Film, Weekend

George Carlin – śmiech z dna amerykańskiego snu

„Gdy kardynał O’Connor z Nowego Jorku i inni biskupi zajdą po raz pierwszy w ciążę, doświadczą swoich pierwszych bólów porodowych i wychowają kilkoro dzieci, utrzymując się za płacę minimalną, to chętnie posłucham, co mają do powiedzenia na temat aborcji” – mówił w swoim słynnym monologu o aborcji amerykański komik George Carlin.

Gdy pojawiły się informacje o tym, że Sąd Najwyższy odwróci wyrok w sprawie Roe vs. Wade, odbierając tym samym Amerykankom konstytucyjne prawo do aborcji, amerykański internet zawrzał z oburzenia, wściekłości i niedowierzania, że coś takiego dzieje się w XXI wieku. Ci, którym brakowało własnych słów, jako komentarz udostępniali link do nagrania występu nieżyjącego od 14 lat komika George’a Carlina z 1996 roku, a konkretnie jego monologu o aborcji.

Monolog jest faktycznie znakomitym przykładem zaangażowanej, zgorzkniałej, rzucającej wyzwanie autorytetom komedii. Carlin nie bierze w nim jeńców. Punktuje hipokryzję zawodowych obrońców życia, fanatyków krzyczących o „świętości życia dzieci nienarodzonych”, a jednocześnie gotowych mordować przeprowadzających zabieg aborcji lekarzy. Zgrabnie podsumowuje ideologię religijnej i rynkowej prawicy sformułowaniem: „once you’re born, you’re on your own” – bo najwięksi przeciwnicy dostępności aborcji w Ameryce to jednocześnie grupy, dla których rozwinięty sektor publicznych z bezpłatnymi żłobkami i przedszkolami to już „komunizm”.

Wreszcie, nie boi się wskazać absurdu tego, że rolę autorytetów w sprawie zdrowia reprodukcyjnego kobiet przypisują sobie członkowie katolickiego episkopatu: „Gdy kardynał O’Connor z Nowego Jorku i inni biskupi zajdą po raz pierwszy w ciążę, doświadczą swoich pierwszych bólów porodowych i wychowają kilkoro dzieci, utrzymując się za płacę minimalną, to chętnie posłucham, co mają do powiedzenia na temat aborcji – wtedy będzie to interesujące. Ale zanim tak się nie stanie, powinni raczej zająć się przypominaniem księżom, którzy złożyli śluby czystości, by trzymali łapy z dala od ministrantów”.

W czyim imieniu się śmieję?

Carlin wygłasza ten monolog, gdy zbliża się do sześćdziesiątki. Z pewnością nie wygląda już młodo, scenicznej charyzmy i energii, panowania nad słowem i publicznością pozazdrościć mógłby mu jednak niejeden dwudziestolatek. Lata 90. to chyba najlepszy i najbardziej dziś pamiętany okres twórczości Carlina. Komik produkuje wtedy kolejne programy, gdzie bez hamulców mówi o najważniejszych kwestiach: sypiącej się amerykańskiej potędze i wojnach mających utrzymać jej złudzenie, fałszywych obietnicach amerykańskiego snu, za którego fasadą kryje się rzeczywistość coraz bardziej oligarchicznego kapitalizmu. Atakuje wszelkie formy grupowego, myślenia, przesądu i konformizmu.

Świetny dwuodcinkowy dokument Judda Apatowa i Michaela Bonfiglio Amerykański sen George’a Carlina, dostępny od niedawna na HBO Max, pokazuje drogę, która zaprowadziła Carlina do jego najlepszych monologów z lat 90. Twórcom udało się zebrać imponujący archiwalny materiał i ułożyć go w przejrzystą narrację, komentowaną przez Jona Stewarta, Stephena Colberta, Kevina Smitha, Pattona Oswalta i kilka innych znaczących nazwisk amerykańskiej komedii oraz przez krewnych i współpracowników Carlina.

Biografia Carlina jest szczególnie wdzięcznym tematem dla dokumentalisty. W długiej karierze komika odbija się historia powojennej komedii, jej relacji z telewizją, władzą, kontrkulturą i innymi siłami społecznymi kształtującymi powojenne zmiany.

Majmurek: Hegemonia śmiechu

Carlin urodził się 1935 roku, zbyt późno, by być częścią pokolenia, które przejdzie przez formacyjne doświadczenie walki w II wojnie światowej, zbyt wcześnie, by załapać się na powojenny wyż demograficzny, który dojrzewając w latach 60., radykalnie odmieni Stany. Ta pozycja pomiędzy okaże się kluczowa dla pierwszych dekad jego kariery.

Komik zaczyna ją jeszcze w Ameryce Eisenhowera. W 1959 roku razem z Jackiem Burnsem tworzy komediowy duet, z którym rusza w trasę po klubach Stanów. Duet szybko się rozpada, ale talent Carlina zostaje szybko zauważony. Upomina się o niego telewizja. Komik zaczyna regularnie pojawiać się w różnych variety show: rozrywkowych programach łączących skecze piosenki i inne atrakcje. Carlin tworzy kilka ekranowych postaci, wracających w różnych występach, w tym prezentera pogody, wygłaszającego swoje prognozy, jakby znajdował się pod wpływem zdecydowanie niedozwolonych przez prawo substancji.

Te właśnie występy Carlina możemy zobaczyć w pierwszej części dokumentu Apatowa i Bonfiglio. O ile Carlin z lat 90. brzmi bardzo współcześnie, to telewizja, w której zaczynał karierę, wygląda jak coś z naprawdę odległej epoki. Amerykańska telewizja lat 60., medium, które teoretycznie powinno być najbardziej aktualne i trzymające rękę na pulsie, sprawia wrażenie, jakby wobec wszystkich przemian wstrząsających Ameryką lat 60. postanowiła kurczowo trzymać się estetyki, obyczajów, poglądów i stylu z czasów Eisenhowera.

Carlin próbował tylnymi drzwiami wprowadzać nową Amerykę do telewizji starej. Czuł jednak coraz bardziej, że znajduje się w nieodpowiednim miejscu. Że amerykańska kultura pękła na dwie części, a on jest po jej niewłaściwej stronie. Apatow i Bonfiglio docierają do nagrania, w którym Carlin mówi, jak w trakcie występu w pełnym klubie pod koniec lat 60. uświadomił sobie, że podczas gdy na ulicy ludzie w wieku dwudziestu lat z brodami i długimi włosami próbują zmienić świat i Amerykę na lepsze, on próbuje bawić ludzi po czterdziestce pod krawatami, którzy toczą wojnę z tą pierwszą grupą. Uznał, że przyszłość reprezentuje pokolenie młodsze od niego o dziesięć lat, że to w jego imieniu chce się śmiać.

Carlin zapuszcza więc brodę, długie włosy, zrzuca garnitur, wkłada dżinsy. Jego humor staje się coraz bardziej prowokacyjny, wywrotowy, uderzający w przesądy zamieszkujących przedmieścia widzów z klasy średniej w średnim wieku. Telewizja przestaje go zapraszać, dotychczasowa publiczność zaczyna wychodzić w trakcie występów, nowa początkowo się nie pojawia. W pewnym momencie Carlin doświadcza spadku rocznych dochodów o 80 procent. Wie jednak, że nie da się zawrócić z obranej drogi.

W końcu znajduje swoją nową publiczność, staje się jednym z kluczowych komików kontrkultury i lat 70. Znów zapełnia wielkie sale, telewizja ponownie zaczyna go zapraszać, zdobywa sławę i pieniądze, o jakich nie mógł myśleć przed swoją przemianą.

Majmurek: Amerykańska komedia to nie męski klub

Bullshit

Najważniejszy numer Carlina z tego okresu to Siedem brzydkich wyrazów. Carlin zawsze był komikiem słowa, wiele jego monologów zagłębia się w słowa – ich znaczenie, źródła, użycia, konteksty – na poziomie niemalże filologicznym, bez żadnej straty dla ich rozrywkowego, komicznego potencjału. W Siedmiu brzydkich wyrazach komik bierze na warsztat słowa uznane za wulgarne, a konkretnie te, których na początku lat 70. nie można wypowiedzieć publicznie w telewizji i radiu – i zastanawia się, na czym właściwie polega problem akurat z nimi, czemu ich wypowiedzenie obłożone jest taką społeczną sankcją.

W 1972 roku Carlin objeżdża z tym monologiem Stany. Wszędzie budzi entuzjazm głównie młodej publiczności. Wyjątkiem jest Milwaukee, największe miasto w stanie Wisconsin na Środkowym Zachodzie. Carlin występuje tam na letnim festiwalu, na scenie w plenerze nad jeziorem Michigan. Na otwartej imprezie obecna jest policja. Policjantom nie podoba się to, co słyszą. Gdy komik schodzi ze sceny, aresztują go pod zarzutem naruszenia stanowych przepisów dotyczących propagowania treści obscenicznych – w Stanach ciągle toczy się wtedy dyskusja na temat zakresu obowiązywania pierwszej poprawki, gwarantującej wolność słowa, tego, czy dotyczy ona także treści uznawanych za obsceniczne albo pornografii. Sędzia oddala sprawę, uznaje, że język Carlina mieścił się w granicach wolności słowa.

Alex Jones to Ameryka zaglądająca do lustra

Siedem brzydkich wyrazów trafia ostatecznie przed Sąd Najwyższy. Numer zostaje wyemitowany przez lokalną rozgłośnię z Nowego Jorku. Słyszy go jadący samochodem z synem mężczyzna, członek organizacji Moralność w Mediach. Składa skargę na rozgłośnie do Federalnej Komisji Komunikacji. Komisja udziela stacji oficjalnego ostrzeżenia i poleca, by podobne treści nie były emitowane w porach, gdy mogą usłyszeć je dzieci. Stacja się odwołuje, sprawa trafia do coraz wyższych instancji, SN większością jednego głosu przyznaje rację Komisji.

Sprawa Siedmiu brzydkich wyrazów ostatecznie potwierdza pozycję Carlina jako kluczowego komika kontrkultury. Kogoś, kto nie tylko śmieje się w jej imieniu, ale kto za pomocą swojej komedii toczy walkę o zmianę kulturową. Siedem brzydkich wyrazów rzuca wyzwanie temu wszystkiemu, przeciw czemu buntowało się pokolenie powojennego wyżu: sztywnym regułom tego, co można, a czego nie można powiedzieć w sferze publicznej, autorytetom i instytucjom, konwencjonalnej moralności amerykańskiej klasy średniej i hipokryzji, jaką jest przesiąknięta.

Wiesławiec Deluxe: Polski menadżer gnoi, bo może

Demaskowanie hipokryzji to gest, który wraca w twórczości Carlina aż do końca jego twórczość. Słowem kluczowym dla jego komedii, zwłaszcza tej z lat 90. jest trudno przetłumaczalny na polski termin bullshit. Słowo oznaczające bzdurę, nieprawdę, bezczelne kłamstwo, wykrzyknik, po którym sięgamy, gdy ktoś próbuje sprzedać nam bujdę, która po prostu obraża naszą inteligencję.

Carlin jako komik stoi sam naprzeciw kamery i publiczności, nie podpierając się żadną instytucją czy ideologią, żadnym autorytetem poza własnym humorem i zdrowym rozsądkiem, i krzyczy „bullshit!”, ilekroć widzi go w amerykańskim życiu publicznym.

Opowiadając o kolejnej przemianie Carlina w latach 80., Apatow i Bonfiglio zestawiają fragmenty jego występów z tego okresu z materiałami pokazującymi drogę do władzy Ronalda Reagana i narodziny ruchu „moralnej większości” pod wodzą fundamentalistycznego pastora Jerry’ego Falwella. Nie bez powodu: Carlin krzyczy „bullshit!”, gdy słyszy obietnice reaganowskiej Ameryki i pretensje związanych z administracją byłego aktora prawicowych grup. „Ostatni raz widziałem tyle ludzi, gdy patrzyłem na zdjęcie osób związanych z administracją Reagana skazanych za przestępstwa. A pomyśleć, że wygrali wybory jako partia prawa i porządku” – mówi publiczności w trakcie jednego z występów z lat 80.

Jak „moralna większość” urabiała Amerykę i wzięła aborcję na cel

Nie tylko Reagan prowokuje Carlina do okrzyku: „bullshit!”. Podobnie reaguje na kolejne amerykańskie wojny, interwencje zbrojne i towarzyszący im język „obrony wolności”, „walki z dyktaturą” itp. Nie boi się też powiedzieć, że jego zdaniem cała religia to też jeden wielki bullshit. „W tej dziedzinie mało co może konkurować z religią” – mówi w swoim słynnym monologu na ten temat. Wyśmiewa w nim wiarę w „niewidzialnego faceta w niebie”, który z jednej strony straszy nas ogniem piekielnym i wiecznym potępieniem, a z drugiej przekonuje, że nas kocha. W dodatku ciągle potrzebuje on – a przynajmniej jego kapłani – naszych pieniędzy: „Bóg jest wszechmogący, doskonały i wszechwiedzący, ale jakoś nie radzi sobie z pieniędzmi”.

Carlin zadaje też wielokrotnie pytanie: czy amerykański sen to też nie jest ostatecznie bullshit. Od czasów ojców założycieli, gdy właściciele niewolników pisali wzniosłe słowa o wszystkich ludziach, którzy rodzą się równi, po współczesność, gdy Stany kontroluje około tysiąca rodzin, klub skupiający polityczny i biznesowy establishment, do którego ludzie tacy jak Carlin i jego słuchacze nigdy nie będą należeć. Jak mówi komik, by uwierzyć w American dream trzeba być pogrążonym w naprawdę głębokim śnie.

Śmiech na tle amerykańskiej apokalipsy

Komedia, w której zwykły człowiek, powołując się na zdrowy rozsądek, demaskuje bullshit wszelkiej władzy – od korporacyjnej po duchowną – jest przejawem radykalnego, demokratycznego impulsu. Oglądając dokument Apatowa i Bonfiglio, widzimy zresztą, jak bardzo demokratycznym gatunkiem jest stand up. Komik pracujący w tej konwencji pod wieloma względami przypomina wiecowego polityka, tak jak on zakwita dopiero w kontakcie z publicznością, która na żywo ocenia – śmiechem lub niezręcznym milczeniem – jego pracę.

Humor Carlina bardzo słabo tłumaczył się na jakiekolwiek inne medium poza stand upem. Przez całe życie komik próbował zaistnieć w kinie. Jak jednak widzimy we fragmentach filmów, które przywołuje dokument, w filmowej fabule, gdzie komik nie może być sobą i musi wcielać się w inne postaci, jego humor traci wszystko to, co w nim najlepsze. W latach 90. komik tworzy swój sitcom, liczy, że uda się powtórzyć sukces Kronik Seinfelda – telewizja anuluje go jednak po pierwszym sezonie.

Chyba jedynym filmowcem, który autentycznie potrafił wykorzystać talent Carlina w filmowej komedii, był Kevin Smith. Rola kardynała Glicka – który próbując ratować pogrążony w kryzysie amerykański Kościół katolicki, wymyśla jego rebranding na dostosowany do współczesności „wow-katolicyzm” – to chyba najlepszy filmowy występ Carlina.

Jak pokazuje dokument, prawdziwie wielki komik – podobnie jak prawdziwy demokratyczny przywódca – musi czasem powiedzieć swojej publiczności: „tu stoję, inaczej nie mogę, jak wam się to nie podoba, możecie pójść gdzie indziej – trudno”. Carlin kilkakrotnie wymyśla się na nowo jako komik, nie boi się trudnych okresów przejściowych, gdy jego żarty wywołują pełną zażenowania ciszę, a stara publiczność go porzuca. Kilkakrotnie traci starych widzów, by pozyskać nowych.

George Carlin jako Kardynał Glick w filie Dogma z 1999 roku. Fot. Miramax

Pierwsza część dokumentu kończy się cytatem z artykułu z końca lat 70.: „lata 70. się skończyły. Pożegnajcie się z lampami lava. Pożegnajcie się z szerokimi klapami. Pożegnajcie się z disco. Pożegnajcie się z Georgem Carlinem”. Wszystkim wydaje się wtedy, że Carlin się skończył, że popadł w rutynę, że rzeczywistość mu się wymknęła. Bill Burr, komik młodszy od Carlina o ponad 30 lat, wspomina, że w latach 80. poszedł na występ starszego kolegi z założeniem, że będzie śmiał się z kogoś, kto nie zrozumiał, że jego czas minął. Carlin jednak zupełnie go zaskoczył. Dał świetny show, doskonale czujący problemy lat 80., potrafiący nawiązać kontakt z nową publicznością.

W ostatnich latach życia Carlina jego humor stawał się coraz bardziej zgorzkniały, wręcz nihilistyczny. Szczególnie widać to po śmierci pierwszej żony komika, Brendy, w połowie lat 90. Pobrali się bardzo młodo, spędzili razem ponad 30 lat, oboje przeszli przez poważne problemy z uzależnieniami. Carlin w latach 70. nadużywał kokainy, Brendy o mało nie wykończyła w tym samym czasie choroba alkoholowa.

Carlin pod koniec życia coraz częściej mówi o zbliżającej się klimatycznej katastrofie, w starciu ludzkości z gwałtownie zmieniającym się klimatem wyraźnie kibicuje temu drugiemu. Jak powtarza w swoich kolejnych występach: „moja ulubione słowa to: «przerywamy program, by poinformować o tragicznej katastrofie». Najmniej lubiane? «Nie było ofiar śmiertelnych»”. Także jego spojrzenie na społeczno-polityczną rzeczywistość Stanów stawało się coraz bardziej mroczne.

Małe ziemniaczki, czyli dlaczego „Nie patrz w górę” należy jednak docenić

Pod koniec swojego dokumentu Apatow i Bonfiglio montują najmroczniejsze, najbardziej pesymistyczne wypowiedzi Carlina z obrazami przedstawiającymi Amerykę z ostatnich kilku lat: widzimy protesty Black Lives Matter, marsz amerykańskich faszystów w Charlottesville w Virginii, atak zwolenników Trumpa na Kapitol, współczesnych miliarderów spotykających się z politykami obu partii, katastrofy naturalne, protesty kobiet. Carlin brzmi na tym tle jak głos ze współczesnej Ameryki, ktoś, kto potrafi wyrazić, jak bardzo jest źle z nią i światem.

Rozmówcy Apatowa i Bonfiglio zastanawiają się, czy Carlin stał się pod koniec życia po prostu nihilistą, czy też jego pozorny nihilizm miał być środkiem scenicznym, mającym wstrząsnąć i przebudzić jego publiczność. Sam Carlin mówił w wywiadach, że nie obchodzi go już to, co stanie się z „eksperymentem zwanym ludzkością”, że patrzy na obecne kryzysy jak na makabryczne, a przy tym na swój mroczny sposób prześmieszne przedstawienie. Niezależnie, jaką interpretację przyjmiemy, czy uznamy późnego Carlina za nihilistę, czy kogoś, kto bije w dzwony alarmowe, jego humor stanowi idealny komentarz na czas współczesnych katastrof – nie tylko w Ameryce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij