Indie – największy producent tanich szczepionek na świecie – miały być symbolem nadziei na pokonanie koronawirusa w krajach rozwijających się. Dramatyczna druga fala zakażeń i brak światowej solidarności mogą zaprzepaścić tę szansę.
Jeszcze miesiąc temu Indie spokojnie patrzyły w przyszłość: przypadków zakażeń było stosunkowo niewiele, dzienna liczba szczepień dochodziła nawet do 4,4 miliona, a badania pokazały, że lokalnie wynaleziona i produkowana szczepionka Covaxin ma 78 proc. skuteczności. Jednocześnie 65 milionów dawek produkowanej w Indiach AstraZeneki zostało wysyłanych lub sprzedanych do krajów rozwijających się Azji, Afryki i Ameryki Południowej, m.in. w ramach mechanizmu Covax Światowej Organizacji Zdrowia.
Kiedy Unia Europejska spierała się z producentami szczepionek, a Stany Zjednoczone blokowały eksport, Indie chwaliły się wkładem w światową walkę z pandemią i budowały pozytywny wizerunek sobie i rodzimym producentom. A ceny indyjskich szczepionek były do tej pory naprawdę niskie – 3 i 4 dolary za dawkę (odpowiednio za AstraZenekę i za Covaxin), podczas gdy Pfizer sprzedaje swój produkt na międzynarodowym rynku za 20 dolarów.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli w niektórych regionach Indii na początku kwietnia, kiedy liczba przypadków w skali kraju przekroczyła poprzedni szczyt, czyli 90 tysięcy. W ciągu trzech tygodni liczba ta urosła do 350 tysięcy zakażeń dziennie przy 1,75 miliona testów (20 proc. testów pozytywnych). Podobnie jak we wrześniowej pierwszej fali, dziś najbardziej dotknięte są dwa megamiasta: Nowe Delhi (22 miliony mieszkańców) i Mumbaj (13 milionów). To stamtąd docierają do nas dramatyczne obrazy ze szpitali i miejsc kremacji – chociaż warto pamiętać, że palenie zwłok na stosach na otwartym powietrzu jest tradycyjną hinduską praktyką religijną, przerażać musi sama liczba zmarłych.
W megamiastach również najszybciej zabrakło tlenu dla szpitali, a rząd podjął decyzję (raczej spóźnioną) o zakazie wykorzystywania tlenu w przemyśle i przekierowaniu zapasów do celów medycznych. Teraz tlen jest dowożony koleją do Delhi, Mumbaju i kilku innych miast, głównie w stanie Maharasztra, a puste zbiorniki transportowane są samolotami wojskowymi. W szpitalach wyczerpany personel walczy o życie pacjentów, a mieszkańcy funkcjonują w surowym lockdownie z zakazem opuszczania domu przez 20 godzin na dobę (wyjść można między godziną 7 a 11, wyłącznie do sklepu spożywczego, apteki lub do lekarza).
Kiedy część kraju toczy wojnę z wirusem, w innych regionach, gdzie zakażeń jest mniej, życie toczy się stosunkowo spokojnie, w umiarkowanym reżimie sanitarnym: w Asamie można zorganizować wesele na 100 osób, w Tamilnadu do 26 kwietnia otwarte były siłownie i kina, a w czterech regionach odbywają się wybory stanowe z bardzo dużą frekwencją (łączna populacja tych terytoriów to 250 milionów ludzi). Premier Narendra Modi ogłosił, że ogólnokrajowego lockdownu nie będzie, jednak wprowadzanie i uchylanie przepisów epidemicznych leży w gestii władz stanowych, co może być akurat dobrą wiadomością. Całkowite zamknięcie kraju w marcu 2020 roku najmocniej dotknęło najuboższych. Władze stanowe mają szerokie uprawnienia i mogą nawet ograniczać wjazd na swoje terytorium osób z innych stanów, np. wymagając negatywnego testu na lotnisku czy na granicy.
czytaj także
Nie zmienia to faktu, że ryzyko rozlania się drugiej fali na cały kraj to obecnie najpoważniejsze zagrożenie, szczególnie że naukowcy prognozują szczyt zakażeń dopiero na połowę maja. Powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa jest możliwe: za obecny kryzys odpowiada bowiem nie tylko lub nie tyle indyjski wariant (wciąż nie wiemy, czy rzeczywiście jest bardziej zakaźny), ile również prawie całkowite zniesienie obostrzeń po jesiennym szczycie zachorowań. Taka polityka pozwoliła na organizację Kumbhameli – święta hinduskiego, na które do Haridwaru nad Gangesem zjechały się setki tysięcy ludzi z całego kraju. 17 kwietnia premier wezwał organizatorów do przerwania obchodów, a obsługa medyczna podała, że koronawirusa wykryto u 65 z tysiąca medyków pracujących na miejscu.
W innych częściach kraju jeszcze do połowy kwietnia organizowano ogromne wiece wyborcze, którym przewodzili czołowi politycy, w tym sam premier Modi i lider opozycji Rahul Gandhi. W stanach Kerala i Bengal Zachodni rządząca krajem Indyjska Partia Ludowa (BJP) walczy o przejęcie legislatur stanowych z rąk ugrupowań opozycyjnych i żadna ze stron do niedawna nie chciała zrezygnować ze spotkań z wyborcami. Do tych wielkich wydarzeń dochodziła codzienna aktywność ludzi wynikająca z braku obostrzeń: normalnie działały zakłady pracy, odbywały się wyjazdy turystyczne i imprezy rodzinne, a do przestrzeni miejskiej wróciło słynne indyjskie jedzenie uliczne.
Choć brak obostrzeń przy wciąż obecnym zagrożeniu i słabo wyszczepionej populacji można uznać za lekkomyślność, od początku pandemii Indie, podobnie jak inne kraje Globalnego Południa, mierzą się z dylematem: zrezygnować z obostrzeń, bo odbierają ludziom pracę i pogłębiają nierówności, czy je wprowadzać, ponieważ koszt zdrowotny i społeczny pandemii będzie ogromny. Zwolenników tego pierwszego podejścia znacznie przybyło z końcem 2020 roku. Indie miały do tej pory jeden z najniższych odsetków śmiertelności na COVID-19. Naukowcy szukają przyczyn w niskiej średniej wieku populacji oraz wysokiej ekspozycji na inne koronawirusy, co wielu osobom mogło pomóc zyskać dodatkową odporność – ta druga hipoteza jest niepotwierdzona.
Wielu przekonywało, że trzeba zaczekać na dane o nadmiarowych zgonach, ponieważ testów przeprowadzono za mało, by poznać realną skalę pandemii. Te dane spływają powoli ze stanowych urzędów statystycznych i raczej potwierdzają, że śmiertelność rzeczywiście była niższa, niż można się było spodziewać. Stan Kerala, znany z najlepszej publicznej opieki zdrowotnej w kraju, zanotował niższą śmiertelność niż w latach ubiegłych – śmiertelność nie była znaczna, a dzięki lockdownowi spadła liczba wypadków komunikacyjnych. Natomiast Mumbaj, epicentrum pierwszej fali zakażeń, odnotował o 20 proc. więcej zgonów. Nawet jeśli parę procent zgonów nie trafia w ogóle do rejestrów, jest to wciąż wynik zbliżony do tego, który zanotowała Polska (23 proc.). Te liczby sprawiły, że zwolenników obostrzeń było coraz mniej, szczególnie że wzrastała liczba szczepień.
czytaj także
Obok rosnącej liczby zakażeń kwiecień przyniósł jeszcze jedną złą wiadomość: indyjscy producenci szczepionek powiadomili, że mają problemy z realizacją zleceń. Prosili rząd o wsparcie finansowe na rozwój i rozbudowę linii produkcyjnych, ale przede wszystkim krytykowali Stany Zjednoczone, które wprowadziły zakaz eksportu materiałów i sprzętu niezbędnego do zwiększenia produkcji. Waszyngton zadeklarował wtedy, że swojej polityki nie zmieni, a rząd indyjski zorientował się, że przeszacował, wysyłając ponad 60 milionów dawek za granicę. Dziś Indie chcą importować szczepionki (na razie zatwierdzono rosyjskiego Sputnika V), by zgodnie z zapowiedzią wyszczepić 300 milionów najstarszych i zagrożonych osób do końca czerwca. Nie tak to jednak miało wyglądać – Indie, ze swoją rodzimą szczepionką i ogromną produkcją szczepionek w ogóle, miały pokazać egoistycznym zachodnim państwom, że są niezależne, samowystarczalne, a do tego gotowe wspierać inne kraje Południa – choć warto pamiętać, że dyplomacja szczepionkowa jest instrumentem prowadzenia polityki, a nie czystą filantropią.
W cieniu drugiej fali i kryzysu w produkcji szczepionek dokonuje się jednak jeszcze ważna i potencjalnie niebezpieczna zmiana: od 1 maja Indie liberalizują rynek szczepionek. Władze centralne zamierzają kupić dawki dla 300 milionów obywateli i obywatelek (to 22 proc. populacji), ale chcą również zezwolić producentom na sprzedaż szczepionek na wolnym rynku, m.in. władzom stanowym i prywatnym szpitalom. Do tej pory władze kupowały szczepionki tanio, choć firmy wciąż czerpały z tego zysk. Teraz, po liberalizacji, ceny znacząco pójdą w górę.
Producent Covaxinu Bharat Biotech już ogłosił, że będzie sprzedawał swój produkt trzykrotnie drożej niż dziś, jeśli nabywcą będą władze stanowe, a sześciokrotnie drożej, jeśli kupować będzie prywatna klinika. Oznacza to w praktyce, że mieszkańcy bogatszych stanów najpewniej dostaną szczepionkę bezpłatnie, klasa średnia sama sobie za nią zapłaci, natomiast ubogie osoby z biedniejszych stanów nie mają co liczyć na szczepienie. Rząd twierdzi, że takie są realia ekonomiczne, i spełnia obietnicę zaszczepienia najbardziej zagrożonych. Jest jednak oczywiste, że nowy system będzie pogłębiał nierówności oraz może uniemożliwić osiągnięcie ostatecznego celu, jakim powinna być pełna kontrola epidemii. Nie dziwi więc, że takiego podejścia nie pochwala WHO.
Kryzys w Indiach niepokoi i przeraża, jednak na pewno nie tylko liczba ofiar drugiej fali czy zakaźność indyjskiego wariantu powinny martwić nas i cały świat. Druga fala zakażeń w tym kraju skończy się za kilka tygodni, ale jeśli w najbliższych miesiącach dostępu do bezpłatnego szczepienia nie uzyskają najuboższe osoby i kraje świata, czekają nas kolejne kryzysy.
Dramatyczna sytuacja w Indiach sprawiła, że Wielka Brytania zadeklarowała wysłanie pomocy dla indyjskich medyków, nie podzieli się jednak swoim zapasem szczepionek. Stany Zjednoczone się ugięły i 25 kwietnia ogłosiły wznowienie eksportu materiałów i sprzętu do produkcji szczepionek. Czy musi jednak dochodzić do tragedii, żeby bogate państwa zrozumiały, że solidarność to jedyna droga do zakończenia pandemii?