Czytaj dalej

Przemilczane sukcesy polskich olimpijek

Fot. Fragment okładki/Wydawnictwo Czarne

Sport i zwycięstwa kobiet w PRL służyły do chwilowego rozbudzania emocji. Do święcenia tych „prawdziwych” tryumfów był jednak potrzebny męski sukces. Z Anną Sulińską, autorką książki „Olimpijki”, rozmawia Stasia Budzisz.

Stasia Budzisz: To już druga twoja książka o kobietach PRL-u. Wniebowzięte poświęciłaś stewardesom, niedawno wyszła książka o medalistkach olimpijskich. Pamiętam, jak mówiłaś, że stewardesy nie były skłonne do zwierzeń. Jak było ze sportsmenkami?

Anna Sulińska: Zupełnie odwrotnie. Na początku nie wiedziałam, jak mam do nich dotrzeć. Zgłosiłam się więc do Polskiego Komitetu Olimpijskiego z prośbą o pomoc, czyli rozesłanie do medalistek olimpijskich listu, w którym prosiłam byłe zawodniczki o kontakt i wyjaśniałam, dlaczego zaczęłam pracę nad książką. W zasadzie od razu zaczęły się odzywać. Były spragnione rozmowy, bo przez lata nikt się nimi nie interesował. Prócz tego, że raz do roku pojawiają się na pikniku olimpijskim, to w zasadzie nikt się nimi nie zajmuje. Smutne.

Dlaczego są niewidzialne?

Dobrze podsumował to jeden z dziennikarzy okresu PRL-u. Jego zdaniem sport i zwycięstwa kobiet w tym okresie służyły do chwilowego rozbudzania emocji. Do święcenia tych „prawdziwych” tryumfów był jednak potrzebny męski sukces. Ze zwycięstw kobiet cieszono się, pisano o nich, ale szybko zapominano albo próbowano deprecjonować. Stało się tak choćby w przypadku Danieli Walkowiak, która wywalczyła pierwszy medal olimpijski w historii polskiego kajakarstwa. Przez lata mówiono o nim jako o pierwszym medalu dla kobiecego polskiego kajakarstwa, główny sukces i pierwszeństwo przypisując męskiej dwójce, która zdobyła medal na tych samych igrzyskach, ale kilkanaście minut później. Poza tym historię sportu pisali mężczyźni. Oni byli komentatorami, więc była opisywana ich oczyma.

Jak się mówiło o kobiecym sporcie?

Zasadniczo podobnie jak o męskim, ale zwracano uwagę na urodę zawodniczek, na to, że sport nie ujmuje im kobiecości ani nie przeszkadza w wypełnianiu obowiązków przykładnej gospodyni domowej. Zdarzało się, że po zdobyciu medalu olimpijskiego organizowano zawodniczce sesję zdjęciową w kuchni, dosłownie przy garach. Gdy dziś pytałam już starszych panów o ich koleżanki sportowczynie, często w pierwszej kolejności mówili o tym, że były piękne, wspaniałe i miłe. O sukcesach sportowych opowiadają w dalszej kolejności.

Nie tylko piękne, ale także przydatne. Piszesz o tym, że koledzy działacze sportowi wykorzystywali sportsmenki do prania koszul podczas wyjazdów na zawody.

Tak, ale zaskoczyło mnie, że usłyszałam to od mężczyzn, a kobiety tego nie pamiętały albo nie chciały pamiętać. Drugim szokiem było to, że niektóre z olimpijek podkreślały, że nie są „feministkami”. Choć ich życie i to, w jaki sposób o nim opowiadały, sprawiało, że mogłyby pojawiać się na feministycznych sztandarach.

Z czego to może wynikać?

Z tego, że poza naszą lewicową i wielkomiejską bańką feministka często jest w dalszym ciągu postrzegana jako niezadbana kobieta, która nienawidzi mężczyzn. Chodzi o to, jakie konotacje uruchamia to słowo, także wśród tych silnych, samodzielnych i walczących o swoje marzenia kobiet. Poza tym przez lata wyczynowy sport kobiecy był kojarzony z muskularną sylwetką, czymś, co może odebrać kobiecość. Podkreślały to szczególnie kajakarki czy wioślarki.

Kobieta w piłce nożnej jest traktowana przedmiotowo. Musi dobrze grać, ale jeszcze lepiej wyglądać

Zwracały na tę kobiecość jakąś szczególną uwagę?

Zawsze bardzo ją podkreślały, dbały o siebie. Zresztą do dziś to widać.

A jak one podchodzą do swoich sukcesów?

To było dla mnie także duże zaskoczenie. Sukcesy olimpijskie to przecież bardzo ważny, często kluczowy fragment ich życia, a panie wyciągały medale olimpijskie z szaf, z pawlaczy, z szuflad. Miały je poupychane gdzieś po kątach. Nie jest to coś, z czego są na co dzień dumne. To jak kawałek życia, o którym się właściwie zapomniało i raczej się do niego nie wraca. Kiedy opowiadają o swoich sukcesach, to je umniejszają. Mężczyźni medaliści, niezależnie od wieku, mówili o sobie w glorii i chwale, a one pochowały medale na pawlaczach.

Dlaczego?

Bo nikt nie umacniał ich w przekonaniu, że dokonały czegoś niezwykłego, że były pionierkami. Pięć minut sławy szybko minęło, a potem zaczęła się proza życia: rodzina, dzieci. Po urodzeniu dziecka bardzo często próbowały wracać do sportu jako zawodniczki albo trenerki, ale życie rodzinne znów je w tym ograniczało. Kilkutygodniowe rozłąki z małymi dziećmi, bez możliwości kontaktu, często także telefonicznego, były dla wielu z nich ogromnym obciążeniem psychicznym. Dziecko zazwyczaj wychowywała ich mama lub teściowa, a zawodniczki, zamiast skupić się na treningu, zastanawiały się, czy maleństwo nie choruje, jak wygląda. Nie było internetu, ze zgrupowań za granicą można było co najwyżej napisać list. Mówiły wprost, że dziecko nie pozwalało im skupić się tylko na sporcie, a to było konieczne, jeśli chciały być najlepsze na świecie.

Dramat polskiej prawicy. Skupiona na karierze kobieta odniosła sukces zawodowy

Dlaczego ograniczyłaś się tylko do mistrzyń PRL-u i nie ruszyłaś współczesnych?

Chciałam wysłuchać historii najstarszych polskich medalistek olimpijskich, póki to jeszcze było możliwe. Ich wspomnień dotychczas nikt nie spisał, nie nagrał. Nikogo nie interesowały. Zależało mi, by spojrzeć na historię sportu z kobiecego punktu widzenia. Zaskoczyła mnie szczerość rozmówczyń, ale też złość, którą nosiły w sobie przez te wszystkie lata. Wykładały kawę na ławę. Przed publikacją każda z bohaterek czytała dotyczący jej rozdział. Żadna nic z niego nie wykreśliła.

Wyczułaś u którejś z nich żal?

Tak, ale zawsze dotyczył konkretnych sytuacji. Często powtarzały, że z perspektywy czasu nie powinny godzić się na wiele rzeczy i twardo mówić nie. Nadal opowiadają o tych sytuacjach podniesionym głosem. Na przykład kajakarka Daniela Walkowiak ma żal o swoje trzecie igrzyska olimpijskie. To było Tokio, 1964 rok. Już w Japonii dowiedziała się, że płynie nie tylko w jedynce, ale także w dwójce, i to z zawodniczką, z którą nigdy nie siedziała w kajaku. Cztery lata przygotowywała się do swojego ostatniego solowego występu na igrzyskach olimpijskich. Chory pomysł trenerów zniweczył ten trud. Dziś mówi, że powinna była wtedy powiedzieć nie i w ogóle nie wystartować, bo i tak już kończyła karierę. Ale ta decyzja szkoleniowców była dla niej takim szokiem, że w pierwszym odruchu zrobiła, co jej kazano.

Helena Pilejczyk, medalistka w jeździe szybkiej na łyżwach, ma żal o to, jak wyglądały treningi, że zawodniczki zgadzały się na tak duże obciążenia, a gdy próbowały protestować, słyszały, że przesadzają. Poza tym, gdy po zakończeniu kariery rozpoczęła pracę jako trenerka, usłyszała, że oczywiście może się tym zajmować, ale jej rola ograniczy się do „szykowania narybku”. Utalentowane zawodniczki musi przekazać koledze, by chwała spłynęła na niego.

Piszesz także o historiach upokarzających, o Ewie Kłobukowskiej, jednej z najszybszych kobiet świata. Kłobukowska nie chciała się z tobą spotkać, mimo to opisujesz jej historię.

Tak, Kłobukowska od lat 70. nie spotkała się z żadnym dziennikarzem. Próbowałam do niej dotrzeć różnymi sposobami, ale się nie udało. W końcu odpuściłam. Uznałam, że jeśli ona nie chce do tego wracać, to nie mam prawa jej zmuszać.

Niemniej opisałaś historię, która obrazuje potężny problem czegoś, co w sporcie nazywa się identyfikacją płci. To było przyczyną zdyskwalifikowania Kłobukowskiej z udziału w olimpiadzie. Dziś identyfikuje się w sporcie kobiecość?

Dodam, że w latach 90. Międzynarodowy Komitet Olimpijski oficjalnie potwierdził, że testy, na podstawie których zdyskwalifikowano Ewę Kłobukowską, odebrano jej medale i rekordy świata, mogą dawać wynik fałszywie pozytywny lub fałszywie negatywny, i wycofał się z tego sposobu weryfikacji płci.

Obecnie, w dużym uproszczeniu, jeśli zawodniczka wygląda na przykład androgynicznie i odnosi wyjątkowe sukcesy w sporcie, przeprowadza się procedurę, która ma na celu sprawdzenie, czy występują u niej aberracje chromosomów, a jeśli tak, to czy jej poziom testosteronu spełnia wymagane normy. Gdy testosteron znajduje się poza wyznaczonym zakresem, a zawodniczka nadal chce rywalizować na międzynarodowym poziomie, musi go obniżyć na sześć miesięcy przed startem i utrzymać ten niższy poziom przez całą karierę.

Tyle że tę procedurę przeprowadza się tylko przy biegach na 400 metrów, 400 metrów przez płotki, 800 i 1500 metrów, ale przy biegu na 100 i 250 metrów czy skoku w dal – nie. Tylko przy wybranych konkurencjach, co jest dość kuriozalne. Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych uzasadnia, że według wyników badań medycznych w tych konkurencjach wyższy poziom testosteronu zapewnia przewagę. Te uzasadnienia budzą dużo kontrowersji.

Dlaczego piłkarki zarabiają mniej niż piłkarze? 

A czy u mężczyzn sprawdza się męskość?

Nie. U mężczyzn nie sprawdza się nic.

Piszesz o „testach na kobiecość” w historii sportu. Na czym polegały?

Wyglądały różnie na przestrzeni lat. Ale zacznijmy może od tego, że igrzyska olimpijskie były na samym początku dla kobiet zamknięte, nasze miejsce było na trybunach. Zresztą dopiero od 2012 roku kobiety mogą startować na igrzyskach olimpijskich we wszystkich konkurencjach, w których startują mężczyźni. Nie jest więc tak, że sport zapewniał równouprawnienie. Każdą pozycję musiałyśmy dla siebie wywalczyć, ale za to od kiedy zaczęłyśmy startować, musiałyśmy udowadniać, że jesteśmy kobietami. Do lat 60. wystarczało zaświadczenie lekarskie, które nie było w żaden sposób weryfikowane, potem zaczęły się w Europie tzw. parady golasów.

Miały dwie wersje: soft i hard. W tej lżejszej zawodniczki musiały rozebrać się do naga i stanąć przed komisją złożoną z mężczyzn, np. lekarzy i działaczy sportowych, która weryfikowała, czy mają kobiece zewnętrzne narządy płciowe. Wersja hard polegała na tym, że zawodniczki musiały położyć się na fotelu ginekologicznym, by grono mężczyzn mogło zajrzeć im między nogi, by sprawdzić, czy są kobietami. Po tym wszystkim każda z nich musiała stanąć do startu w zawodach z całą pewnością siebie, która jest w sporcie kluczowa. To było tak traumatyczne przeżycie, że zawodniczki nawet między sobą nie wracały do tego tematu. Po 60. latach także trudno było im o tym mówić. Warto pamiętać, że często to były bardzo młode dziewczyny, które wcześniej nawet nie były u ginekologa.

Caster Semenya i ideologia gender

czytaj także

Rozumiem, że ten proceder się skończył. A dziś jak to wygląda?

Skończył się od zimowych igrzysk olimpijskich w Grenoble w 1968 roku, gdy zaczęto wykonywać testy chromosomów na podstawie wymazu pobranego zawodniczkom z wnętrza policzka. O obecnych regulacjach już mówiłyśmy. Co ciekawe, gremia decydujące o kształcie testów przekonywały, że mają one na celu chronić kobiety przed mężczyznami podającymi się za zawodniczki. Dziś regulacje mają zapewniać zawodniczkom równe szanse, czyli to wszystko z troski o dobro kobiet.

Skąd u ciebie zainteresowanie sportem i olimpijkami?

Prócz tego, że w podstawówce interesowałam się piłką nożną, to absolutnie nie zajmowałam się sportem. Sam temat pojawił się przez przypadek. Któregoś dnia pod prysznicem przypomniałam sobie rozmowę, którą odbyłam przy okazji zbierania materiałów do poprzedniej książki, o stewardesach. Już nieżyjąca przyjaciółka pierwszej stewardesy, mówiąc o nieopowiedzianej historii kobiet, wspomniała o olimpijkach. Zadałam sobie pytanie, czy znam jakieś medalistki. Przyszły mi do głowy trzy: Irena Szewińska, Otylia Jędrzejczak i Justyna Kowalczyk.

Zaczęłam szukać innych, ale można było znaleźć o nich jedynie miałkie informacje. Jakieś trzy zdania, o niektórych tylko równoważniki zdań. Niewiele. Najczęściej tyle, że zdobyła medal i wyszła za mąż. Wszystko. W książkach historycznych o sporcie także głównie portretowano mężczyzn. Zaciekawiło mnie, kim były te kobiety.

Jak dziś, po latach, na emeryturze, wygląda ich życie?

To zwyczajne starsze panie. Nie opływają w luksusy, przeciwnie. Kiedy zdobywały medale, sport nie stanowił źródła dochodów, nie zapewniał zarobków. Za medale olimpijskie otrzymywały kilkanaście dolarów. Jedynym wymiernym zyskiem była możliwość uzyskania przydziału na mieszkanie, które musiały potem spłacić. Sytuacja materialna olimpijczyków poprawiła się na początku XXI wieku, gdy olimpijka Maria Kwaśniewska-Malaszewska wywalczyła tzw. emerytury olimpijskie, czyli nieopodatkowane stypendium, które co miesiąc otrzymują medaliści olimpijscy.

Ich losy potoczyły się różnie, ale łączy je to, że tak bardzo, jak tylko się dało, odkładały decyzję o macierzyństwie i moment zakończenia kariery.

Polski narcyzm do muzeum!

Po lekturze Olimpijek rodzi się smutny wniosek, że sport ma płeć. Czy powinien?

Nie, absolutnie nie. „W sporcie wszystko wypada” – powiedziała mi Helena Pilejczyk, która za kilka miesięcy będzie obchodzić dziewięćdziesiąte urodziny. Ona nie miała żadnych zahamowań i nigdy nie przyszło jej do głowy, że czegoś jej w sporcie nie wolno. Jak sama powiedziała, gdyby na jej drodze pojawił się ktoś trenujący zapasy, pewnie trenowałaby zapasy…

Myślisz, że to się zmieni?

To jest ciągle powolny proces. W Polsce może nawet bardziej opieszały niż w tak zwanych krajach zachodnich. Cieszyłam się ostatnio, że jest tyle szkółek piłkarskich dla dziewczynek. Ale kiedy pogrzebie się w temacie, okazuje się, że ta otwartość wynika z tego, że rodzi się mniej dzieci i coraz trudniej utrzymać szkółkę piłkarską, w której trenowaliby tylko chłopcy. Dzieci grają wspólnie do pewnego wieku, a potem piłka znów zostaje sportem dla chłopaków. No, chyba że jakaś dziewczynka jest bardzo zdeterminowana.

**

Anna Sulińska – badaczka i reporterka, absolwentka socjologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Publikowała w „Wysokich Obcasach” i „Dużym Formacie”. Autorka reportaży Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u i Olimpijki oraz współautorka książki z obszaru HR i zarządzania Od Lokomotyw do Zagubionych. Jakie mamy typy pracowników i jak z nimi postępować.

Stasia Budzisz – reporterka, filmoznawczyni, tłumaczka języka rosyjskiego oraz absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Brała udział w socjologiczno-reporterskim projekcie Światła Małego Miasta i jest współzałożycielką grupy reporterskiej Głośniej. Freelancerka. Współpracuje m.in. z „Przekrojem”, „Nową Europą Wschodnią”, „Podróżami”. We wrześniu 2019 roku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego wyszła jej debiutancka książka reporterska Pokazucha. Na gruzińskich zasadach.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Stasia Budzisz
Stasia Budzisz
Reporterka, filmoznawczyni
Reporterka, filmoznawczyni, tłumaczka języka rosyjskiego oraz absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Brała udział w socjologiczno-reporterskim projekcie Światła Małego Miasta i jest współzałożycielką grupy reporterskiej Głośniej. Freelancerka. Współpracuje m.in. z „Przekrojem”, „Nową Europą Wschodnią”. W 2019 roku ukazała się jej debiutancka książka reporterska „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach”.
Zamknij