Czytaj dalej, Weekend

Co musieli zrobić, żeby wygrać: Historia Partii Demokratycznej

To jest historia partii, a nie demokratycznych administracji. Dlatego ważniejsi niż prezydenci są tu niekiedy partyjni działacze, finansiści czy związkowcy odpowiadający za kluczowe sojusze. 200 lat historii Partii Demokratycznej opisuje najnowsza książka Michaela Kazina „What It Took to Win. A History of the Democratic Party”.

W ciągu ostatnich 30 lat w USA kandydat Partii Demokratycznej na prezydenta tylko raz przegrał głosowanie powszechne – był to John Kerry w 2004 roku, gdy społeczeństwo zjednoczyło się wokół Busha jr., jako prezydenta wojny z terrorem. Mimo to republikanie dzięki specyfice amerykańskiego systemu wyborczego byli w stanie jeszcze dwukrotnie zdobyć Biały Dom: w 2000 roku, gdy Bush jr. wygrał wybory po raz pierwszy i w 2016, gdy Trump przegrał z Hillary Clinton różnicą prawie trzech milionów głosów, ale wygrał w kilku stanach Środkowego Zachodu, co zapewniło mu większość głosów w kolegium elektorskim. W tym samym okresie (1992–2022) demokraci byli w stanie kontrolować Izbę Reprezentantów przez niecałe 10 lat, a Senat przez 12.

Dziś demokraci mają swojego prezydenta, ale wydają się bezradni, gdy radykalnie wychylony w prawo Sąd Najwyższy narzuca wbrew woli większości skrajnie konserwatywne rozwiązania w takich obszarach jak zdrowie reprodukcyjne. Choć kontrolują obie Izby Kongresu, to nie udało się im przegłosować Build Better Act – ustawy przeznaczającej 2,2 biliona dolarów na realizację kluczowych społecznych obietnic Bidena, takich jak inwestycje w zielone technologie, powszechna opieka przedszkolna, wsparcie dla publicznego mieszkalnictwa.

Skąd różnica między poparciem społecznym dla demokratów a ich nieskutecznością w walce o władzę i używaniu władzy do realizacji własnej wizji? Jak Partia Demokratyczna mogłaby stać się nie tylko partią większościową, ale także politycznie skuteczną? Do tych pytań prowadzi nas lektura najnowszej, wydanej w tym roku w Stanach książki Michaela Kazina What It Took to Win. A History of the Democratic Party.

Kazin przedstawia prawie 200 lat historii Partii Demokratycznej: od prezydentury Andrew Jacksona (1829–1837) do administracji Joe Bidena. Pisze on, co ważne, historię partii, a nie demokratycznych administracji. Dlatego od niektórych demokratycznych prezydentów czy członków ich gabinetu w jego opowieści ważniejsi są niepełniący żadnych państwowych funkcji partyjni działacze, zdolni wraz z kierowanym przez nich lokalną „maszyną partyjną” „dostarczyć” wielką metropolię, a z nią często cały stan kandydatowi swojej partii. Albo budujący finansowe zaplecze partii finansiści czy związkowcy odpowiadający za jej sojusz ze światem zorganizowanej pracy.

Moralny kapitalizm w cieniu białej supremacji

Kluczowe w narracji Kazina nie jest jednak wewnętrzne życie partii, ale pytanie: co było źródłem siły i skuteczności demokratów w dwóch długich okresach, gdy udało się im stać naturalną partią władzy w Stanach? Granice pierwszego otwiera pierwsze zwycięstwo Jacksona, zamyka zwycięstwo Lincolna, prowadzące do wybuchu wojny secesyjnej (1861). Drugi zaczyna się wraz z pierwszym zwycięstwem Franklina Delano Roosevelta (1932), kończy, gdy wybory w 1968 roku wygrywa Nixon. W obu tych okresach kluczowe dla siły demokratów było według Kazina to, iż potrafili spozycjonować się jako partia reprezentująca interesy ekonomiczne i aspiracje większości amerykańskiego społeczeństwa i w tym celu gotowa przeciwstawić się elicie pieniądza i każdej innej.

Kazin nazywa ideologię łączącą demokratów od Jacksona do Bidena „moralnym kapitalizmem”. W jej centrum leży przekonanie, że gospodarka ma służyć większości społeczeństwa, że ma zapewnić zwykłym ludziom prawo do godnego, wolnego od niedostatku życia. W XIX wieku „moralny kapitalizm” stawiał raczej na wspieranie drobnej własności przeciw monopolom, nieufnie patrzył też na interwencyjną politykę rządu – dostrzegając w niej narzędzie ochrony monopolistycznych interesów. W XX nacisk z własności zostaje przeniesiony na pracę: demokraci są w stanie pogodzić się z koncentracją kapitału, pod warunkiem iż uznaje on prawa pracowników do zrzeszania się, kolektywnych negocjacji, bezpiecznej pracy i godnej płacy.

W XIX wieku, właściwie aż do czasów Roosevelta, tożsamość demokratów jest przy tym głęboko paradoksalna. „Moralny kapitalizm” łączy się w niej ze zgodą najpierw na niewolnictwo, a następnie na białą supremację na południu Stanów. Liderzy demokratów pomstują na zlokalizowane w północnych stanach monopole, wielkie instytucje finansowe i nierówności, a jednocześnie wspierają, a co najmniej ignorują, najbardziej nierówne w całym kraju stosunki społeczne Południa. Granicą „moralnego kapitalizmu” jest dla nich kolor skóry, z założenia nie może on obejmować czarnych. W efekcie najpierw niewolnicze, a potem oparte na reżimie segregacji rasowej Południe pozostaje najtrwalszym i najpewniejszym elementem demokratycznej koalicji od początku istnienia partii aż do lat 60. XX wieku, gdy administracja Johnsona doprowadziła do przyjęcia przez Kongres ustaw gwarantujących prawa wyborcze i obywatelskie czarnym Amerykanom.

Jednocześnie dziewiętnastowieczni demokraci są partią otwartą na wszystkich białych migrantów – katolików, prawosławnych, Żydów. Kolejne fale migracji do Stanów, od spowodowanej przez klęskę głodu fali przybyszy z Irlandii w latach 40. XIX wieku, wyzwalają natywistyczny sentyment. Rozgrywają go przeciwnicy demokratów: najpierw wigowie, potem republikanie. Ich wyborcy, w większości biali ewangeliccy protestanci, w katolickich czy żydowskich migrantach widzą zagrożenie dla unikalnego amerykańskiego projektu. Demokraci widzą w nich potencjalnych wyborców i przyszłych obywateli.

Kwestia organizacji

Kluczowe znaczenie dla sukcesów demokratów w okresie 1829–1861, gdy po raz pierwszy stają się naturalną partią władzy, miały, jak rekonstruuje to Kazin, trzy czynniki.

Po pierwsze, wspomniana już polityka stawiająca na pierwszym miejscu ekonomiczny interes (białej) większości.

Po drugie, polityka biorąca na sztandar pełną demokratyzację amerykańskiego systemu politycznego – w białych granicach. Zwycięstwo Jacksona i sukcesy demokratów uruchamiają zmiany prowadzące do odejścia od zasady cenzusu majątkowego, w pierwszych dekadach historii USA ograniczającej dostęp do praw wyborczych w wielu stanach.

Wreszcie trzeci czynnik to partyjna organizacja. Drugim najważniejszym bohaterem narracji Kazina z początków Partii Demokratycznej jest obok prezydenta Jacksona Martin Van Buren. Nie tyle jako następca Jacksona na stanowisku prezydenta, ile jako szef maszyny partyjnej w stanie Nowy Jork w pierwszych dekadach XIX wieku. Organizacja Van Burena, zwana Regencją z Albany, pozycjonuje się jako partia obrony interesów zwykłego człowieka. Udaje się jej doprowadzić do zmiany stanowej konstytucji i zniesienia w niej cenzusów majątkowych.

Maszyna Van Burena ma własną gazetę, za wsparcie płaci swoim aktywistom posadami w kontrolowanych przez siebie urzędach publicznych. W latach 20. ambicją Van Burena jest przywrócenie w Stanach dwupartyjnego systemu, opartego na wyraźnych politycznych różnicach i wsparcie własnej partii siecią koalicji i „maszyn politycznych” na wzór tej z Albany, zdolnych wygrywać ogólnonarodowe wybory. Ich działanie opiera się, podobnie jak stronnictwa Van Burena, na partyjnych mediach, sieciach darczyńców i liderów lokalnych, nagradzanych za pracę dla partii rządowymi posadami. Wizja Van Burena zaczyna się ziszczać wraz ze zwycięstwem Jacksona w wyborach w 1828 roku.

Wraz z postępami urbanizacji charakterystyczną cechą Partii Demokratycznej stają się polityczne maszyny w wielkich, zasilanych przez kolejne fale migracji metropoliach. Pomagają one migrantom w procesie naturalizacji, dbają, by wszyscy potencjalni wyborcy partii dopełnili formalności koniecznych do rejestracji, mobilizują ich do udziału w wyborach, organizują im wolny czas, decydują o podziale stanowisk w mieście i stanie, wreszcie często są uwikłane w działalność, którą dziś byśmy nazwali korupcyjną. Szefowie maszyn są np. przekonani, że w zamian za swoje zasługi mają prawo wzbogacać się na spekulacji gruntami, opartej na poufnych informacjach i wpływach w ratuszu czy władzach stanowych. Maszyny pozwalają zachować władzę demokratom w wielkich miastach nawet w czasach długiej dominacji Partii Republikańskiej, trwającej z przerwami od wojny secesyjnej do zwycięstwa Franklina Delano Roosevelta w 1932 roku.

Drugim obszarem, gdzie demokraci zachowują kontrolę, jest amerykańskie Południe. Choć tam przy pomocy zupełnie innych metod. Kilka dekad po wojnie secesyjnej demokratom udaje się albo pozbawić czarnych mieszkańców południowych stanów przyznanych im w okresie Rekonstrukcji praw wyborczych, albo tak sterroryzować czarną ludność, by nawet nie myślała o korzystaniu ze swoich praw. Jak więc widzimy, o ile na Północy, jako partia migrantów, demokraci poszerzali rozumienie amerykańskiego obywatelstwa, realnie otwierając je na Żydów i katolików, o tyle na Południu stawiali twardą granicę wykluczającą z obywatelstwa czarnych.

W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry

Jak wykuwał się Nowy Ład

Kluczowy w opowieści Kazina jest jednak moment, gdy wokół Franklina Delano Roosevelta tworzy się koalicja zdolna zaprowadzić Nowy Ład. Roosevelt jest w What It Took to Win przedstawiany jako najwybitniejszy demokratyczny przywódca. Ktoś, kto nie tylko ocalił amerykański kapitalizm i demokrację przed wyniszczającym kryzysem i jego społecznymi skutkami, ale także twórca amerykańskiej wersji państwa dobrobytu, które zbudowało trwający kilka dekad okres najpowszechniejszego w amerykańskiej historii dobrobytu. Wreszcie FDR jest dla Kazina ojcem politycznej koalicji, zdolnej zdominować amerykańską politykę na ponad trzy dekady.

Wokół Roosevelta gromadzą się grupy, które wcześniej nie stanowiły naturalnego zaplecza demokratów. Przede wszystkim progresywna inteligencja, elity intelektualne i artystyczne. Choć w XIX wieku można znaleźć ich pojedynczych przedstawicieli – Walta Whitmana, Jamesa Fenimore’a Coopera – deklarujących się jako demokraci, to większość tej grupy patrzyła na partię Jacksona z głęboką nieufnością. Postępowi intelektualiści nadziei na konieczne reformy upatrywali raczej w liberalnym skrzydle Partii Republikańskiej, potem w Partii Progresywnej, nie w demokratach.

Na Williama Jenningsa Bryana – trzykrotnego kandydata demokratów na prezydenta z przełomu XIX i XX wieku, znanego ze swojej płomiennej retoryki w obronie prostego człowieka i przeciw rządom pieniądza – amerykańscy intelektualiści patrzyli trochę tak jak polski inteligent głosujący na Unię Wolności na Andrzeja Leppera na początku wieku. Zaczyna się to zmieniać dopiero wraz z prezydenturą Wilsona – pierwszego profesora uniwersytetu na stanowisku prezydenta – proces domyka się w czasach Roosevelta. Od tego czasu demokraci są naturalną partią akademickiej i eksperckiej elity, przynajmniej jej bardziej progresywnej części.

Dyplom, rasa i klasa, czyli jak głosuje Ameryka

Kolejna grupa to kobiety. Demokraci nigdy nie byli wielkimi zwolennikami przyznania praw głosu kobietom, sufrażystki szukały sojuszników raczej wśród liberalnych republikanów. Prezydent Wilson poparł dającą kobietom prawo głosu poprawkę do konstytucji dopiero wtedy, gdy było wiadomo, że i tak uzyska ona niezbędną większość w Kongresie. Jednak w latach 20. XX wieku szeregi demokratów zasilają rzesze progresywnych działaczek. Wnoszą one do partii swoją wiedzę w takich dziedzinach jak praca społeczna. Pracują nad komunikacją z dysponującymi od niedawna prawem głosu wyborczyniami. Tworzą platformy mające przyciągnąć kobiety do partii.

Wśród grup tworzących Rooseveltowską koalicję istotną rolę odgrywa też Południe. Najbiedniejszy wtedy region Stanów jest ważnym odbiorcą nowoładowych programów i inwestycji. Skupieni wokół Roosevelta liberałowie w zamian za poparcie Południa wstrzymują się od radykalnych interwencji w tamtejsze stosunki rasowe. Jednocześnie czarni z Północy, grupa szczególnie zagrożona ubóstwem i korzystająca na polityce Roosevelta, właśnie w latach 30. XX wieku zaczyna przekonywać się do demokratów.

Centrum Rooseveltowskiej koalicji jest jednak zorganizowany świat pracy. Obok samego prezydenta najważniejszymi postaciami w opowieści Kazina o Nowym Ładzie są Robert F. Wagner i Sidney Hillman. Ten pierwszy, senator z Nowego Jorku, był autorem ustawy o stosunkach pracy z 1935 roku (National Labour Relations Act), która gwarantowała pracownikom prawo do swobodnego zrzeszania się i kolektywnych negocjacji oraz powoływała mającą nadzorować ich praktyczną implementację Narodową Radę Stosunków Pracy.

Ten drugi był jednym z założycieli Kongresu Organizacji Przemysłowych (CIO), centrali związkowej, mającej wielkie zasługi w latach 30. XX wieku w organizowaniu pracowników we wcześniej słabo uzwiązkowionych sektorach gospodarki. Hillman pchnął związki do zaangażowania się po stronie Roosevelta, zwłaszcza w wyborach w 1936 roku, gdy prezydent walczył o reelekcję. Założona przez CIO Niepartyjna Liga Pracy organizowała w całym kraju wiece poparcia dla Roosevelta i sprzyjających związkom demokratów, zaangażowała się także w zbieranie funduszy na kampanię. Skutecznie – Liga zebrała 10 proc. środków wydanych przez demokratów w tych wyborach, żadna inna organizacja nie dołożyła się więcej.

W ciągu 13 lat od pierwszego zwycięstwa Roosevelta liczba osób zrzeszonych w związkach zwiększyła się pięciokrotnie – z 3 do 15 milionów. W tym okresie, jak pisze Kazin, demokraci byli najbardziej w swojej historii partią zorganizowanego świata pracy. Jako taka byli w stanie przez 30 lat przedstawiać politykę, którą większość Amerykanów postrzegała jako zgodną ze swoim interesem i poczuciem sprawiedliwości społecznej.

Pół wieku w poszukiwaniu wizji

Dlaczego więc ta koalicja zaczyna się sypać w latach 60. XX wieku? Kazin wskazuje na kilka czynników. Po pierwsze, tragicznie dzieląca partię wojna w Wietnamie, która kosztowała ją wybory w 1968 i 1972 roku. Po drugie, podział kulturowy zaznaczający się między młodym, antywojennym, kontrkulturowym pokoleniem a starszymi wyborcami partii. Po trzecie, niedokończona rewolucja praw obywatelskich. Stając po stronie słusznych żądań czarnych, partia traci południe kraju, a jednocześnie nie jest w stanie w pełni zrealizować programu sprawiedliwości rasowej.

Kazin zdaje sobie też sprawę ze znaczenia, jakie dla rozpadu Rooseveltowskiej partii miały przemiany amerykańskiej gospodarki, przede wszystkim spadek roli ciężkiego przemysłu i wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. Ten temat zdecydowanie zasługiwałby jednak na głębsze omówienie, niż robi to autor.

Nie stawia on sobie też pytania, czy demokraci nie padli ofiarą swojego sukcesu. Czy bezprecedensowo otwierając kanały mobilności społecznej i tworząc szeroką klasę średnią, nie podkopali wspierającej ją koalicji? Czy nowa klasa średnia nie czuła, że jej interes wiąże ją raczej z tym, co proponują republikanie, nie chcąc się składać na amerykańską wersję państwa dobrobytu, która jej samej zapewniła awans społeczny? Myślał o tym już prezydent Kennedy, który poprosił nawet swoich doradców, by wyliczyli mu szacunkowy próg dochodowy, od którego gospodarstwo domowe wcześniej popierające demokratów zaczyna zastanawiać się, czy bardziej nie opłaciłaby się mu republikańska administracja.

JFK: ostatnie amerykańskie niewiniątko

Więcej miejsca Kazin poświęca na refleksję nad tym, czemu poszczególnym demokratycznym przywódcom nie udało się sformułować nowej wizji moralnego kapitalizmu przemawiającej do większości społeczeństwa. Carter – potraktowany przez Kazina zdecydowanie niesprawiedliwie – przedstawiany jest jako nieudolny polityk, który nie wiedział, co ma zrobić z władzą, jaką przypadkiem przyniosła mu moralna kompromitacja republikanów w aferze Watergate. Clinton i Nowi Demokraci chcieli partii pogodzonej z reformami czasów Reagana, zwracającej się ku nowej klasie średniej. Jednocześnie Clinton – jak przedstawia to Kazin – ze względu na to, jak realnie wyglądał elektorat demokratów, nie mógł prowadzić polityki zdolnej przyciągnąć wyborców, na których mu zależało, za to w pogoni za nowym elektoratem zniechęcał stary. Obama przejmuje władzę w momencie finansowej katastrofy, gdy społeczeństwo wydaje się gotowe na nową wizję moralnego kapitalizmu. Obama jej jednak nie formułuje, a na pewno nie wprowadza w życie. Jego prezydentura jest ważnym symbolem – zwłaszcza w kontekście uwikłania partii w niewolnictwo i segregację rasową – ale zmiany, jakie przyniosła, okazały się połowiczne i rozczarowujące w porównaniu z oczekiwaniami.

Jak „moralna większość” urabiała Amerykę i wzięła aborcję na cel

Kazin pokazuje, że partia co najmniej od zwycięstwa Nixona w 1968 roku miota się w poszukiwaniu nowej wizji. Bez niej, słusznie wskazuje historyk, nie będzie w stanie skorzystać z teoretycznie sprzyjających jej zmian demograficznych.

20 lat temu demokraci z nadzieją patrzyli na przykład Kalifornii i hegemonicznej demokratycznej koalicji, jaka utworzyła się w stanie. Składały się na nią liberalne elity z Hollywood i Doliny Krzemowej, progresywna wielkomiejska klasa średnia, migranci, mniejszości seksualne i etniczne. Całe Stany uparcie nie chciały się jednak stać Kalifornią.

Wiele stanów dzieli raczej doświadczenia Wirginii Zachodniej, która niegdyś pozostawała bastionem demokratów i górniczych związków zawodowych, gwarantujących swoim członkom godnie opłacaną pracę. Dziś zmaga się z deindustrializacją, zapaścią ekonomiczną i społeczną, epidemią opiatów i prawicowym populizmem. W 2016 Trump wygrał tam, zdobywając 68,5 proc. głosów.

Na pytanie, czemu dzisiejsza Partia Demokratyczna ma problem z dotarciem do postprzemysłowych, zapadających się stanów „pasa rdzy”, często pada odpowiedź, że jest zbyt zaangażowana w politykę tożsamości. Kazin trochę inaczej formułuje problem. Stawia tezę, że może nie tyle chodzić o postulaty stricte tożsamościowe, ile o to, że wiele nawet ściśle gospodarczych propozycji demokratów przedstawianych jest jako środki mające naprawić krzywdy doświadczane przez różne mniejszościowe grupy, nie układają się one w program wychodzący naprzeciw interesom i poczuciu sprawiedliwości większości pracującej Ameryki.

Jak miałby wyglądać taki program? Gdzie miałby szukać partnerów porównywalnych z CIO Hillmana? Czy byłby on faktycznie w stanie przełamać logikę kulturowych wojen republikanów? Książka Kazina nie daje odpowiedzi. Ale przedstawiając ciekawie historię i historyczne paradoksy, w jakie uwikłana była Partia Demokratyczna, zadaje dobre pytania na temat jej przyszłości.

*

Michael Kazin, What It Took to Win. A History of the Democratic Party, Farrar, Straus and Giroux, New York 2022

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij