Same zaczęły mówić o swoim doświadczeniu, które jest odrębne od doświadczenia ich matek. A kwestia dzieci urodzonych z wojennych gwałtów została dostrzeżona przez międzynarodowe instytucje jeszcze później niż wojenna przemoc seksualna, dosłownie w ostatnim pięcioleciu. Z Jakubem Gałęziowskim, autorem książki „Niedopowiedziane biografie. Polskie dzieci urodzone z powodu wojny”, rozmawia Anna Kowalczyk.
Anna Kowalczyk: Sama obecność twoich bohaterów i bohaterek w świecie jest kontrowersyjna do tego stopnia, że wciąż brakuje języka do opisania ich historii i doświadczeń. Z jednej strony, wszyscy są jakoś świadomi ich istnienia, z drugiej – konsekwentnie, przez lata, to istnienie ignorowano. Jak szukałeś języka do opisu tego specyficznego tabu?
Jakub Gałęziowski: W polszczyźnie ta grupa w ogóle nie funkcjonuje, dlatego problemy z językiem towarzyszyły mi od samego początku. Już samo opowiedzenie o tym, czym się zajmuję, jakich ludzi szukam, wymagało najpierw szczegółowego opisania sytuacji dotyczących okoliczności ich urodzenia. Brakowało mi słów, żeby tę grupę nazwać w sposób zrozumiały, a zarazem prosty.
W międzynarodowym polu badawczym ta siatka pojęciowa już istnieje, choć też stosunkowo od niedawna. Termin children born of war (CBOW) pojawił się na początku pierwszej dekady XXI wieku i został stworzony w celu wyodrębnienia tej grupy spośród szerokiej rzeszy „dzieci wojny”. Kiedy u nas mówi się o „dzieciach wojny”, zwykle myśli się o dziecięcych ofiarach wojny. To bardzo pojemne określenie. Obejmuje osoby, których dzieciństwo przypadło na czas wojny. Spośród nich część trafiła do obozów nazistowskich, inne wywieziono na Syberię, ale przeważająca większość po prostu żyła w okupowanym kraju. To pojęcie funkcjonuje również w innych krajach, Polska nie jest tu wyjątkiem.
Drugim powodem szukania właściwej nazwy dla osób, których rodzice byli, upraszczając, „po dwóch stronach barykady”, były funkcjonujące w różnych społecznościach bardzo pejoratywne, często wulgarne określenia wobec nich. Rzecz jasna wyzwiska w pierwszej kolejności odnosiły się do matek, ale bardzo szybko zaczynały być stosowane również wobec dzieci. Miały charakter piętnujący. Tak zrodziła się potrzeba znalezienia słownictwa neutralnego, niestygmatyzującego. Określenie children born of war spełniało ten warunek. W pierwszej kolejności nazwano w ten sposób dzieci urodzone w wyniku wojennych gwałtów; dopiero z czasem termin zaadaptowano także do innych wojennych scenariuszy.
Tłumaczysz to określenie jako „dzieci urodzone z powodu wojny”.
Z początku kompletnie nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. Nazwa ta wydawała mi się nieprzetłumaczalna. Miałem różne pomysły, konsultowałem je z wieloma osobami, wydawało mi się jednak, że każda z propozycji nie brzmi dobrze po polsku. Ostatecznie stanęło na dzieciach urodzonych z powodu wojny.
Jeszcze w doktoracie pisałem „z powodu” w cudzysłowie i dopiero przy pracy nad książką uznałem, że ten cudzysłów jest zbędny; że może sugerować, jakbym badanej przeze mnie grupy nie traktował do końca serio. Skoro wprowadzam do dyskursu jakąś grupę, to w nazwie nie ma miejsca na cudzysłów. Trzeba jednak pamiętać, że children born of war to określenie z rejestru języka naukowego. Sami zainteresowani tak siebie nie nazywają.
A jak o sobie mówią?
Najczęściej dzieci wojny. To jest najbardziej przyswojone określenie. Natomiast na potrzeby dyskursu akademickiego, ale też humanitarnego, w odniesieniu do współczesnych konfliktów zbrojnych, nazwa children born of war jest o tyle istotna, że faktycznie wyróżnia tę konkretną grupę, co jest kluczowe na poziomie działań pomocowych czy tworzenia prawa.
czytaj także
Jak polskie dzieci urodzone z powodu wojny różnią się od pozostałych? Bo piszesz, że zasadniczo.
Tak. Różnice wynikały między innymi z kompletnie innej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska i jej mieszkańcy podczas drugiej wojny światowej. Ponieważ okupacja tu wyglądała inaczej niż w dotychczas badanych krajach – czyli głównie w Europie Zachodniej i Północnej – to siłą rzeczy losy dzieci urodzonych z powodu wojny też inaczej się układały.
Przy okazji dotknęłaś ważnego tematu, pytając o „polskie dzieci” – znów więc wracamy do kwestii języka. W dyskursie naukowym mówimy o dzieciach urodzonych z powodu wojny „we Francji” lub „w Norwegii”. Osoby, które się do mnie zgłaszały, często nie urodziły się w Polsce ani też tutaj dzisiaj nie mieszkają. Zresztą, o jakiej Polsce w ogóle mówimy? W granicach przedwojennych? O Generalnym Gubernatorstwie? Terenach wcielonych do III Rzeszy? A może o Polsce powojennej? Moi bohaterowie i bohaterki urodzili się w tych wszystkich kontekstach. Jak więc objąć jednym określeniem tak zróżnicowaną grupę? Postanowiłem trzymać się zasady, która funkcjonowała w kraju po wojnie, gdy za polskie dzieci uważano te, których matkami były Polki…
Co też jest problematyczne, gdy się weźmie pod uwagę Ślązaczki, Warmiaczki czy Kaszubki…
Oczywiście. To nie jest idealne rozwiązanie. Stąd drugi wyróżnik – dzieciństwo przynajmniej częściowo spędzone w powojennej Polsce. Z tego powodu polskie dzieci urodzone z powodu wojny to grupa niezwykle zróżnicowana.
Bo choćby bycie dzieckiem poradzieckiem pod niemal każdym względem różniło się od bycia dzieckiem poniemieckim.
Podstawowa różnica pomiędzy osobami, które urodziły się z radzieckich gwałtów, a tymi, których ojcami byli Niemcy, była taka, że te pierwsze wychowywały się najczęściej w rodzinach matek. Zgwałcone kobiety pozostawały w rodzinnych miejscowościach i wszyscy wiedzieli, co je spotkało, a także kto spłodził ich dzieci. To była jednak pilnie strzeżona tajemnica, niedostępna dla osób z zewnątrz, i tak jest do dzisiaj. W wielu takich miejscach odsyłano mnie z kwitkiem, gdy szukałem źródeł.
Chciano chronić te osoby czy „dobre imię” społeczności?
Myślę, że i te osoby, i ich rodziny. Dodatkowo wcale nie jest pewne, czy one mają wiedzę o własnym pochodzeniu. Nierzadko się zdarzało, że prawdę znali wszyscy poza osobami, których to dotyczyło.
czytaj także
Z synami i córkami niemieckich okupantów było inaczej?
Dzieci te często wychowywały się poza społecznością, z której wywodziła się ich matka. Polki, które urodziły dzieci spłodzone przez Niemców i decydowały się zachować je przy sobie, rzadko wracały do swoich rodzinnych miejscowości. Trzeba pamiętać, że większość z nich weszła w relacje z okupantami w sytuacji pracy – czy to w większych miastach, gdzie przenosiły się w celach zarobkowych, czy na zesłaniu w III Rzeszy, na tzw. robotach przymusowych. Odrywały się więc od miejsc swojego pochodzenia, zrywały więzi z rodzinami i w ten sposób próbowały zacząć życie od nowa.
Po wojnie taki zabieg było dosyć prosto przeprowadzić, szczególnie że w zachodniej i północnej Polsce brakowało rąk do pracy, nie było problemu z zakwaterowaniem; z czasem zaczynała też funkcjonować dzienna opieka nad dziećmi, których matki musiały pójść do pracy.
Nikogo tam nie dziwiła samotna matka z dzieckiem.
Oczywiście. To było powszechne zjawisko. Tak jak i dzieci bez ojców. Matki „sprzedawały” potomstwu dowolną historię, która w powojennych warunkach brzmiała wiarygodnie. Jedna z moich rozmówczyń jeszcze w bardzo dojrzałym wieku była przekonana, że jej ojciec zginął w lesie jako partyzant, bo taką historię opowiedziała jej mama. Ojciec poległ, z powodu wojennej zawieruchy nie zachowało się żadne zdjęcie. Nie dziwiła się temu i nie dociekała, bo w jej klasie połowa dzieci nie miała ojców.
Wielu spośród twoich bohaterów i bohaterek ich idealizuje…
To się pojawiało w niemal każdym przypadku, gdy rozmawiałem z osobą, której ojcem był Niemiec. Przedziwna wiara w to, że na pewno był żołnierzem Wermachtu, a nie esesmanem, mimo że w rodzinie nie było żadnych informacji potwierdzających taką tezę. Żołnierza Wermachtu było łatwiej oswoić, wytłumaczyć sobie, że może został zmuszony, aby iść na front. Choć niejednokrotnie pojawiał się też lęk, że to jednak mógł być nazista. Jeden taki przypadek udało mi się zweryfikować na postawie wyroku z procesu denazyfikacyjnego; moja rozmówczyni odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że jej ojciec nie był członkiem NSDAP.
czytaj także
„Łatwiej jest być owocem miłości niż owocem przemocy” – piszesz. Czy to dlatego children born of war, nie znając szczegółowo okoliczności swojego poczęcia, wolą wybrać opowieść o przelotnym romansie czy wręcz wielkiej miłości, niż dopuścić myśl, że są owocami wojennej przemocy?
Większość badanych CBOW z Norwegii, Danii, Holandii w ankietach przeprowadzanych przez miejscowych naukowców wyrażała przekonanie, że rodziców łączyło uczucie miłości. Podobnie jest w przypadku Besatzungskinder, czyli dzieci Niemek i Austriaczek z żołnierzami okupacyjnymi, głównie Amerykanami, Francuzami lub Brytyjczykami. Siedemdziesiąt procent z nich uważa, że to były związki dobrowolne, wbrew wszelkim okolicznościom, wbrew wojnie. Nawet jeśli są to bardziej marzenia niż rzeczywistość, to tym ludziom jest zdecydowanie łatwiej radzić sobie z wojennym dziedzictwem niż osobom spłodzonym w wojennych gwałtach.
Jedno ze stowarzyszeń skupiających niemieckie Russenkinder nazywa się znacząco – „Kwiaty Ostu”. Bardzo mnie porusza odwaga i swoista duma zamknięta w tej nazwie. W Polsce to chyba na razie nie do pomyślenia. Co nie zmienia faktu, że wiedza o własnym pochodzeniu, o tożsamości rodziców jest bardzo uniwersalną ludzką potrzebą. A niewiedza czy niedomówienia w tej sferze bywają źródłem wielkiego niepokoju i cierpienia.
Badania prowadzone przez psychologów potwierdzają, że taka niewiedza i milczenie są niejednokrotnie o wiele bardziej psychicznie dewastujące niż poznanie nawet bardzo bolesnych okoliczności swojego poczęcia. Widziałem potwierdzenie tej tezy w prowadzonych przeze mnie rozmowach. Jeden z moich rozmówców mówił, że czuł, jakby odgrywał rolę w tureckim serialu. Wszyscy wiedzieli o czymś, o czym on nie ma pojęcia. Dopiero jako dojrzały mężczyzna dowiedział się, że jego ojcem był niemiecki okupant. Stało się to przypadkiem, na zakrapianej imprezie rodzinnej. Przyznał, że z tego wszystkiego najbardziej dotknęło go to milczenie rodziny.
Jedna z rozmówczyń stwierdziła, że w gruncie rzeczy przeżyła szczęśliwe życie, ale jednak zawsze czegoś jej brakowało. To było właśnie to niedopowiedzenie, jeśli chodzi o jej ojca, również niemieckiego okupanta. Chciałaby znać chociaż jego imię i nazwisko, wiedzieć, skąd pochodził, cokolwiek.
Część twoich bohaterów ta niewiedza prześladuje. Obsesyjnie niemal próbują rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia.
To dotyczy pojedynczych osób. Ja w ogóle twierdzę, że większość polskich dzieci urodzonych z powodu wojny jednak nie wie o swoim pochodzeniu i najprawdopodobniej nigdy się o nim nie dowie. Poznanie prawdy nie zawsze przynosi spokój. Jedna z rozmówczyń straciła go właśnie z chwilą, kiedy jej zastępczy rodzice wyjawili, że ją przysposobili tuż po wojnie. Była jedną z sierot, które przyjechały do Polski w ramach akcji sprowadzania do kraju „zrabowanych dzieci”. Kwestia pochodzenia ojca nie dręczyła jej tak bardzo jak to, że nie umiała zrozumieć, dlaczego biologiczna matka nie szukała jej po wojnie. Bo o ile rozumiała, że w warunkach robót przymusowych matka musiała ją zostawić, to nie dawało jej spokoju, że już nigdy nie pojawiła się w jej życiu. I to właśnie matki moja rozmówczyni szukała potem przez całe dorosłe życie.
Zdarzało się, że ty dowiadywałeś się rzeczy, których być może twoi rozmówcy i rozmówczynie nie byli świadomi.
Nie przespałem wielu nocy w związku z takimi sytuacjami. Czasami bywałem posłańcem dobrej nowiny, ale nie zawsze tak musiało być. Raz, przypadkowo, nagraną opowieść mogłem zweryfikować ze źródłami archiwalnymi. Różniły się diametralnie. Czy w związku z tym rozmówczyni opowiedziała mi coś, w co sama chciała wierzyć, czy raczej opowiedziała to, co wiedziała na temat swojego pochodzenia? Nie czułem się upoważniony do wyjaśnienia tej zagadki; nie włączyłem też tej historii do książki.
Zdarzyła się jednak również sytuacja, gdzie rozmówca wybrał taką wersję opowieści o swoich korzeniach, z jaką łatwiej jest mu żyć, przy pełnej świadomości, że mogło być inaczej. Skoro mi o tym powiedział, mogłem założyć, że on tę kwestię w swoim życiu już przepracował.
Ostrowska: Ludzi, którzy nie mają historii, łatwiej szkalować [rozmowa z autorką książki „Oni”]
czytaj także
Emocje historyka i koszty psychiczne, jakie ponosi badacz zajmujący się traumami, rzadko są obiektem refleksji. Tymczasem ty podnosisz ten temat w książce jako równoprawny.
Tak, ponieważ jestem przekonany, że nasze emocje mają niebagatelny wpływ na badania, które przeprowadzamy. Oczywiście, uczy się nas, że historyk powinien być obiektywny i zdystansowany – w co zresztą wielu naprawdę wierzy – ale ja uważam, że to fikcja. Wszystkie nasze interpretacje są przefiltrowane przez nasze uczucia, przez to, kim jesteśmy. To, że jestem czterdziestoletnim białym, żonatym i dzieciatym mężczyzną, naprawdę ma znaczenie dla tego, jak widzę i opisuję rzeczywistość. To niby oczywiste, ale potem czyta się książki historyczne bez cienia krytycyzmu. Historycy mało mówią o sobie, a to, kim są, wpływa na produkowaną przez nich wiedzę.
Tak było m.in. w przypadku pionierskich badań nad „dziećmi Wehrmachtu”…
Fakt, że prowadziły je osoby, które same miały niemieckich ojców, w literaturze właściwie w ogóle nie jest problematyzowane. A przecież to musiało mieć ogromny wpływ na to, jak oni pisali o tym zjawisku. Może w tym tkwi, częściowe przynajmniej, wyjaśnienie, skąd tak głęboko zakorzeniona jest w tym dyskursie figura ofiary. Dlaczego o tym się nie mówi?
Uważam, że nie ma nic nieprofesjonalnego w tym, żeby pisać o warsztacie, choć przyznaję, że na początku towarzyszył mi lęk, czy takie odsłonięcie się nie zostanie uznane właśnie za brak profesjonalizmu.
Bo, jak pisała Tokarska-Bakir, „to przystoi tylko socjologom i kobietom. Bo socjolog tak ma się do historyka jak kobieta do mężczyzny”.
Rozróżniam tu jednak dwie rzeczy. Chciałem pokazać swój warsztat oraz to, jaki te badania miały na mnie wpływ, jednocześnie konsekwentnie unikając emocji w samej książce, nie epatując nimi.
Były miliony, nie ma milionów, nie ma nic. Trzeba zażydzić świat
czytaj także
Wróćmy do politycznej i publicznej amnezji na ten temat. Piszesz o zjawisku „słonia w pokoju” – milczeniu władz, Kościoła, środowiska lekarskiego czy prasy. Milczeniu szokującym, zważywszy na to, że w niektórych częściach Polski niemal w każdej rodzinie była kobieta z doświadczeniem wojennej przemocy seksualnej.
Faktycznie to milczenie jest dojmujące. Różne były jego przyczyny, na przykład w rodzinach działał według mnie przede wszystkim wstyd, stąd próba ukrycia go. Do pewnego stopnia poprzez milczenie chroniono też i te kobiety, i ich dzieci. To był czas, kiedy wszyscy chcieli zapomnieć o wojnie. Rzucali się w wir nowych obowiązków, próbowali przeżyć w dzisiaj dla nas niewyobrażalnie trudnych warunkach. Koncentrowano się na tym, co dalej, nie rozliczano więc „zdrajczyń”, jak to miało miejsce na przykład w krajach zachodnich, m.in. we Francji, gdzie w ten sposób odreagowywano upokorzenia związane z o wiele bardziej powszechną kolaboracją społeczeństwa. Kozłami ofiarnymi zostały tam kobiety utrzymujące stosunki intymne z okupantami.
W Polsce takie sytuacje też miały miejsce, a jednak do tego typu rozliczeń nie dochodziło, a przynajmniej nie na taką skalę.
Być może dlatego, że takie związki traktowano w Polsce jako rodzaj strategii przetrwania, i dlatego je akceptowano. Każdy był w trudnej sytuacji, rozumiano, że czasem był to jedyny sposób, aby przeżyć.
W 1945 roku również z punktu widzenia nowych władz liczyło się przede wszystkim to, czy ktoś donosił, czy nie, a także kwestia podpisania folkslisty. W Zakazanych piosenkach, pierwszym powojennym filmie, pojawia się figura kolaborującej Polki, która „zrobiła się” folksdojczką. To, że spoufalała się z Niemcami, miało drugorzędne znaczenie dla wyroku, który na nią zapadł. Stracono ją za to, że donosiła. Podczas okupacji moralizatorskie apele części polskiego Podziemia szły więc swoim torem, a rzeczywistość swoim; po wojnie nie wrócono już do tej retoryki.
Milczano.
Uważam, że właśnie milczenie uchroniło te kobiety i ich dzieci przed stygmatyzacją. Dlatego ich doświadczenia różnią się od doświadczeń matek CBOW w innych krajach. Na przykład w Norwegii wobec „dzieci Wehrmachtu” wręcz replikowano metody nazistowskie. Naukowcy na zlecenie władz badali geny tych dzieci. Widząc w nich zagrożenie, próbowano je koncentrować w zamkniętych ośrodkach. Ich istnienie stanowiło problem społeczny, który starano się rozwiązać drastycznymi metodami. Dzisiaj norweski rząd przeprasza ofiary za tamte działania…
czytaj także
W Polsce odnajdujesz jednak nieliczne ślady prób zajęcia się tym problemem systemowo.
Polscy komuniści dość szybko zorientowali się, jakie są konsekwencje przemarszu czerwonoarmistów przez wyzwolone tereny. Do władz centralnych w Warszawie zaczęły docierać informacje, że kobiety wracające z Niemiec są po drodze gwałcone. Że towarzyszy temu plaga chorób wenerycznych oraz ciąże. To była paradoksalna i bardzo trudna sytuacja dla nowych polskich władz, bo gwałtów dokonywali sojusznicy, a nie wrogowie.
Szybko zapadła decyzja o tym, żeby kobietom, które, jak mówiono, „w okolicznościach wojennych” zaszły w ciążę, ułatwić dostęp do aborcji. Obowiązujący wciąż przedwojenny Kodeks karny wymagał przeprowadzenia procesu, a tym samym solidnego udokumentowania, że do zapłodnienia doszło w wyniku przemocy seksualnej. Procedura była skomplikowana i długotrwała. W sytuacji masowych gwałtów nie było możliwie, aby sprawnie działała, i dlatego zarządzeniem Ministerstwa Sprawiedliwości ją uproszczono, a w konsekwencji skrócono czas orzekania. Powoływane przez Polski Czerwony Krzyż tzw. komisje do spraw gwałtów na podstawie oświadczeń poszkodowanych podejmowały decyzję o skierowaniu ich na zabieg. Często wszystko trwało raptem kilka dni. Działania te jednak nie były szeroko rozpowszechniane…
I przez to niezbyt skutecznie.
To był czerwiec 1945 roku, wojna w Europie dopiero co się oficjalnie zakończyła, ale chaos trwał. Nie przez przypadek misję tworzenia komisji ds. gwałtów powierzono PCK, instytucji, która posiadała struktury umożliwiające przeprowadzenie takiej akcji. Nie obyło się bez napięć, nie wszyscy członkowie władz stowarzyszenia przystali na odgórną decyzję polityków. Ostatecznie komisje te zaczęły powstawać dopiero w drugiej połowie czerwca, choć zarządzenie weszło w życie z natychmiastowym skutkiem, czyli 30 maja. W Katowicach zachowała się dokumentacja datowana dopiero od 13 lipca i wydaje się, że właśnie wtedy po raz pierwszy takie gremium się tam zebrało.
Nie oznacza to jednak, że aborcji nie przeprowadzano wcześniej. W źródłach można znaleźć szczątkowe informacje, że na Górnym Śląsku robiono to już wczesną wiosną, bez specjalnego zezwolenia, ale też z pominięciem prokuratury, czyli nielegalnie. Ile kobiet w ten sposób obsłużono, nie wiadomo. Można natomiast stwierdzić, że z furtki uchylonej przez polskie władze, oficjalnie, choć niejawnie, ostatecznie skorzystało niewiele kobiet. Najczęściej jednak radziły sobie na własną rękę.
Twierdzisz, że większość dzieci poczętych w wyniku wojennej przemocy nie urodziła się wcale.
I to potwierdzają badania także w innych krajach, nie tylko w odniesieniu do drugiej wojny światowej.
Zadajesz też ciekawe pytanie o to, jak ta fala powojennych aborcji wpłynęła na dyskusję wokół legalizacji przerywania ciąży przed 1956 rokiem, kiedy środowiska lekarskie i kościelne mówiły niemal jednym głosem.
Jestem przekonany, że wpłynęła bardzo mocno. Trzeba pamiętać, że temat aborcji nie pojawił się w 1945 roku. Zmiana podejścia do związków pozamałżeńskich, samodzielnego wychowywania dzieci czy przerywania ciąży dokonywała się podczas okupacji o wiele szybciej, niż działoby się to w sytuacji pokoju. Aborcja została zalegalizowana przez niemieckich okupantów w stosunku do Polek. Dotyczyło to szczególnie tych kobiet, które przebywały na terenie III Rzeszy, czy to w jej głębi na robotach przymusowych, czy na terenach wcielonych, na przykład w Kraju Warty. Te same kobiety potem spotykały na swojej drodze czerwonoarmistów.
Jednocześnie, jak piszesz, wielu lekarzy tuż po wojnie przeprowadzało aborcje, wbrew własnym zapatrywaniom. Bo „takie były czasy”. Późniejszy dogmatyzm środowisk medycznych mógł być reakcją na te dysonanse?
Według mnie tak. W mowie pośmiertnej na pogrzebie profesora Bolesława Kowalskiego, ginekologa z Poznania, pojawia się nawiązanie do węzła gordyjskiego. To bardzo obrazowe i, wydaje mi się, adekwatne porównanie. Z tekstu wynika, że i on przerywał ciąże u zgwałconych, choć robił to, będąc w konflikcie z własnym sumieniem. Ten tekst to niesamowity dokument, ukazujący dramatyzm tamtych czasów. Może też dlatego wolano milczeć o tym wszystkim. Cisza wokół tych tematów w 1945 roku jest dojmująca. W kolejnym roku wahadło się jednak odbija w drugą stronę.
czytaj także
Kościół też na początku milczy jak zaklęty.
Różne mogły być tego powody. W odpowiedzi jednego z biskupów na prośbę księdza Jana Ziei, aby hierarchowie wsparli tworzenie domu matki i dziecka w Słupsku, można przeczytać, że pomóc nie może, bo ma w swojej diecezji tyle innych problemów, że na nich musi się skupić w pierwszej kolejności. Ale gdy się z nimi upora, to wtedy chętnie się dorzuci. Zdecydowanie więcej uwagi episkopat poświęcał sprawie reformy prawa małżeńskiego i proponowanym przez władze państwowe rozwodom.
Nie można jednak moim zdaniem wykluczyć ani tego, że doszło do jakiegoś porozumienia z władzami w tej sprawie (a może poddano się jej naciskom?), ani też tego, że uznano, iż właśnie milczenie będzie najlepszym rozwiązaniem, bo ustrzeże kobiety przed dodatkowym cierpieniem. Z rozmaitych relacji czy to kobiet, czy lokalnych księży wynika jednak, że te kwestie były poruszane, choćby podczas spowiedzi. Motywacje jednak pozostaną tajemnicą.
Kwestia wojennej przemocy seksualnej i jej konsekwencji towarzyszy wszystkim konfliktom zbrojnym na świecie. Czy to znaczy, że społeczność międzynarodowa niczego się nie nauczyła?
Gwałty wojenne zostały uznane za zbrodnię wojenną stosunkowo niedawno, bo dopiero w połowie lat 90. XX wieku. Jeszcze dłużej trwało oddanie głosu kobietom, które padły ich ofiarą. To międzynarodowe rozpoznane nie przekłada się jednak na zmniejszenie skali wojennej przemocy seksualnej. Wręcz przeciwnie. Ten problem jest ciągle aktualny, stanowi element strategii wojennej, gdzie gwałt staje się bronią.
Kwestia dzieci urodzonych z wojennych gwałtów została dostrzeżona przez międzynarodowe instytucje jeszcze później, dosłownie w ostatnim pięcioleciu. Wielkie zasługi ma tu bośniackie stowarzyszenie „Zapomniane Dzieci Wojny”, które aktywnie działa od połowy 2018 roku, a dziś jego członkowie są rozpoznawalnymi aktywistami. Dzieci urodzone z powodu wojny przestają być niewidoczne; same zaczęły mówić o swoim doświadczeniu, które jest odrębne od doświadczenia ich matek. W jaki sposób to pomoże dzieciom poczętym w wojennych gwałtach, które się teraz rodzą choćby w Ukrainie, dopiero się przekonamy.
**
Jakub Gałęziowski – doktor historii Uniwersytetu w Augsburgu i Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się historią mówioną i badaniami biograficznymi. Interesuje się aspektami etycznymi i rolą emocji w badaniach naukowych. Brał udział w kilkunastu projektach dokumentacyjnych, w tym kilku międzynarodowych. Nagrał przeszło dwieście autobiograficznych wywiadów narracyjnych. Jest autorem książek opartych na źródłach mówionych oraz artykułów w czasopismach naukowych i opracowaniach zbiorowych. Współzałożyciel Polskiego Towarzystwa Historii Mówionej (PTHM) i obecnie jego prezes. Członek zespołu redakcyjnego „Wrocławskiego Rocznika Historii Mówionej” (WRHM). Jego książka Niedopowiedziane biografie. Polskie dzieci urodzone z powodu wojny ukazała się w październiku 2022 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.