakby narodził się w głowie łaknącego bycia lubianym ośmiolatka.

Miliarderzy geniuszami? Raczej bandą nieudaczników

„Im bardziej wpycha mi gówno pod nos, tym bardziej jestem mu wdzięczny” – mówił o Samuelu Becketcie Harold Pinter. To samo robi Musk, obnażając to, co rządy i zarządy chciały ukrywać – dystopijną ułudę popularności, zasięgowe zamki na piasku, totalne zaprzęgnięcie nieopłacanej pracy w mediach społecznościowych na rzecz partii politycznych, fałszywe obietnice stabilizacji i tego, że jeśli ma się coś ciekawego do powiedzenia, zostanie się wysłuchanym.

Jeśli nie wsłuchamy się w to, co prezes Twittera ma nam do powiedzenia, a za nasze decyzje i poglądy nadal będzie odpowiadał mediospołecznościowy obieg informacji i wykreowany tam przez trolle sztuczny obraz świata, to kwestia jednej czy dwóch list w jesiennych wyborach będzie raczej wtórna.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij