Nauka

„Podziw i uznanie nam się po prostu należą!” Dlaczego narcyzm uwodzi nas bardziej niż nacjonalizm

Popularność Hołowni wynika z pragnienia części centrowych czy centroprawicowych wyborców, żeby nie zmieniło się nic. Jednak zmiana postępuje. Polki od dawna już nie zgadzają się z postawami narcystyczno-narodowymi, a w ostatnim roku dołączyli do nich także młodzi Polacy. Nie kupują narcystycznej narracji o Polsce, ale czują dumę ze wspólnoty narodowej, chcą się angażować. Michał Sutowski rozmawia z prof. Agnieszką Golec de Zavala.

Michał Sutowski: Od lat bada pani zjawisko „narcyzmu grupowego”, czyli przekonania, że nasza grupa, np. naród jest wyjątkowy, ale inni tego nie doceniają. Czy to jest to samo, co nacjonalizm, tylko nazwane w języku innej dyscypliny naukowej?

Prof. Agnieszka Golec de Zavala: Nacjonalizm – w kontekście nauk o stosunkach międzynarodowych, ale także w psychologii politycznej – oznacza raczej dążenie do dominacji nad innymi narodami, nastawienie na to, by podporządkować je sobie – militarnie, ekonomicznie, kulturowo czy ideologicznie.

Bo tak jest świat ułożony? Jak nie my ich, to oni nas?

To też, ale także z powodu etnocentryzmu, czyli przekonania o wyższości własnych wartości czy własnej kulturowej perspektywy, nad perspektywą innych społeczności. Z tym się wiąże przekonanie, że nasz naród i państwo, które ten naród organizuje, powinno dominować w relacjach z innymi, zajmować uprzywilejowane miejsce. Często potocznie nacjonalizm rozumie się zatem, jako przekonanie o wyższości własnego narodu nad innymi.

A jak się ma do tego badanie narcyzmu grupowego, którym się pani zajmuje?

Ja usiłuję między innymi wyjaśnić, jakie przekonania o własnej grupie narodowej oraz stojące za nimi emocje i motywacje tworzą dla nacjonalizmu i popierania agresji w relacjach międzygrupowych podatny grunt.

Chodzi o to, że nacjonaliści, którzy chcą dominować nad innymi, bo czują się lepsi, próbują jakoś dotrzeć do tych, którzy sądzą jedynie, że reszta świata ich nie docenia?

Do narracji głoszącej, że to my musimy panować nad innymi da się obecnie przekonać jedynie mniejszość. W wielu z nas tli się jeszcze przekonanie, że nie jest dobrze się „wywyższać”. Ale już przekonanie ludzi, że nam jako grupie należy się od świata uznanie dla naszej wyjątkowości, to zupełnie inna sprawa. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego poczucie niedocenienia i straty, przekonanie, że choć „nam się należy”, jednak tego nie dostajemy. Musimy więc zawalczyć o to, by dostać tyle uznania, ile nam się wydaje, że nam trzeba.

Czyli granie na braku uznania pozwala szerzej zarzucić sieci? Złowić więcej wyborców?

Tak, bo o stricte narodowej dominacji myśli zazwyczaj nieduża grupa, motywowana do zdobycia władzy, czyli tak naprawdę do ustanowienia własnej, wcale nie narodowej, dominacji. Za to przekonanie, że musimy walczyć ze światem o uznanie naszej wyjątkowości, jest bardziej nośne. Nacjonaliści używają więc narcyzmu grupowego po to, by zdobyć elektorat, by pozyskać szersze grono zwolenników.

To znaczy, że narcystyczne społeczeństwo chce po prostu, żeby je doceniono, a dostaje w pakiecie narodową supremację?

Cel supremacyjny przemyca się za pomocą innej, dużo szerzej przekonującej i bardziej mobilizującej narracji o grupowej krzywdzie – braku uznania, które nam, jako tym wyjątkowym się przecież od świata zwyczajnie należy. W ten sposób, pod pozorem przywracania sprawiedliwości, stawania po stronie ofiary – którą oczywiście to my jesteśmy, ci nieuznani – mobilizuje się ludzi do rzeczy, których nie zrobiliby w imię darwinistycznej walki o byt czy jawnego podboju.

„Wyborcy PiS-u zostali przekupieni, brakuje im inteligencji i wiedzy”. Jak siebie i innych widzą członkowie KOD?

Bo jak ktoś powie, że musimy odbić Ukraińcom Lwów, to zostanie uznany za niepoważnego awanturnika, ale kiedy przypomni, że nasza misja cywilizacyjna nie została doceniona, że na Kresach pogrzebano nasze dziedzictwo, przypomni wycierpiane krzywdy, to wielu już pokiwa głową ze zrozumieniem?

Narracje o nad- i podludziach, o tym, że jedni powinni służyć drugim, są historycznie zdyskredytowane, więc o utrzymaniu hierarchii grupowych, przynajmniej w mainstreamie nie da się mówić wprost, potrzebny jest inny język, np. ten zawierający przekaz narcystyczny – i to nie ten, że jesteśmy bardziej wielcy niż inni, tylko ten, że świat jest nam winny uznanie. To nie znaczy, że odzyskania Lwowa ktoś kiedyś jeszcze nie przywoła…

Ale?

Ale to bywa skuteczne w późniejszym etapie, kiedy napięcie już urośnie, a konflikt eskaluje. W moich badaniach koncepcja „narcyzmu grupowego” pojawiła się właśnie w kontekście studiów nad eskalacją konfliktu międzygrupowego – badałam, jakie motywacje i jakie myślenie o własnej grupie wiążą się z eskalacją nienawiści w relacjach międzygrupowych.

Skąd akurat takie pojęcie, „narcyzm”? Ono kojarzy się raczej psychoanalitycznie i mitologicznie. Narcyz nie widział świata poza własnym odbiciem w lustrze wody i był nim tak zaabsorbowany, że umarł z wycieńczenia, bo niczego nie jadł i nie pił…

Termin kollektiver Narzissmus pojawił się w latach 30. w Republice Weimarskiej, do opisu przekonań narodowych społeczeństwa niemieckiego, a używali go badacze ze szkoły frankfurckiej, np. Theodor W. Adorno i, nawet częściej, Erich Fromm. Myśliciele ci faktycznie sięgali do tradycji psychoanalitycznej i opisywali narcyzm grupowy jako projekcję wielkościowych oczekiwań wobec samego siebie na grupę narodową.

I pani w badaniach idzie tym tropem?

Nie całkiem. Bardzo mnie teksty Frankfurtczyków oczywiście inspirują, ale opieram się także na empirycznych badaniach psychologicznych nad osobowością narcystyczną. Z nich wynika moje zainteresowanie także pretensją do zewnętrznego uznania, która jest charakterystyczna dla narcyzmu grupowego – w sensie, w jakim ja to zjawisko rozumiem. Skupiam się też nie na narcyzmie indywidualnym, czyli tym, co ludzie myślą o sobie, ale na roli przekonań narcystycznych w wartościowaniu własnej grupy, na tym, co zachodzi w jednostkach, kiedy formułują roszczeniowe, narcystyczne wartościowanie grupy, do której należą, jakie są konsekwencje takiego wartościowania, jak kształtują one myślenie o innych grupach i świecie społecznym.

„Wartościowanie własnej grupy”, czyli narodu? Mnie świat nie docenia, znaczy, Polaków świat nie docenia?

Narcyzm wcale nie musi dotyczyć grupy narodowej. Kiedy w badaniach rozpoczętych w 2005 zaproponowałam pierwszą skalę narcyzmu grupowego, testowaliśmy ją między innymi, pytając osoby badane, wobec jakich grup społecznych, do których należą, można zastosować twierdzenia takie, jak „Mało ludzi docenia prawdziwą wielkość mojej grupy”, „Nie spocznę, dopóki moja grupa nie spotka się z uznaniem, na jakie zasługuje” czy „Naprawdę denerwuje mnie, gdy inni nie doceniają wyjątkowości mojej grupy”.

Nacjonalizm, demagogia, rasizm, ksenofobia, autorytaryzm. Co nazywamy populizmem?

I o kogo chodziło?

Badani, owszem, wymieniali grupę narodową, ale też etniczną, religijną, ideologiczną, partię polityczną, grupę zawodową, mówili o klubach sportowych. Podobne wyniki uzyskał też ponad dekadę później polscy badacze osobowości narcystycznej, dr Radosław Rogoza i profesor Jan Cieciuch. To, że ludzie mają narcystyczne przekonania na temat tych wszystkich grup, potwierdziły też inne, jeszcze późniejsze badania.

To znaczy, że naród nie zajmuje tu jakiejś szczególnej pozycji? Hodowcy rybek też mogą być narcystyczni?

Wobec praktycznie każdej grupy, jaką człowiek jest w stanie wyodrębnić, można ten rodzaj przekonań zmobilizować. Dobrze to pokazują badania opierające się na paradygmacie tzw. grup minimalnych. Twórca tego modelu eksperymentalnego, Henri Tajfel sprawdzał, jaki jest najmniejszy pretekst, który należy ludziom dać, żeby zaczęli o sobie myśleć „my”, czyli żeby wykształcili poczucie wspólnej tożsamości grupowej.

No i jaki?

Dowolny. Wystarczy dowolny pretekst, by ludzi zainspirować do myślenia w kategoriach „my” i „oni” i przekonać, że są w jakiś sposób do siebie podobni i tworzą wspólną grupę.

I ci podobni mogą się od razu poczuć niedocenieni przez jakichś… niepodobnych? Albo lepsi? Niebieskoocy mogą zacząć gardzić tymi, co mają oczy zielone?

To, że ludzie bardzo łatwo dyskryminują „innych” określonych jako inni przez jakąś arbitralną cechę – taką jak np. kolor oczu – pokazała już Jane Elliott, amerykańska nauczycielka tłumacząca dzieciom, czym jest rasizm, krótko po zamordowaniu Martina Luthera Kinga Jr.

Przypomnijmy, to był koniec lat 60. zeszłego wieku.

Elliott podzieliła klasę na dwie grupy, wg właśnie koloru oczu, żeby dzieciom pokazać, jak się czuje człowiek będący przedmiotem rasizmu. Powiedziała im, że niebieskoocy są lepsi niż brązowoocy i niebieskookie dzieci zaczęły dyskryminować brązowookie, a słowo „brązowooki” uznały za obelgę.

I tak już zostało?

Po przerwie między lekcjami Elliott odwróciła sytuację z identycznym skutkiem – tym razem dzieci brązowookie dyskryminowały niebieskookie. To pokazuje, jak łatwo włączyć mechanizmy dyskryminacji grupowej w oparciu o zupełnie arbitralne przesłanki.

I na tej samej zasadzie można uruchomić narcyzm grupowy?

Tak, można faktycznie uruchomić narcystyczny proces w wartościowaniu sztucznie i ad hoc stworzonej tożsamości grupowej. W jednym z eksperymentów prosiliśmy osoby badane o wizualizację mentalną podczas rzekomej gry, takiej RPG fantasy. Badani odpowiadali na różne pytania i rzekomo na podstawie wyników byli przypisywani do jednego z narodów zamieszkujących planetę w odległej galaktyce. A potem mierzyliśmy przekonania osób badanych na temat tego ich fikcyjnego narodu.

Mamy problem z chłopcami – i co dalej?

A czy świadomość, że grupa jest nie tylko arbitralnie skonstruowana, ale po prostu odnosi się do czegoś, czego nie ma – no bo nie ma narodów na innych planetach, a przynajmniej nic o tym nie wiemy – wpływała jakoś na postawy?

Nie. Okazało się jednak, że mogliśmy sensownie wyróżnić osoby, które formułowały na temat swej grupy przekonania narcystyczne i takie, które były ze swojej fikcyjnej grupy dumne, ale nie narcystycznie. Czyli to samo, co nam się udaje wyróżnić także w badaniach nad realnymi grupami. Co więcej, przekonania narcystyczne prowadziły do zróżnicowania postaw i deklaracji zachowań wobec osób z innego fikcyjnego narodu zamieszkującego tę samą fikcyjną planetę. I także były to wyniki analogiczne do tych uzyskiwanych na rzeczywistych grupach – i w tym eksperymencie, i w kolejnych badaniach narcyzm grupowy przekładał się na międzygrupową wrogość.

Rozumiem, że tożsamość grupowa może się wytworzyć na podstawie czegokolwiek, a za nią narcyzm i potem wrogość. Niemniej, kiedy po raz pierwszy nazwano to zjawisko, to chodziło o bardzo konkretną i niepowstałą bynajmniej ad hoc grupę, czyli Niemców…

Theodor Adorno, który był muzykologiem, po raz pierwszy użył tego terminu w odniesieniu do muzyki Wagnera, argumentując, że budzi ona w Niemcach narcyzm narodowy. Potem jeszcze chyba w jednym tekście Adorno pisał o narcyzmie narodowym, a bliżej opisywał to pojęcie Erich Fromm w Anatomii ludzkiej destrukcyjności oraz Sercu człowieka.

Ja nie jestem muzykologiem, ale Wagner kojarzy mi się z gigantomanią, monumentalizmem…

I w narcyzmie z założenia występuje element wyolbrzymiania, nierealistycznego przekonania o wielkości czy wyjątkowości swojej grupy.

A skoro lata 30., Niemcy weimarskie i szkoła frankfurcka, to muszę zapytać, jak się ten zbiorowy narcyzm ma do tzw. osobowości autorytarnej? To są zjawiska powiązane ze sobą, wynikające jedno z drugiego?

No właśnie. W swych najbardziej znanych analizach faszyzmu Frankfurtczycy ostatecznie zdecydowali się przede wszystkim na opowieść o posłuszeństwie…

Kosztem opowieści o narcyzmie?

Ale może ta o posłuszeństwie była wtedy bardziej potrzeba? Tak czy inaczej, zaangażowanie w faszyzm i hitleryzm zostało przez wielu myślicieli opowiedziane przede wszystkim poprzez figurę posłuszeństwa autorytetowi. Gdzieś jednak zginęło przekonanie, że przecież ogromną rolę grał też rodzaj wypaczonego i chorego, ale jednak zaangażowania we wspólnotę.

„Gdzieś”… a kiedy właściwie?

Cała ta opowieść o osobowości autorytarnej nabiera tempa i staje się popularna w kontekście jerozolimskiego procesu Adolfa Eichmanna na początku lat 60. i wyznacza sposób rozumienia tej postaci. W psychologii społecznej osnute jest ono wokół eksperymentów nad posłuszeństwem przeprowadzanych przez Stanleya Milgrama.

Tych, gdzie kulturalny pan w białym kitlu sprawiał, że zwyczajni ludzie byli gotowi razić innych ludzi prądem o mocy, która by ich zabiła, gdyby to wszystko nie było odgrywane?

O ten eksperyment chodzi. Tyle że cała interpretacja historii tylko w kategoriach posłuszeństwa nie jest wystarczająca ani nawet adekwatna. Dzięki Milgramowi wytłumaczono Eichmanna i sukces faszyzmu przede wszystkim w ten sposób, że wszyscy mamy skłonność do słuchania autorytetów w określonych warunkach i że ludzie z zasady są raczej dobrzy, tylko sytuacje czynią ich złymi, względnie popychają do złych rzeczy.

A to nieprawda?

I to jest jakaś część prawdy, ale nie cała czy wystarczająca. Interpretacja Eichmanna jako posłusznego wykonawcy rozkazów, jaką zaproponowała światu Hanna Arendt w swej koncepcji „banalności zła”, była inna niż ta, którą zaproponował Milgram, który pominął właśnie aspekt ślepej miłości. Dopiero we współczesnej psychologii polityki mówi się nie tyle o „banalności zła”, ale i „alpinizmie zła”… O tym piszą badacze brytyjscy Stephen Reicher i Alex Haslam.

Co to znaczy?

To znaczy, że Eichmann i jemu podobni na tę górę zła musieli najpierw sami się wspiąć. Że nie tylko wykonywali rozkazy, ale że sami byli ideologami. Eichmann to był człowiek, którego cieszyło, że ma na sumieniu miliony Żydów, bo w swoim mniemaniu, poprzez ich zagładę działał dla dobra i chwały własnego narodu. Hołdował przekonaniu, że Niemcy pochodzenia żydowskiego tę wielkość umniejszali.

I za to należy ich zmieść z powierzchni Ziemi?

To była kwestia przekonania siebie, że własna grupa jest wyjątkowa, więc wszelkie bezeceństwa i krzywdy na drodze do zapewnienia jej właściwego uznania są uzasadnione. A w konsekwencji, że sam Eichmann jest kimś dobrym, że jest bohaterem, a nie − że organizuje zagładę innych ludzi z powodu indywidualnego bestialstwa, głupoty czy jakiegoś tępego podporządkowania poleceniom góry…

Czyli metafora nazisty czy esesmana jako tępego „trybiku w machinie”, ślepo posłusznego rozkazom okazała się nieadekwatna? Nie o to chodzi?

No bo co to właściwie miałoby znaczyć, że wszyscy jesteśmy posłuszni? Jeśli wszyscy to komu? Jest raczej naiwnością myśleć, że zły jest jeden satrapa czy dominujący lider, który coś wszystkim może nakazać, a ludzie muszą słuchać, bo się boją lub w ogólnie nie myślą i to ich jakoś usprawiedliwia. Oczywiście, to wszystko nie znaczy, że koncepcja osobowości autorytarnej jest do wyrzucenia. Ona adekwatnie opisuje jakiś fragment rzeczywistości.

A co z niej zostaje?

Kolejne badania w psychologii społecznej wykazały, że posłuszeństwu wobec autorytetu rozumianego poprzez siłę – a więc niedemokratycznego i nieeksperckiego, za to przemocowego – towarzyszy zazwyczaj konwencjonalizm, a więc słuchanie litery, a nie ducha prawa oraz niechęć do dysydenctwa, do osób naruszających konwencje społeczne i normy. Celem jest zatem utrzymanie status quo gwarantowane przez upraszczający nam rzeczywistość autorytet, np. silnego przywódcę państwa.

Ale jeśli dobrze rozumiem, to pojęcie zbiorowego narcyzmu mówi nam, że głosujemy na różnych nieciekawych ludzi, względnie robimy złe rzeczy w polityce nie dlatego, że jesteśmy ślepo posłuszni władzy, tylko raczej z przekonaniem, że bronimy zagrożonej wspólnoty? A ten cały autorytaryzm to jest ewentualnie zjawisko towarzyszące, ale nie konieczne? W sensie, że zwolennicy zamordyzmu nie muszą być narcyzami i odwrotnie?

Tak, przy czym popełniamy kolejny błąd logiczny, kiedy używamy pojęć odnoszących się do indywidualnej patologii czy problemów psychologicznych – w tym takich pojęć jak narcyzm – do piętnowania przeciwników politycznych.

Mówiąc np., że Kaczyński to psychopata, a Trump właśnie patologiczny narcyz?

No właśnie, przecież lider sam niczego nie załatwia, tylko kogoś reprezentuje i coś wyraża. I niekoniecznie czynnikiem decydującym musi być jego narcyzm osobisty, ani też indywidualny narcyzm jednostek, które na niego głosują. Bo owszem, istnieje związek między tym, co myślę o sobie, jak oceniam siebie na poziomie indywidualnym, jako jednostkę z tym, co myślę o mojej grupie, ale ten związek nie jest bardzo silny i jest korelacyjny. Nie wiadomo, co jest czego przyczyną.

Czyli co, narcystyczne grupy niekoniecznie składają się z narcyzów indywidualnych? Takich, co uważają, że skoro świat mnie nie docenia, więc zagłosuję na faceta, który twierdzi, że świat… wykorzystuje Amerykę?

Nie jest tak, że jak mam osobowość narcystyczną, to koniecznie wstępuję do grupy, która ma o sobie narcystyczną opowieść, ani nie projektuję na grupę tego, co myślę o sobie, jak się to zdarza niektórym psychologom interpretować. Jest raczej odwrotnie – im bardziej moja grupa snuje o sobie narcystyczną opowieść, tym bardziej ja wierzę, że jako jednostka też jestem niedoceniona, a przecież podziw i uznanie mi się po prostu należą.

Polityka kształtuje indywidualną świadomość, a nie świadomość indywidualną politykę?

Nie jest tak, że narcystyczny politycznie elektorat tworzy grupa narcyzów indywidualnych – ci nie tworzą dobrej grupy, bo są mało społeczni i nie potrafią tworzyć trwałych relacji. Narcyzm grupowy się konsoliduje w obliczu krytyki grupy, za to narcyz indywidualny raczej się z niej wymiksuje, bo do niczego mu ona nie służy, raczej nie przydaje im się do uzasadniania własnego wyolbrzymionego obrazu.

A zatem to raczej fakt zagłosowania na Trumpa zmienia ludzi i czyni ich narcyzami, niż ich wybór wynika z wcześniejszych predyspozycji osobowościowych?

Tak, kiedy w warunkach eksperymentalnych zwiększamy narcyz grupowy na chwilę, to u badanych narcystyczne myślenie o samych sobie również zaczyna się uruchamiać, szczególnie takie, w którym podkreślany jest brak uznania ze strony innych i negatywne emocje z tym związane. Myślenie ludzi o samych sobie kształtuje to, co się dzieje w sferze publicznej, to jak rozumieją otaczającą ich rzeczywistość i jej normy. I ten świat zmienia ich tym bardziej, im bardziej uważają się za współautorów tych norm, jeżeli mają poczucie sprawczości w ich tworzeniu.

A jak się ma narcystyczne przywiązanie do grupy do posłuszeństwa wobec autorytetu? Bo mówiliśmy o nich jako o dwóch osobnych tematach badawczych, ale też, że pojęcie autorytaryzmu coś jednak wyjaśnia z naszych zachowań…

Narcyzm grupowy wiąże się z autorytaryzmem pozytywnie. Pokazaliśmy to już w jednym z pierwszych naszych badań opublikowanych jeszcze w 2009 roku, a ostatnio podobne wyniki – w związku z postawami wobec regulacji Covidowych – pokazała polska badaczka Magdalena Żemojtel-Piotrowska. Z kolei miłość do grupy czy duma z bycia członkiem wartościowej grupy się z autorytaryzmem raczej nie wiąże.

Słuchajmy nacjonalistów

Dumni patrioci nie są zamordystami?

Mój doktorant w Londynie Ollie Keenan w swych badaniach pokazuje, że narcyzm grupowy przewiduje poparcie dla liderów populistycznych i autorytarnych, zaś nienarcystyczna duma narodowa przewiduje poparcie dla liderów demokratycznych. A zatem narcyzm grupowy i posłuszeństwo autorytarne wiążą się ze sobą także dlatego, że jedno drugie uzasadnia, a oba przydają się tym, którzy chcą rządzić.

Mówiła pani, że narcystycznie mogą się zachowywać najróżniejsze grupy, od mieszkańców wymyślonej planety przez kibiców piłkarskich po obywateli jakiegoś kraju. Ale czy wszystkich nie łączy jakieś – realne lub wzmocnione sztucznie, ale mające podstawy – poczucie porażki? Gorszości? Upokorzenia?

Grupy mogą wybrać jakikolwiek pretekst do budowania przekonania o własnej nieuznanej wyjątkowości. Niektóre wybierają martyrologię, ale to się nie wiąże z ich „obiektywną” historią, bo przecież każda grupa czy społeczność kiedyś coś przegrała, przeżyła porażkę. Tyle że może z porażki uczynić główną treść opowieści o swojej tożsamości, ale nie musi. Tacy np. Brytyjczycy, nawet jak przegrali, to i tak wygrali i postawią sobie za to pomnik.

Rozumiem, ale tu chyba nie ma zupełnej dowolności. Są takie zbiorowości, którym się w toku dziejów raczej udaje i takie, którym… niekoniecznie.

Tutaj kluczem jest poczucie braku uznania wyjątkowości własnej grupy i niezaspokojenia tej potrzeby – a czy to jest uznanie naszych wyjątkowo pięknych porażek, zwycięstw moralnych, czy naszej imperialności, to już jest drugorzędne. Bo to właśnie brak wystarczającego uznania wyjątkowości grupy jest motywujący. Jeśli uznam, że uznanie innych nie jest mi do niczego potrzebne, to wystarcza mi to, co sama o sobie wiem i mogę się zająć działaniem w temacie innym niż wizerunek.

A jak nie wystarcza?

Ale jeśli się skupiam na tym, że mojego wspaniałego wizerunku nie doceniają inni, no to chcę ich do tego zmusić, a jak nie mogę sama to kombinuję, jak tu znaleźć w tym zadaniu sojuszników. Przecież na prawicowych populistów posługujących się narcystyczną opowieścią o niedocenieniu Polski, głosują bardzo często ludzie skądinąd z sukcesami i uprzywilejowani! A narcyzm grupowy się z głosowaniem na prawicowych populistów wiąże na całym świecie.

Ale to co, oni wmawiają sobie tę gorszość? Względnie, dlaczego ich do takiej tożsamości ciągnie?

Psycholożka Jolanda Jetten pokazała, że ludzi na różne sposoby uprzywilejowanych można przekonać, że wcale tacy nie są albo przynajmniej wzbudzić w nich poczucie, że grupowe przywileje, które mają, po prostu się im należą, a jednocześnie mogą zostać im przez kogoś odebrane. Znów chcę podkreślić, że dla procesu narcystycznego – na poziomie indywidualnym czy grupowym – charakterystyczne jest jego oderwanie od intersubiektywnie podzielanej rzeczywistości, czyli od tego, jak się sprawy rzeczywiście mają.

Przyjdą baby z parytetu i nas wygryzą z roboty? Albo dzieci chłoporobotnika z akcji afirmatywnej? I nie ważne, że statystyka tego raczej nie potwierdza?

Jeśli mamy przeczucie, że nam czegoś może zabraknąć i ktoś w nas to poczucie rozpozna, powie, że ma podobnie i jeszcze nam wyjaśni, czemu tak mamy, to łatwo odnajdziemy w tym wyjaśnieniu znamiona „prawdy”. W końcu potwierdza nasze przeczucia, czyż nie? Nasze mgliste z początku obawy zaczynają nabierać waloru obiektywności, tzn. że nie tylko my tak myślimy, bo są przecież inni, którzy sami do podobnych wniosków doszli.

My, ludzie

czytaj także

My, ludzie

Jan Radomski

OK, lękami i samopoczuciem można sterować i manipulować, jasne. Ale czy ten „brak” to jest naprawdę czysto psychologiczna, subiektywna sprawa? Można to uczucie wzbudzić niezależnie od faktycznej sytuacji człowieka i jego grupy, któremu czy której jest obiektywnie… dobrze?

Liderom politycznym bardzo często udaje się wzbudzić poczucie, że grupa straciła lub niedługo utraci wyróżniającą ją wyjątkowość. To działa bardzo skutecznie, żeby członków grupy zastraszyć. Bo kiedy z powodu swojej grupy jesteś uprzywilejowany, rzadko jesteś tego przywileju w ogóle świadomy, nie zastanawiasz się, na czym twój przywilej polega, przyjmujesz go jako oczywistość, on jest przezroczysty.

Jak u ryby w wodzie, co w ogóle nie wie, że bez tej wody nie mogłaby oddychać?

Jak człowiek oddycha, to też z reguły nie zauważam, no chyba że nam właśnie zabraknie powietrza. Z przywilejem też tak jest. Jak ktoś przychodzi i mówi: posuń się trochę, bo przez setki lat ty miałeś przywilej, miałeś więcej niż ja to przyznanie, że to więcej to był właśnie przywilej, a nie prawo może być trudne. Wymowny byłby tu przykład kobiet w patriarchalnej Polsce – one dziś mówią mężczyznom, że chcą dostać to, co mają zagwarantowane na papierze zwanym Konstytucją, i chcą to dostać realnie.

Całość praw i połowę władzy?

A wtedy reakcja jest taka: zaraz, mnie to zagraża, bo mnie to się od zawsze należało. I co, teraz mam się dzielić? Dlaczego, skoro mój dziadek nie musiał… Niektórym mężczyznom jest trudno przyjąć, że pozycja społeczna, którą się cieszą, jest właśnie wynikiem przywilejów, które nie były i nadal nie są dostępne kobietom, i że nic nie ma wspólnego z równymi szansami i ich wrodzonym prawem. Że ich obrona tych grupowych przywilejów jest w gruncie rzeczy narcystyczna i roszczeniowa.

Ale tu mówimy o przywileju i zastanej nierówności. Ale już np. status klasy średniej, do którego wszyscy mogliśmy, mieliśmy przynajmniej prawo aspirować, też może zostać zakwestionowany. Przez kapitalizm i jego ograniczenia, ale też np. przez wymogi ekologii, która mówi: nie, nie będziesz kupował kolejnego samochodu z Niemiec…

Oczywiście, to jak najbardziej dotyczy też hierarchii ekonomicznej, przy czym najczęściej chodzi o poróżnienie klasy średniej z ludową. Żeby ci, co mają więcej, nie zostali zapytani, czy to aby nie za dużo. Ale na najbardziej żyzną glebę ten przekaz: „chcą wam coś odebrać, coś, co wam się należy”, pada w społeczeństwach skażonych merytokracją oraz wychowaniem w poczuciu wyjątkowości.

A jak ma się jedno do drugiego?

Merytokracja to dość okrutny mit, który legitymizuje nierówności grupowe w ten sposób, że każe ludziom w sobie szukać winy za to, że nie są wyjątkowi. Bo przecież w kapitalizmie jest tak, że jak ktoś jest wyjątkowy, to od razu przecież będzie widać, jak ktoś jest bardziej nagradzany to dlatego, że umie, jest w jakiś obiektywny sposób lepszy.

Każdy jest kowalem własnego losu i ma to, na co zasłużył?

A wiemy, że nie jest i nie ma. Jeśli zatem ktoś proponuje alternatywne wyjaśnienie: „nie idzie ci, a właściwie nam wszystkim, bo tamci nie uznają naszej wyjątkowości”, to jest to bardzo atrakcyjne psychologicznie.

A co z tym wychowaniem do wyjątkowości?

Kultura nam narcyzieje – jest już nie tylko indywidualistyczna, kiedy jednostka uznawana jest za niezależną, ale też uważa się za wyjątkową. Dziś każdy musi być wyjątkowy, bo inaczej nie istnieje. W skali narcyzmu kolejne kohorty wiekowe osiągają coraz wyższe wyniki, krótko mówiąc, kolejne pokolenia mają wobec siebie coraz bardziej narcystyczne oczekiwania.

No dobrze, ale mówiliśmy sporo o tym, że narcyzm grupowy zaczęto diagnozować w latach 30. A o niemieckim społeczeństwie tamtych czasów wszystko można powiedzieć, ale nie to, że wychowywało dzieci w poczuciu wyjątkowości.

Owszem, model wychowania był bardzo surowy, oparty na tłumieniu ekspresji indywidualnej i chłodzie emocjonalnym, ale to nie znaczy, że nie było kultu jednostki i wyjątkowości. Był, choć zarezerwowany dla niewielu – w takich warunkach projekcja wielkości i wyjątkowości na całą grupę nie była trudna. Myślano „Może i muszę znać swoje miejsce i być posłuszny ojcu, ale wtedy mogę wyrazić się jako część wielkiego narodu”.

Ale co w takim razie wiąże wychowanie w tak różnych światach, jak te autorytarne społecznie Niemcy sprzed II wojny światowej i liberalny Zachód ostatnich kilku dekad? Skoro i wtedy, i teraz postawy narcystyczne są tak powszechne?

Najważniejsze pytanie, istotne w obydwu epokach dotyczy tego, czy ludzie są wychowani w poczuciu, że są odrębni, wartościowi i że są autonomicznymi jednostkami, odpowiedzialnymi autorami swoich działań, co się zazwyczaj wiąże z wysoką samooceną – czy raczej w narcystycznym przekonaniu, że są istotami wyjątkowymi, a ich głównym zadaniem jest walka o uznanie tej wyjątkowości i podziwu ze strony świata.

A może nie chodzi tak bardzo o wychowanie, jak o fakt utraty pozycji społecznej przez duże grupy lub uzasadniony lęk przed takim procesem? Która gleba jest żyźniejsza dla narcyzmu grupowego? To wychowanie w poczuciu wyjątkowości, o którym teraz pani mówi, czy może raczej utrata – zasłużona lub nie, ale realna – przywilejów czy pozycji społecznej?

Uzależnienie od poczucia wyjątkowości jest bardzo problematyczne, bo ono ma zawsze drugą twarz – ciągłego braku, ciągłego niewystarczającego uznania. To dopiero dzięki niemu narracja o braku uznania dla całych grup społecznych zaczyna być przekonująca, rozpoznajemy taką opowieść jako coś swojego. I dlatego, jak sądzę, tak łatwo się to sprzedaje grupom uprzywilejowanym, bo właśnie one uważają podziw i podporządkowanie innych za swoje niezbywalne grupowe prawo i roszczą sobie również prawo do tych przywilejów obrony za wszelką cenę.

A to nie jest przypadek, umownie, zamożnych rodziców z wysokim kapitałem kulturowym? Takie wychowanie nie jest chyba domeną klas ludowych…

Tu pan dotyka pewnego problemu, który się wiąże z koncepcją narcyzmu grupowego – co mianowicie przekonanie o braku uznania dla wyjątkowości własnej grupy oznacza wśród osób z grup nieuprzywilejowanych.

Złota era po 1989? Buahaha!

czytaj także

A tego nie przebadaliście?

Większość istniejących badań dotyczy głównie narcyzmu narodowego lub narcystycznych przekonań na temat różnych grup uprzywilejowanych – jeśli np. religijnych, to większościowych, jak katolicy w Polsce. To ma sens, bo taka też była intencja wprowadzenia tego pojęcia. Pojęcie narcyzmu grupowego pojawiło się, aby wskazać na nierealistyczny i absurdalny aspekt wyolbrzymionych przekonań o grupie narodowej, o jej specjalnym miejscu wśród innych grup narodowych, mniej więcej równych jej statusem. Ale jest też trochę badań – w tym jedno opublikowane w pierwszym moim artykule na temat narcyzmu grupowego z 2009 – które pokazują, że przekonania narcystyczne na temat własnej grupy w większym stopniu mają osoby z grup nieuprzywilejowanych: czarni Brytyjczycy w porównaniu do białych, kobiety w porównaniu do mężczyzn, czy Kurdowie w porównaniu do etnicznych Turków w Turcji.

Ale czy w przypadku grup nieuprzywilejowanych, mniejszości, w tym takich, które teraz pani wymieniła, nie należy jednak wziąć pod uwagę, że one są naprawdę niedowartościowane, naprawdę nie otrzymują należytego uznania? Nie chodzi o to, że „tacy jesteśmy wyjątkowi”, tylko że „nie traktuje się nas jak ludzi!”.

No więc właśnie należy. Właściwie nikt z licznych obecnie badaczy i badaczek narcyzmu grupowego nad tym się nie zastanawia. Sama pisałam o tym więcej w jednym z przeglądowych tekstów opublikowanym w 2019 roku i piszę w jednym z tekstów, nad którym obecnie pracuję. Koncepcja narcyzmu grupowego oraz metoda jego pomiaru kładzie nacisk na uznanie wyjątkowości mojej grupy przez innych. I to być może jest słabość tej metody, bo w przypadku grup nieuprzywilejowanych ona może nie dobrze rozróżniać…

Zwykłego narcyzmu od uzasadnionej frustracji?

Roszczeniowego domagania się uznania dla naszej wyjątkowości od domagania się uznania naszej grupowej odrębności i równych praw. Domaganie się uznania grupowej wyjątkowości miesza więc z domaganiem się szacunku i równouprawnienia. Nieraz te pojęcia w polityce miesza się celowo – trochę jak patriotyzm, czyli dumę narodową i poczucie zobowiązania wobec wspólnoty z agresywnym nacjonalizmem.

Ale jak w takim razie to rozróżnić? Tych uprzywilejowanych narcyzów od wyklętego ludu ziemi?

Różnica dotyczy tego, czy mówimy: należy mi się szacunek, bo jestem człowiekiem tak jak pan, bo jestem osobą czującą, myślącą, świadomą itp., czy należy mi się uznanie mej wyjątkowości, a tak naprawdę nadrzędności z jakiegoś tam wymyślonego powodu. Kiedy ktoś, kto reprezentuje grupę uprzywilejowaną i domaga się dla niej specjalnego uznania, to tu łatwo zobaczyć roszczeniowości i narcyzm.

A jeśli ta grupa jest raczej na dole niż na górze?

Jednak reprezentując grupę nieuprzywilejowaną, mogę się czuć w obowiązku działać na jej rzecz, by dostała to, co jest jej prawem, czyli szacunek, prawa czy zasoby tak samo jak inni. I będę wtedy także mówić o prawie mojej grupy do uznania. To nie jest narcyzm. To jest rozpoznanie nieuprzywilejowanej pozycji mojej grupy i domaganie się dla niej takiego samego uznania, jakie się należy grupie uprzywilejowanej. Ale także reprezentując grupę nieuprzywilejowaną, mogę działać nie na rzecz jej dowartościowania i wyrównania jej pozycji w stosunku do innych, ale na rzecz odwrócenia hierarchii, żeby teraz to moja grupa została uprzywilejowana i wykorzystywała inne.

Na przykład?

Łatwo to pokazać na przykładzie Ruchu Praw Obywatelski w Stanach Zjednoczonych w latach 60. Z jednej strony mamy postać Martina Luthera Kinga Jr, który mówił o równości, szacunku dla ludzi o różnych kolorach skóry i zrównaniu ich podstawowych praw, a z drugiej – Malcolma X i Nation of Islam, z którą był przez pewien czas związany i której celem było odwrócenie tradycyjnej hierarchii między grupami rasowymi w USA. Powiedzenie: teraz czarne jest nie tylko piękne, ale też lepsze i potężniejsze.

A gdzie jest granica? Względnie, jak przebiega przejście od jednego do drugiego?

Pouczająca jest w tym względzie historia grupy Weathermen Underground, o której uczę na zajęciach z psychologii konfliktów międzygrupowych. To była rodzima amerykańska organizacja terrorystyczna, działająca w tym samym mniej więcej czasie co Ruch Praw Obywatelskich, która wyłoniła się ze Students for Democratic Society, organizacji walczącej przecież o wyrównywanie szans różnych grup społecznych.

Wyłoniła, w sensie – co ich odróżniło od tej demokratycznej reszty?

Pewna grupa jej członków doszła do przekonania, że reprezentowanie ofiar systemu legitymizującego różne rodzaje opresji i nierówności daje im specjalne prawa, że legitymizuje ich własną przemoc wobec innych. Doszła do tego metodą małych kroków w uzasadnianiu własnej wyjątkowości tym właśnie byciem i reprezentowaniem ofiar – i dążeniem do wyrównania ich szans.

Aha, coś jak z parytetami…

Nie, to akurat typowo demagogiczne mieszanie pojęć! Parytety zakładają, że komuś należy się więcej w okresie przejściowym, aż do momentu urzeczywistnienia równości – bo przez tysiąc lat miał, a raczej „miała”, mniej. Zresztą parytety mogą chronić także mężczyzn, gdyby znaleźli się w sytuacji mniejszościowej. Niemniej, godnościowy gniew z powodu faktycznej grupowej krzywdy i potrzeba szacunku i równouprawnienia oraz grupowy narcyzm, a więc dążenie do uprzywilejowania własnej grupy, mogą się wśród grup nieuprzywilejowanych mieszać.

No i co z tym zrobić? Szukać wciąż źdźbła w oku własnym?

Być może właśnie sytuacja ofiary wymaga dodatkowej czujności i samoświadomości, bo łatwo ją wykorzystać do legitymizacji przemocy. Można się zapomnieć w słusznym gniewie. Ale tu właśnie znów narcyzm grupowy nam się przyda jako pojęcie, bo to on się będzie wiązał z silniejszą tendencją do popierania rozwiązań przemocowych w walce o równouprawnienie czy uznanie istnienia i praw grupy nieuprzywilejowanej. Pokazała to na przykład Katarzyna Jaśko i badacze z University of Maryland, którzy badają grupy ekstremistyczne oraz terrorystów. Badacze ci pokazali, że członkowie organizacji ekstremistycznych reprezentujących grupy marginalizowane, byli bardziej skłonni akceptować przemoc i terroryzm, gdy mieli narcystyczne przekonania na temat swojej marginalizowanej grupy.

Czy można powiedzieć, że wszystkie objawy narcyzmu grupowego, jakie widzimy w przekazie obozu władzy, to całe podkreślanie, że myśmy tamtych widelcem jeść uczyli, że nie będą nas w obcych językach pouczać, działania pod hasłem #respectus – składają się w obraz naszego poczucia wyższości moralnej? Czy narodowe narcyzy mają zawsze „przewagę moralną”, mają wartości, których nie mają tamci dekadenci i nie potrafią ich docenić?

Konkretna treść się zmienia w czasie, ale faktycznie, narcyzm zawsze zakłada, że wartości własnej grupy są lepsze. Lepsze właśnie, nigdy tak samo dobre czy po prostu różne. Wiąże się to z dynamiką, o której wspomniałam: z eskalowaniem konfliktu i czarno-białym postrzeganiem różnych grup społecznych…

Dudek: W poszukiwaniu głównego wroga

A to moralizowanie bierze się stąd, że „wartości” są najtrudniej weryfikowalne, arbitralne? Bo czy produkujemy lepsze samochody, to rynek weryfikuje, ale kto jest bardziej moralny, to chyba trudno sparametryzować obiektywnie?

Jak już mówiłam, to poczucie nie ma nic wspólnego z żadnymi mierzalnymi faktami, jest kwestią subiektywną. Tu chodzi o rodzaj kolektywnego złudzenia, któremu nasz mózg ulega i które – jeśli jest dzielone z kimś innym – zaczyna się nam wydawać prawdziwe. Bardzo wymowny jest pewien eksperyment Muzafera Sherifa i współpracowników z lat 50., który dotyczył informacyjnego wpływu społecznego i pokazywał tzw. efekt autokinetyczny. Chodzi o to, że jak patrzymy na jasny punkt światła na czarnym tle, to chociaż on jest w stałym miejscu, to nam się wydaje, że się porusza, za sprawą mikroruchów gałek ocznych.

Czyli to ma podłoże fizjologiczne?

Tak, ale ciekawe jest coś innego. Zakres tych ruchów – jak bardzo się to światło w naszym mniemaniu porusza – jest bardzo indywidualny. Powiedzmy, że nie wiemy, że się nie porusza, wydaje nam się, że porusza, ale nie wiemy dokładnie jak bardzo – i teraz ktoś nas prosi, żeby mu właśnie to powiedzieć – to funkcjonując w sytuacji niepewności, próbujemy rzecz szacować. Oczywiście, w tym wypadku to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, jest to tylko nasze subiektywne oszacowanie i ludzie się bardzo co do nich różnią.

I jest jakaś prawidłowość?

Kiedy ludzie ustalają takie szacunki w grupie np. 3–5 osób, to dość szybko ustalają jakieś wspólne oszacowanie, które zresztą zmierza do średniej ich oszacowań indywidualnych. I potem już im się ogląd nie zmienia, już „wiedzą”, że światło się porusza w określonym zakresie.

Ale co z tego wynika?

Tak samo jest z tymi narracjami o niedocenieniu, o braku uznania – jak ktoś pomoże nam zbudować wspólną historię o naszej tożsamości, nawet jeśli ona ma mało z rzeczywistością wspólnego, to ponieważ jest ona wspólna, zaczyna nam rzeczywistość zastępować. Tracimy świadomość, że to jest tylko konstrukcja i że może być takich konstrukcji wiele.

Bo już „wiemy, jak jest”?

No tak, a potem musimy sobie zredukować dysonans poznawczy. Skoro nasz naród jest wielki, wspaniały i ma przewagę moralną, ale nikt go nie docenia, no to jest tylko jedna możliwość…

Spisek.

I poszukiwanie wroga, który za to odpowiada, na początek najlepiej wewnątrz wspólnoty. Przecież Trump, choć krytykował Chiny, to główną działalność dzielącą na swoich i obcych prowadził w USA, wycinając ze wspólnoty np. latynoskich imigrantów, ale też lewaków, ekologów, feministki, wszystkich niewyznających tych wartości, które jego wyborcy uznali za „rdzennie nasze”.

Polskość według socjalistów nie potrzebuje wewnętrznego wroga

Rozumiem, że wróg jest przygodny, kto się nawinie – ale historia klęsk narodowych chyba sprzyja takiej polityce?

Niby tak, ale pamiętam opowieści, które nie odwołują się wcale do przegranych wojen. Np. taką, że Polacy są fantastycznie przedsiębiorczy, tylko nie mogą tego wyrazić w komunizmie, który im narzucono. I jak ich tylko przesadzić na inny grunt, to cały świat zobaczy, co potrafimy! Takie konstrukcje można zmieniać w zależności od potrzeb w danym momencie. A następny krok to wskazanie, przez kogo nie możemy zrealizować swego potencjału. I to często będzie ktoś ze środka naszej wspólnoty, ktoś…

Podejrzany? Nieprawdziwy?

Tak, a to definiowanie, co znaczy bycie „prawdziwym” członkiem grupy, nigdy nie ma końca. Bo z narcyzmem wiąże się niemożność zaspokojenia potrzeby uznania, a więc i potrzeba ciągłego poszukiwania winnego za brak tego uznania. Jak w tym wierszu pastora Niemöllera: że przyszli po komunistów, po Żydów, w końcu po mnie… Bo zawsze trzeba iść po kogoś! To jest rodzaj myślenia, który z zasady łączy się z eskalacją konfliktu.

A co jest na końcu?

Konflikt można powstrzymać albo zanim padną pierwsze strzały, albo gdy nie ma już amunicji. Czyli po wzajemnym wyniszczeniu się skonfliktowanych stron. Bo nawet pokonanie przeciwnika nie kończy tego procesu, potem szuka się kolejnych wrogów, w coraz bardziej arbitralny sposób: Żydów, cyklistów, albinosów, albo tych, co mają jedno oko zielone…

To jeszcze raz zapytam: czy można powiedzieć, że najbardziej żyzny grunt dla takiego procesu tworzy poczucie krzywdy wewnątrz społeczeństwa? Niepewność o jutro? Wielkie zmiany społeczne? Bo jak sekularyzacja – to będą palić kościoły, bo jak feminizm – to wściekłe baby obetną nam jaja. A jak napływ imigrantów, to nie dość, że zgwałcą kobiety, to jeszcze zaniżą płace? I wtedy taką sumę lęków można zamienić na jeden, uogólniony polski narcyzm, że nas Polaków świat nie docenia, Rosjanie nie oddają wraku, a Niemcy śmieją się z naszego prezydenta?

Jeszcze raz: kto konkretnie nas nie docenia i za co, to nie ma znaczenia, to jest zupełnie przygodne. Po prostu rzeczywistość jest bardzo złożona, rzeczy dzieją się przypadkowo, a przynajmniej niezrozumiale, no to chcemy, żeby w chaosie pojawił się jakiś wzór. I narcyzm pozwala nam taki wzór zbudować i go sobie wspólnie potwierdzić. Co będzie jego treścią, jest przypadkowe, ale w tym, jak się zapętli, już widać dość powtarzalną dynamikę.

Czy narcyzm Zjednoczonej Prawicy możemy przewalczyć czymś innym niż jakiś nasz, lepszy narcyzm? Bardziej oddający, co też Polakom i Polkom gra w duszy? Bo kiedy oglądam debatę w internecie, to widzę, że strona opozycyjna też wykazuje takie zachowania…

Ale taki „konkurencyjny” narcyzm służy raczej adaptacji w warunkach eskalacji konfliktu: każda grupa trzyma się swego narcyzmu, by wyjaśnić sobie własne poświęcenia, racjonalizować porażki, mobilizować się do dalszej walki, ale to nie jest konstruktywne rozwiązanie.

Polityczny cynizm Polaków. Raport z badań socjologicznych

Służy też chyba do poprawy samopoczucia, kiedy porażka jest dotkliwa. „Hołota dorwała się do władzy”, „Kaczyński odreagowuje kompleksy seksualne” itp. Czyli: my przegraliśmy, bo byliśmy za miękcy, zbyt uczciwi, graliśmy w szachy, a oni uprawiali MMA – i do tego nie zasługują na to, by rządzić, bo się nie nadają, są za prymitywni…

Tak, a uznanie społeczne i status autorytetu należy się nam, tylko nie wiedzieć czemu, zostało nam niesprawiedliwie odebrane. W dzisiejszej sytuacji jednak naprawdę daleka byłabym od symetryzmu. Wydaje mi się, że w obecnej polaryzacji jednej stronie czasem puszczają zawory różnych emocji, ale drugiej zdecydowanie puszczają … zwieracze.

No dobrze, ale skoro konkurencyjny symetryzm to raczej objaw problemu, a nie metoda walki, to co robić?

Tu bardzo wiele zależy od liderów politycznych, bo to oni wykonują mniej lub bardziej świadomie pracę dotyczącą organizacji zbiorowej tożsamości. Można to robić z punktu widzenia dobra społeczności – ci wszyscy liderzy, którzy mówią o sprzeciwie obywatelskim i zakładaniu komitetów raczej niż ich paleniu, robią to ze świadomością, że jak rozpętają konflikt, to potem bardzo trudno będzie o jakieś konstruktywne bezkrwawe rozwiązanie. Dlatego lepiej od początku artykułować tożsamość nie w kategoriach wyjątkowości, „należenia się”, czy obrony przed mniej lub bardziej urojonym zagrożeniem, tylko w oparciu o rozwiązywanie problemów, dobro wspólne i nadzieję na pozytywną zmianę…

Ale co to konkretnie, dziś w Polsce, mogłoby znaczyć?

Myślę, że różne sposoby zarządzania grupową tożsamością i wyobraźnią widać na przykładach z ostatnich lat: jak bardzo różne emocje i hasła towarzyszą miesięcznicom smoleńskim i protestom kobiet. Jak zupełnie inne są tożsamości grupowe: z jednej strony jest hierarchiczność i stagnacja, poszukiwanie wroga, nienawiść i próba jej politycznej kanalizacji. Z drugiej strony gniew, ale też mnóstwo pozytywnych wspólnotowych uczuć, dużo jest w tym twórczości, zabawy. To zupełnie inny rodzaj tworzenia tożsamości, wokół innych treści, motywacji i innych emocji.

Zaraz, ale dlaczego tu, znaczy w kwestii aborcji, to są pozytywne uczucia i zabawa, a tam, czyli w temacie katastrofy smoleńskiej, nienawiść? Skoro to na protestach kobiet krzyczy się „jebać PiS” i „dziadersi wypierdalać”?

Patrzmy na kontekst i co te słowa znaczą. Pana pytanie przypomina mi opowieści, w których słyszę takie zdanie – „to dobry chłopak był, nie pił, nie palił, nie klął…”. To zdanie mnie zawsze wprawia w osłupienie, bo ono się w tym miejscu kończy kropką, a ja zawsze czekam, aż padnie wreszcie uzasadnienie: dlaczego ten chłopak taki był dobry.

Ale co to ma do wulgarnych haseł strajku kobiet?

Nic nie poradzę, ad hitlerum musi jednak paść – Hitler też nie pił, nie palił i nie jadł mięsa. I co? Co z tego, że ktoś klnie – to akurat, jak pokazują badania, wiąże się z mniejszą skłonnością do kłamstwa i pomaga osłabić odczucie bólu. Myślę, że kobiety z pozycji gniewu i bólu mówią panom dosadnie, że czas już się posunąć, a władzy – co o niej sądzą. Mówiliśmy już też o tym, że dążenia oparte na poczuciu niedocenionej wielkości i roszczeniach dominacyjnych bywają często sprzedawane za pomocą języka potencjalnej krzywdy i utraty. Narcyzm narodowy jako narracja obchodzi kwestie równouprawnienia, sprawiedliwości społecznej i poprawność polityczną wykorzystując język niegdyś właściwy opcji demokratycznej i liberalnej – obrony praw i wolności – by uzasadnić obronę własnego prawa do otwartego nienawidzenia innych i poddawania ich dyskryminacji.

Najlepiej, żeby wszystkim było tak samo źle

czytaj także

Teoretycznie brzmi dobrze, ale po czym poznajemy, że to jest ten przypadek?

Patrzmy, co robią, a nie tylko na to, co mówią. Po co były te wszystkie rocznice, miesięcznice i pomniki smoleńskie? Przecież nie po to, by zachować w drogiej pamięci ludzi, których podziwialiśmy! Wiemy, jak postąpiono z rodzinami ofiar choćby przy okazji ekshumacji. Podporządkowano ich żałobę, ich uczucia interesowi środowiska politycznego głosząc teorie spiskowe, mobilizując wrogość i nienawiść, wyłączając ludzi niewierzących w spisek, czy choćby winę moralną Tuska, ze wspólnoty ludzi przyzwoitych.

Ale jak się komuś – całej grupie społecznej – mówi, że ma wypierdalać, to też przecież wyklucza…

Wykluczać można sobie równych lub słabszych. Jak to mówi słabszy silniejszemu, to to co innego znaczy. Wszystkie tego typu opowieści o odwróconej dyskryminacji wynikają, jeśli nie ze złej woli, to z braku zrozumienia kontekstu. W tym przypadku to są słowa, które wyrażają polityczną tożsamość ruchu – ważniejsze niż samo „wypierdalać” jest to, kto ma wypierdalać – i przez to te słowa mówią, na co się nie zgadzamy, że nie damy się więcej sprowadzać do roli podrzędnej, wpędzić się w poczucie winy, te słowa stawiają granicę. Towarzyszyła temu zresztą cała masa dodatkowych haseł na demonstracjach, które to konkretyzowały.

Tak, np. „dziadersi won”, no to też nie jest bardzo inkluzywne…

Ale „dziaders” to jest znakomita kategoria socjologiczna, określająca rodzaj postawy, która Polkom przeszkadza. Ludzie są tylko egzemplifikacją tych postaw, stają się metaforami. To, że jasno określamy przeciwnika w dążeniach równościowych, jest wyrazem tego, jak jasno określamy także tożsamość grupy, która do równouprawnienia dąży.

I to może być tożsamość, która zwycięży w walce o rząd dusz z prawicą?

Tak, Strajk Kobiet wydaje mi się niezwykle ważnym alternatywnym źródłem narracji o polskiej tożsamości narodowej, która mogłaby zyskać przewagę nad tą narcystyczną, którą zaproponował PiS.

Ale partia polityczna, która najbardziej identyfikowała się z jesiennym protestami, ma mniej więcej podobny wynik w sondażach jak przed protestami, a Szymon Hołownia – dość daleki od poglądów strajkujących – zyskał ponad połowę wyborców. To może to „wypierdalać” jednak nie dociera do wszystkich?

Według mnie wyniki Hołowni wynikają z pragnienia, żeby nie zmieniło się nic – poza tym, żeby PiS stracił władzę i żeby konkretne osoby od niej odsunąć. To echo dążenia części centrowych czy centroprawicowych wyborców: odrzućmy już ten PiS, ale pilnujmy, żeby wahadło nie przechyliło się zbyt mocno w drugą stronę. Prawdziwa zmiana zachodzi jednak w długiej perspektywie i ona ma mało z panem Hołownią wspólnego.

I gdzie ta zmiana?

W badaniach widać, że młodzież jest inna niż reszta społeczeństwa. Młode Polki od dawna już nie zgadzają się z postawami narcystyczno-narodowymi, a w ostatnim roku dołączyli do nich także młodzi Polacy, którzy byli dotychczas zdecydowanie bardziej od nich konserwatywni i narodowo-narcystyczni. Starsze kobiety też nie zgadzają się na narcystyczny model tożsamości, ale jednocześnie mówią, jak ważne jest dla nich bycie Polkami.

Czują dumę narodową?

Tak, a mówiliśmy już, że to zupełnie inna emocja niż resentyment, który stoi za narcyzmem grupowym. Kobiety niekupujące narcystycznej narracji o Polsce, ale czujące dumę ze wspólnoty narodowej chcą się angażować, by zbudować inny rodzaj społeczności. Opartej na trosce i tych wszystkich motywach, o których przez lata transformacji zapomnieliśmy, np. na poczuciu odpowiedzialności za innych. To jest kapitał społeczny, który się wyraźnie zmobilizował wokół Strajku Kobiet i to wydaje mi się niezwykle ważne społecznie. Do tego zmobilizowany został – i dzięki Strajkowi dotarł do świadomości publicznej – znakomity kapitał intelektualny.

Kto? Znaczy, czyj ten kapitał?

Polskie myślicielki feministyczne są dla mnie źródłem nieustannych olśnień. A w tym roku widzę wyraźną zmianę w reakcjach na teksty Agnieszki Graff czy ostatnio pisane wspólnie z Elżbietą Korolczuk, które zadaję studentkom i studentom do czytania. Do wielu z nich ich przekaz dociera. Tu właśnie tkwi potencjał na zbudowanie innej narracji o państwie i organizowanie go – mniej wykluczająco, bardziej równościowo, wolnościowo i solidarystycznie naraz.

**
prof. Agnieszka Golec de Zavala pracuje w Departamencie Psychologii na Goldsmiths, Uniwersytetu Londyńskiego i SWPS w Poznaniu. Jest absolwentką UJ i studiów doktorskich w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Doktorat z psychologii politycznej otrzymała w Instytucie Psychologii PAN. Była stypendystką Fulbrighta na University of California, Los Angeles w USA, University of California, Irvine i Fundacji Batorego na University of Maryland w USA.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij