Świat, Weekend

Tu nikt cię nie skaże za memy z papieżem. Za swastykę też nie

Gdy w społeczeństwie panuje przekonanie, że pewne wypowiedzi są niedopuszczalne, łatwiej przełknąć fakt, że władza może za nie ścigać i karać. Amerykanie mogą psioczyć na rządzących, jak im się żywnie podoba, i mieć pewność, że władza nie ma w swoim arsenale przynajmniej tej jednej metody represji.

W Stanach Zjednoczonych można palić amerykańską flagę, organizować nazistowskie marsze, nazywać prezydenta debilem oraz nabijać się z Jezusa, Jahwe czy Mahometa. Żaden prokurator nie ma tu nic do gadania, bo na gruncie prawa karnego nie ma przepisów, które pozwoliłyby ścigać za wygłaszanie nawet najbardziej kontrowersyjnych czy nienawistnych poglądów.

Na tle reszty świata tak bezwzględna ochrona wolności słowa jest wyjątkiem. Skąd się w konstytucji USA wzięła? Przyjrzyjmy się kilku wydarzeniom, w których wykuwało się to radykalne amerykańskie podejście.

„Policja? Proszę przyjechać na Facebooka”, czyli politycy kontra social media

W kwietniu 1721 roku do zatoki bostońskiej wpłynął brytyjski statek SMH Seahorse. Na jego pokładzie znajdowało się kilku pasażerów zakażonych ospą. Statek poddano kwarantannie, lecz rozprzestrzenianiu się wirusa nie udało się zapobiec. Wybuchła epidemia, która ostatecznie pochłonęła życie około ośmiu procent ówczesnej ludności Bostonu.

Kilka tygodni po wybuchu epidemii Cotton Mather, purytański teolog dziś kojarzony głównie z prześladowaniem mieszkanek Salem w słynnych „polowaniach na czarownice”, próbował zainteresować lokalnych lekarzy procedurą, o której dowiedział się od niewolnika o imieniu Onesimus. Kiedy Onesimus był dzieckiem, przez małe nacięcie na skórze wprowadzono do jego ciała ropę z pęcherzy osoby chorej. Zabieg ten, zwany inokulacją, skutecznie uodpornił Onesimusa na ospę. Mather przedstawiał inokulację jako zbawienne narzędzie dane od Boga i powoływał się na łagodny przebieg choroby wśród zaszczepionych.

Pomysł celowego zarażania ludzi ospą nie spotkał się jednak z entuzjazmem bostończyków, czemu dawali upust na łamach nowo powstałej gazety „New England Courant”. Założona przez Jamesa Franklina (brata Benjamina) gazeta była pierwszym organem prasowym działającym bez koncesji lokalnego rządu, co czyniło ją pierwszą niezależną gazetą w Ameryce. Franklin postawił na antyestablishmentowy i nieco sensacyjny profil gazety – drukował artykuły krytyczne wobec brytyjskich zarządców, dowcipy i złośliwe przytyki do oficjeli lub duchowieństwa oraz burzliwe polemiki o problemach dnia codziennego.

Epidemia ospy i pomysł szczepienia mieszkańców Bostonu okazały się prasowym samograjem. Rozpoczęła się swoista wojna prasowa między pro- i antyszczepionkowcami. Obok wyważonych argumentów lekarze i myśliciele publikujący swoje stanowiska nierzadko uciekali się do osobistych wycieczek i uszczypliwości wobec oponentów. „Czy jakikolwiek człowiek może zarazić rodzinę rano, a wieczorem modlić się do Boga, by zaraza nie rozprzestrzeniała się dalej?” – pytano w „New England Courant”. Cotton Mather odczuł siłę słowa pisanego na własnej skórze: w wyniku nagonki jakiś gorliwy antyszczepionkowiec wrzucił mu do domu granat.

Wybuch epidemii ospy był również pierwszym przypadkiem w amerykańskiej medycynie, w którym prasa została wykorzystana do poinformowania opinii publicznej o kryzysie zdrowotnym. „Courant” przecierał szlaki również tym, że bezpośrednio atakował szanowane publiczne figury – Cotton Mather był wszak wpływowym myślicielem kolonialnej Ameryki.

Nauka w służbie antyszczepionkowców

czytaj także

Na łamach „Couranta” Benjamin Franklin pod pseudonimem Silence Dogwood publikował eseje nieprzychylne władzy i jej cenzorskim zapędom. „Wolność nie istnieje bez wolności słowa, która jest prawem każdego człowieka” – pisał. Takie treści były urzędnikom nie w smak i ostatecznie doprowadziły do aresztowania Jamesa Franklina, który odmówił ujawnienia tożsamości autora tekstów.

Jako brytyjscy poddani, amerykańscy koloniści odziedziczyli prawny zakaz zniesławiania – podburzania obywateli krytycznymi wypowiedziami o rządzie lub jego urzędnikach. To, co w danym momencie stanowiło zniesławienie, odzwierciedlało obawy lokalnych rządzących. W piętnastowiecznej Anglii, gdzie szacunek dla korony uważano za niezbędny dla bezpieczeństwa królestwa, przestępstwem było nazywanie króla głupcem. W kolonialnej Ameryce najczęściej ściganym występkiem było krytykowanie kolonialnych przedstawicieli monarchii. Za zniesławienie groziło więzienie, zakucie w dyby lub publiczne biczowanie.

Opór mieszkańców kolonii był silny i nieustanny. Wszak wielu z nich, obdarzonych awanturniczym duchem, opuściło Wielką Brytanię, szukając ucieczki od zatęchłej monarchii i jej praw. Po uwolnieniu Jamesa Franklina rząd prowincji Massachusetts zabronił mu wydawania gazety bez uprzedniego przedstawienia jej treści urzędnikowi. Franklin ten nakaz zignorował i kontynuował publikację, co o dziwo pozostało bezkarne – restrykcyjna państwowa cenzura miała się ku końcowi.

Przełomowy był również proces nowojorskiego drukarza Johna Zengera. Zenger drukował „The New York Weekly Journal”, gazetę krytykującą despotycznego gubernatora Nowego Jorku Williama Cosby’ego. Pod adresem Cosby’ego wysuwano cały wachlarz oskarżeń: od korupcji przez fałszowanie wyborów po nieświeży oddech. Zenger odmówił ujawnienia autorów owych publikacji i sam trafił do aresztu pod zarzutem zniesławienia. Według ówczesnego prawa nie miało znaczenia, czy artykuły głosiły prawdę; wystarczyło, że zostały opublikowane.

Zengera bronił jeden najsłynniejszych adwokatów w koloniach, Andrew Hamilton. Hamilton zażądał od oskarżenia, by udowodniło fałszywość informacji w artykułach drukowanych w gazecie Zengera. „To nie jest sprawa jednego biednego drukarza – mówił w poruszającym apelu do przysięgłych – ale sprawa wolności”. Ławnicy uznali, że prawdziwość informacji ma kluczowe znaczenie w procesie o zniesławienie, i uniewinnili Zengera. Wieść szybko się rozniosła, a Zenger i Hamilton zostali okrzyknięci bohaterami. Po tym procesie liczba procesów o zniesławienie drastycznie spadła. Mieszkańcy kolonii nie pałali chęcią karania swoich sąsiadów za opór wobec przedstawicieli monarchii, której zwierzchnictwo coraz bardziej im ciążyło.

Niedługo później, chcąc stłumić rewolucyjne nastroje kolonistów, monarchia po raz kolejny uderzyła w prasę. Z perspektywy imperium chcącego podporządkować sobie swoje zamorskie posiadłości miało się to okazać ogromnym błędem.

George Carlin – śmiech z dna amerykańskiego snu

W 1765 roku brytyjski parlament ratyfikował tzw. ustawę stemplową (Stamp Act). Ustawa nakładała bezpośredni podatek na brytyjskie kolonie w Ameryce i wymagała, aby wiele drukowanych w koloniach materiałów było powielanych na papierze z wytłoczonym stemplem skarbowym. Ustawa obejmowała dokumenty prawne, gazety, a nawet karty do gry.

Podatek stemplowy rozwścieczył kolonistów i doprowadził do wybuchu gwałtownych protestów. Mieli oni dość traktowania ich jako źródła zarobku dla brytyjskiego władcy bez możliwości samostanowienia – amerykańskie kolonie nie miały ani jednego przedstawiciela w brytyjskim parlamencie. Współtworzona przez Benjamina Franklina nieformalna sieć prasowa ignorowała podatek i nadal publikowała wiadomości, eseje i listy coraz bardziej płomiennie krytykujące brytyjską tyranię. Obrywało się również lokalnym poborcom podatkowym – w prasie figurowali jako żmije, nienasycone sępy, żałośni potakiwacze i ministerialne sługusy.

Protesty wkrótce przeniosły się na ulicę. Gniewny tłum wieszał kukły poborców na szubienicach, kilkukrotnie doszło również do dewastowania posiadłości urzędników. Szykanowani poborcy podatkowi zrezygnowali z egzekwowania opłat i przepis stał się właściwie martwy.

W obliczu niepokojów brytyjski parlament ostatecznie wycofał się z podatku stemplowego, lecz nie było już odwrotu od rewolucyjnych ambicji kolonistów. Walka z podatkiem stemplowym zaowocowała tysiącami płomiennych publikacji nawołujących do uniezależnienia się od korony, wzmogła polityczne zaangażowanie kolonistów i stworzyła nowe formy zorganizowanego oporu. Każda kolejna próba opodatkowania kolonii kończyła się wybuchami niezadowolenia, które ostatecznie przerodziły się w wojnę o niepodległość. Tymczasem w koloniach umocniło się przekonanie, że wolna prasa jest nieodzownym narzędziem w walce o samostanowienie.

Rodzice wygrażają bibliotekarkom, książki dziurawione są kulami. A to nie wszystko

Nic zatem dziwnego w tym, że pierwsza poprawka do amerykańskiej konstytucji gwarantuje właśnie wolność słowa. Debata nad ratyfikacją konstytucji była niezwykle burzliwa – frakcja antyfederalistów obawiała się zbyt silnego federalnego rządu – wszak nie po to kolonie uniezależniły się od Wielkiej Brytanii, żeby wyhodować sobie własnego tyrana.

Uchwalono zatem Kartę Praw (Bill of Rights), czyli pierwsze dziesięć poprawek do amerykańskiej konstytucji. „Kongres nie będzie uchwalać ustaw wprowadzających religię lub zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych; ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy ani naruszających prawo do pokojowych zgromadzeń i wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd” – brzmi pierwsza z nich.

Szlachetnie brzmiący zapis był jedynie początkiem amerykańskich zmagań o ustalenie granic wolności słowa. Nader szybko się okazało, że „wyjątkowe okoliczności” mogą jednak skłonić rząd do ograniczenia swobody wypowiedzi. Jedną z pierwszych spraw definiujących współczesne rozumienie pierwszej poprawki była sprawa Schenck przeciwko Stanom Zjednoczonym z 1919 roku.

Przystąpienie Stanów Zjednoczonych do I wojny światowej spowodowało głębokie podziały w społeczeństwie i spotkało się z ostrym sprzeciwem, zwłaszcza ze strony lewicy i środowisk niemieckich imigrantów. Charles Schenck był członkiem Partii Socjalistycznej w Filadelfii. Nadzorował wydrukowanie i wysłanie ponad 15 tysięcy antywojennych ulotek do poborowych. Ulotki wzywały mężczyzn do sprzeciwienia się wcielaniu do wojska, uzasadniając to tym, że pobór jest ograniczaniem ich praw i nosi znamiona służby niewolniczej, której zabrania trzynasta poprawka do konstytucji.

Schenck został skazany za naruszenie Ustawy o szpiegostwie z 1917 roku. Odwołał się do Sądu Najwyższego, powołując się na pierwszą poprawkę. W jednogłośnej opinii napisanej przez sędziego Olivera Wendella Holmesa Jra sąd uznał jednak, że Schencka skazano zgodnie z konstytucją. W opinii sądu zniechęcanie mężczyzn do poboru w czasie wojny poważnie szkodzi wysiłkom wojennym, a wypowiedzi dozwolone w czasie pokoju mogą być w okolicznościach wojny ograniczane.

Najczęściej cytowany fragment opinii brzmiał: „Nawet najbardziej rygorystyczna ochrona wolności słowa nie chroniłaby kogoś, kto fałszywie krzyczy »Pali się!« w zatłoczonym teatrze i wywołuje tym panikę. W każdym przypadku pytanie brzmi, czy użyte słowa stwarzają wyraźne i bezpośrednie zagrożenie, któremu Kongres ma prawo zapobiegać”.

Kilka dni później w jednym z najgłośniejszych procesów o naruszenie ustawy o szpiegostwie został skazany socjalista Eugene Debs. Debs był amerykańskim przywódcą robotniczym i kandydatem na prezydenta z ramienia Socjalistycznej Partii Ameryki. W 1918 roku wygłosił antykapitalistyczne i antywojenne przemówienie. „Bogaci i potężni uczyli was, że waszym patriotycznym obowiązkiem jest iść na wojnę i dać się zarżnąć na ich rozkaz […] Jesteście stworzeni do czegoś lepszego niż bycie niewolnikami i mięsem armatnim” – zwracał się do robotników. Debs nie miał złudzeń co do konsekwencji swojego wystąpienia. Wkrótce po aresztowaniu napisał do przyjaciela: „Nie spodziewam się niczego innego jak tylko skazania na mocy prawa rażąco niekonstytucyjnego, które zostało stworzone specjalnie w celu tłumienia wolności słowa”. Za podżeganie do niesubordynacji i odmowy wojskowej w czasie wojny skazano go na dziesięć lat więzienia.

Ostatnie słowo oskarżonego

czytaj także

Ustawę o szpiegostwie wielokrotnie nowelizowano. Już dwa lata po skazaniu Schencka i Debsa usunięto z niej zapisy o „podburzaniu przeciwko władzy”. Od tamtej pory dodawano jednak do niej kolejne występki (np. ujawnianie tajnych szyfrów) i zaostrzano kary, a od 1961 roku ustawa pozwala ścigać za czyny popełnione nie tylko na terytorium Stanów Zjednoczonych, ale gdziekolwiek na świecie.

Stosowana jest rzadko; zwykle wtedy, gdy rząd USA próbuje ukarać sygnalistów – od Daniela Ellsberga, powszechnie uważanego dziś za bohatera oporu przeciwko wojnie w Wietnamie, po Chelsea Manning i Edwarda Snowdena, a niedługo być może także Juliana Assange’a, który od czterech lat czeka w brytyjskim więzieniu na decyzję o ekstradycji do Stanów.

Tam jednak, gdzie sprawa nie dotyczy kompromitujących sekretów władzy, pierwsza poprawka bardzo szeroko chroni prawo do wygłaszania najbardziej obraźliwych i gorszących poglądów.

Samo pojęcie „wyraźnego i bezpośredniego niebezpieczeństwa” zostało uściślone w połowie XX wieku. Latem 1964 roku członek Ku Klux Klanu Clarence Brandenburg zaprosił reportera telewizyjnego na zlot swojej organizacji. Na miejscu Brandenburg wraz z innymi członkami Klanu w charakterystycznych białych maskach spalili krzyż i wygłosili stek rasistowskich i antysemickich obelg. „Jeśli nasz prezydent, nasz Kongres, nasz Sąd Najwyższy nadal będą tłumić białą rasę, to możliwe, że będzie musiała nastąpić jakaś zemsta” – wygrażał Brandenburg. Fragmenty nagrania zostały później wyemitowane w lokalnej i ogólnokrajowej telewizji.

Brandenburga aresztowano na podstawie prawa z Ohio, które zabraniało odwoływania się do przemocy w celu wymuszenia zmian politycznych. Został skazany na rok więzienia, po czym złożył apelację, twierdząc, że jego prawo do wolności słowa zostało naruszone. Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który w 1969 roku orzekł na korzyść Brandenburga i ustanowił test, który miał określić, czy tego rodzaju wypowiedzi mogą być karane.

Czytamy w wyroku: „Wolność słowa i prasy nie pozwalają władzom stanowym na zakazywanie nawoływania do użycia siły lub łamania prawa, chyba że takie nawoływanie przybiera postać podżegania do nieuchronnego i bezprawnego działania i jest prawdopodobne, że dojdzie ono do skutku”. Tylko taka wypowiedź podlega zatem karze, która podżega do bezprawnego działania, przy czym owo działanie musi być niemal natychmiastowe, a taki skutek musi być prawdopodobnym następstwem wypowiedzianych słów. Kryminalizowanie ogólnego nawoływania do przemocy mogłoby prowadzić do nadużyć w celu eliminowania politycznych lub ideologicznych przeciwników. Materiały z wypowiedziami Brandenburga nie spełniały tych przesłanek. Tym samym powstał precedens, który ukształtował orzecznictwo na lata i do dzisiaj jest standardem ochrony kontrowersyjnych wypowiedzi.

Na sprawę Brandenburg przeciwko Ohio powoływali się chociażby prawnicy Donalda Trumpa podczas jego impeachmentu, argumentując, że Trump bezpośrednio nie kierował swoich zwolenników do ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 roku.

A mogli zabić. Nowe fakty o szturmie na Kapitol

Różnice między Europą i USA w pojmowaniu wolności słowa jaskrawo demonstruje sprawa Citizen Publishing przeciwko Elleithee (2005). 2 grudnia 2003 roku wychodząca w mieście Tucson w Arizonie gazeta „Tucson Citizen” opublikowała list, który przysłał czytelnik Emory Metz Wright:

„Możemy powstrzymać mordowanie amerykańskich żołnierzy w Iraku […] Jeżeli zdarzy się morderstwo lub inne straszne wydarzenie, powinniśmy udać się do najbliższego meczetu i zabić pięciu pierwszych napotkanych muzułmanów. To »święta wojna« i chociaż takie postępowanie nie jest uczciwe ani sprawiedliwe, to może ono zakończyć trwający horror”.

Publikacja listu wywołała krytyczne reakcje czytelników. Kilka tygodni po publikacji listu dwaj mieszkający w Tucson muzułmanie, Aly W. Elleithee i Wali Yudeen S. Abdul Rahim, złożyli w miejscowym sądzie pozew, w którym oskarżyli gazetę o napaść i umyślne wyrządzenie szkody emocjonalnej. Pozywający twierdzili, że treść zamieszczonego w „Tucson Citizen” listu nie była konstytucyjnie chroniona, ponieważ stanowiła wypowiedź podburzającą do natychmiastowego, bezprawnego zachowania i mogła takie zachowanie faktycznie wywołać, stanowiła więc „prawdziwą groźbę”.

Po rozprawach i odwołaniach od orzeczeń sądów niższej instancji sprawa trafiła do Sądu Najwyższego Arizony. Sąd zauważył, że aby jakaś wypowiedź była wyłączona spod ochrony pierwszej poprawki jako podburzanie do przemocy, wypowiedź musi faktycznie stworzyć realną groźbę natychmiastowego spowodowania działania sprzecznego z prawem.

Tak się kończy prawicowa wolność słowa

czytaj także

W tym zaś przypadku tak nie było. Zawarte w liście wezwanie do mordowania muzułmanów uzależnione było, zdaniem sądu, od przyszłego wydarzenia – zamachu na amerykańskich żołnierzy w Iraku. Autor nie wzywał więc do popełnienia przestępstwa w sposób natychmiastowy, tylko w ewentualnej przyszłości.

Sąd nie dopatrzył się również prawdopodobieństwa, by treść listu faktycznie mogła zachęcić czytelników do natychmiastowego dokonania aktów przemocy. Inkryminowane stwierdzenie zawarte było w opublikowanym liście do wydawcy – nie zaś wygłoszone przed rozwścieczonym tłumem. Sąd nie może bowiem uznać, że „każde wyrażenie kontrowersyjnego poglądu wywoła rozruchy”.

Poza tym publikacja listu Wrighta nie doprowadziła do popełnienia żadnych przestępstw. W uzasadnieniu orzeczenia sąd pisał: „pozew został złożony ponad miesiąc po opublikowaniu inkryminowanego stwierdzenia i nie przytacza żadnego aktu przemocy będącego rezultatem jego wpływu ani nie stwierdza, że do przemocy takiej niewiele brakowało. Jedynym rezultatem owej wypowiedzi był szereg krytycznych listów do wydawcy gazety, z których jeden napisany został przez powoda. A to jest dokładnie to, co pierwsza poprawka zakłada w przypadku spraw natury politycznej: ożywiona debata publiczna, nawet wówczas, gdy bodźcem do takiej dyskusji jest jakieś oburzające stwierdzenie”.

Czy można już zacząć karać za fałszywe newsy? To się okaże

W latach 90. Sąd Najwyższy USA jasno orzekł, że przesłanki, które w europejskich krajach stanowią podstawę do karania za głoszenie mowy nienawiści, w Stanach czynią takie prawo niekonstytucyjnym.

Sąd uchylił prawo stanu Minnesota, które penalizowało wypowiedzi nienawistne ze względu na rasę, kolor skóry, wyznanie lub płeć. W 1990 z tego paragrafu postawiono zarzuty nastolatkowi, który na trawniku swoich czarnych sąsiadów spalił krzyż sklejony z połamanych części krzesła. Sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, który uchylił prawo Minnesoty właśnie dlatego, że wyodrębniono w nim kategorie niedozwolonych wypowiedzi, tym samym z góry uznając niektóre treści i opinie za niedopuszczalne w debacie.

Pierwsza poprawka nie oznacza całkowitego braku odpowiedzialności za słowa. Strony mogą wyciągać wobec siebie konsekwencje – głównie finansowe – na gruncie cywilnym. W ramach niedawno zawartej ugody telewizja Fox News będzie musiała zapłacić firmie Dominion prawie 787 milionów dolarów za kłamstwa, które Fox rozpowszechniał na temat rzekomych fałszerstw wyborczych, jakich miano dokonywać przy użyciu maszyn do głosowania tej firmy. Miłośnik teorii spiskowych Alex Jones powinien zaś zgodnie z wyrokiem sądu zapłacić prawie miliard dolarów zadośćuczynienia rodzinom ofiar strzelaniny w szkole w Sandy Hook, o których rozpowiadał brednie w swoich obłąkańczych programach. Te potężne odszkodowania nie są jednak karą za wypowiedziane słowa, a za moralne lub finansowe straty, jakie były ich konsekwencją.

Alex Jones to Ameryka zaglądająca do lustra

Gdyby amerykańskie standardy obowiązywały w Polsce, nie skazano by Piotra Rybaka za spalenie kukły Żyda. Nie doszłoby również do procesu karnego Elżbiety Podleśnej oskarżonej o obrazę uczuć religijnych za domalowanie aureoli Maryjce, a minister Ziobro nie próbowałby wpisać do kodeksu kar więzienia za memy z papieżem.

To jedna z najważniejszych konsekwencji amerykańskiego standardu wolności wypowiedzi. Gdy w społeczeństwie panuje przekonanie, że pewne wypowiedzi są niedopuszczalne, łatwiej przełknąć fakt, że władza może za pewne wypowiedzi ścigać i karać. Amerykanie mogą psioczyć na rządzących, jak im się żywnie podoba, i mieć pewność, że władza nie posiada w swoim arsenale przynajmniej tej jednej metody represji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Magdalena Bazylewicz
Magdalena Bazylewicz
Filolożka angielska
Magdalena Bazylewicz – filolożka angielska, obecnie doktorantka literaturoznawstwa na uniwersytecie SWPS zgłębia amerykańską powieść zaangażowaną społecznie. Baczna obserwatorka amerykańskiej rzeczywistości.
Zamknij