Oświeceniowa swoboda wyznania miała chronić mniejszości religijne przed prześladowaniem. Dziś gwarantuje bezkarność represyjnych, roszczeniowych, okrutnych instytucji, którym wiecznie mało. Dlatego skończmy z kultem dialogu. „Przekonania religijne” są już tylko dopalaczami nienawiści i świeckie państwo powinno je traktować jak dopalacze.
Skarpeta Jana Pawła II jako relikwia, której bydgoski ksiądz używał do „wypędzania szatana z ciała opętanej dziewczyny”. Niegroźny odlot? Zawsze można dodać gazu. Zorganizowana „bez żadnego trybu” pielgrzymka do sanktuarium „Maryi Królowej Pokoju” w Medjugorie zakończyła się kraksą, w której zginęło 12 osób, a ponad 40 zostało rannych. Mało? Dodajmy liczbę z innej parafii, z innego horroru: jedenaście ciosów nożem zadanych Salmanowi Rushdiemu przez islamskiego fundamentalistę w Chautauqua w stanie Nowy Jork.
Newsy te wydają się zbiorem niepowiązanych przypadków. W gruncie rzeczy symbolizują jednak wspólne spektrum obłędu religijnego. Od czarnej komedii z groteskowym fetyszem w roli głównej, poprzez road movie: tragifarsę samobójczego pielgrzymstwa, aż po horror typu slasher na dopalaczach fanatyzmu. Tak z grubsza mógłby wyglądać przekrój współczesnych gatunków szaleństwa i jego konsekwencji. Upiornie śmiesznych, a jednocześnie zabójczych dla opętanych nim ludzi oraz ich ofiar.
czytaj także
Tyrania religiantów
Przykłady religijnego szaleństwa same rzucają się w oczy, a są konsekwencją fatalnego nieporozumienia, dla niepoznaki nazywanego „wolnością religijną”.
„Wolność religijna” wkroczyła na scenę dziejów pod koniec XVIII wieku jako idea oświeceniowa, w założeniu chroniąca innowierców przed prześladowaniami ze strony dominującej w danym kraju religii państwowej. Rewolucja francuska włączyła tę ideę do Deklaracji praw człowieka i obywatela. Odtąd każdy mógł żyć tak, jak uważał za stosowne, o ile „nie szkodził drugiemu”. Deklaracja obwieszczała: „Nikt nie powinien być niepokojony z powodu swoich przekonań, także religijnych, pod warunkiem że ich wyrażanie nie zakłóca porządku publicznego”.
Zaprojektowana w ten sposób swoboda wyznaniowa szybko jednak stała się własną parodią. Chroniła nie tych, co trzeba, gwarantując bezkarność agresywnym religiantom. Legalizowała ofensywę bigotów żądających ekonomicznych i politycznych przywilejów dla każdego zabobonu uświęconego ich kropidłami.
Jedna trzecia kościelnych hierarchów w Polsce broni pedofilów
czytaj także
Do dzisiaj niewiele się zmieniło. Upiór „wolności religijnej” jest tak samo roszczeniowy jak kiedyś, zawsze tego samego chce i zazwyczaj to dostaje. W rezultacie niemal każdy faryzeusz może awansować na świętą krowę, a jego skarpety na relikwie. Retoryczne bluzgi, ekscesy polityczne, przestępstwa skarbowe, seksualne i wszelkie – uchodzą świętym krowom płazem. Mało tego, ich brudy są beatyfikowane.
Sekularyzacja przebiega więc opieszale i polubownie, a my jesteśmy pobłażliwi wobec religianctwa – właśnie dlatego, że razem z Oświeceniem przyswoiliśmy sobie dogmat „wolności religijnej”. Pod pretekstem tej wolności przyzwalamy na tyranię terroryzującą każdego, kto kwestionuje prawomocność totemów obstalowanych przez oszołomów.
W społeczeństwach przeoranych „wolnością religijną” każdemu, kto stanie jej na drodze, wciąż grozi cały wachlarz prześladowań. Od drobnych szykan w szkole, w pracy czy w sąsiedztwie, po groźby i wyroki śmierci ze strony państwowych aparatów przemocy oraz fanatycznego wolontariatu. W tym układzie różne strony świata integrują się ponad plemiennymi podziałami, tworząc jeden represyjny biegun. Antyklerykalne aktywistki szykanowane przez polską prokuraturę i Salman Rushdie napiętnowany fatwą są ofiarami tego samego upiora.
Ten upiór szaleje jak świat długi i szeroki. Jak hydrze co rusz odrastają mu głowy w lokalnych ekosystemach, kolonizując miejscowe żerowiska. Cały ten proces można uogólnić. To reaktywacja religii na wszystkich piętrach cywilizacyjnych – w postaciach coraz bardziej zdegenerowanych.
Rozmaite historie tego planetarnego opętania tworzą wielonarodowy kalejdoskop „wyzwoleń”, rozpętują afekty śmiertelnie groźne dla demokracji sprzymierzonej z rzeczywistymi swobodami obywatelskimi.
Upiorność w III RP – i na Zachodzie
Rzućmy okiem na historię jednego z elementów tego kalejdoskopu.
Populistyczny wybuch „wolności religijnej” w pisowskiej Polsce po 2015 roku nie jest przypadkowy. Z perspektywy ostatnich trzydziestu lat widać, że taka eksplozja była nieunikniona, a bomba z opóźnionym zapłonem zaczęła tykać już w chwili odpalenia transformacji.
Jej pierwszy okres jawi się w tym kontekście jako epoka maniakalna. Czas upojenia, nietrzeźwości, w którym postsolidarnościowa klasa polityczna na wyprzódki warzyła mszalne piwo. Poiła nim siebie, truła społeczeństwo – a wybuchowy koktajl tworzyły przynajmniej dwie toksyny.
Szanujcie nasze uczucia, bracia i siostry. Wasze intymne chwile z Bogiem dużo nas kosztują
czytaj także
Po pierwsze – denaturat antykomunizmu, wywołujący ślepotę na irracjonalizm „wolnego rynku”. Maskowanie tego irracjonalizmu, uciszanie jego krytyków, stało się powszechną praktyką wyznaniową w kraju, gdzie kapitalizm zyskał status religii państwowej. Kazano nam wierzyć wbrew własnym oczom i doświadczeniu.
Drugą substancją była melasa kultu papieskiego. Zgodnie z mechanizmem opisanym już przez Adama Smitha w Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, w czasach burzliwych przemian politycznych istotną rolę odgrywa kasta kapłańska. Duchowieństwo ulega wówczas radykalizacji, sprzymierza się z partyjniactwem, a po zwycięstwie „swojej” partii żąda od państwa beneficjów. To cena za poparcie przez kler transformacji społecznej. Nie trzeba dodawać, że właśnie taka dialektyka napędzała polskie przemiany po 1989.
Co ciekawe, transformację, która była klerykalna w wąskim sensie (III RP nadano cechy katolickiego państwa wyznaniowego), a jednocześnie „religijna” w znaczeniu bardziej ogólnym (wyświęcenie rozregulowanego kapitalizmu na ideologię ustrojową) – udało się sprzedać jako cywilizacyjny postęp.
czytaj także
Na tle ruin PRL-u neokonserwatyści w reaganowskich i chadeckich komeżkach reklamowali się skutecznie jako politycy nowocześni. Dotyczyło to także socjaldemokratów, którym wyobrażenie postępu pomyliło się z manowcami „trzeciej drogi”, grzęznącej w zgniłych kompromisach z katolickim neoliberalizmem.
Cała klasa polityczna karmiła więc ludzi neoliberalną paszą, a wyborcy łykali ją bez większych oporów, nie kwestionując nowego ustroju i jego prawd wiary. Społeczeństwu umykały fakty podstawowe – to, że kapitalizm wracał do Polski z jaskiń socjaldarwinizmu, a „wartości chrześcijańskie” wypełzły z reakcyjnych nor. Tych, którzy przytomnie ostrzegali: skutki będą katastrofalne! – nie słuchano.
Krytyka religii to fundament krytyki lewicowej
Przestano też w ogóle czytać Marksa, co nie dziwi o tyle, że w Polsce nigdy go głębiej nie czytano. Jeżeli jednak w PRL był niekiedy przywoływany rytualnie, na polecenie „góry” – to w III RP „wolność” chroniąca przed czytaniem „zdechłego psa” wpisywała się w odgórne rytuały grzebania „komunizmu”.
Tymczasem to właśnie Marks bardzo by pomógł potransformacyjnej lewicy. Mogliśmy pożyczyć od niego jedną z lasek dynamitu i wsadzić w nasze „chadeckie” mrowisko. „W Niemczech krytyka religii jest już w zasadniczych zarysach ukończona; a przecież krytyka religii stanowi przesłankę wszelkiej krytyki” (Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa, tłum. L. Kołakowski). Te słowa, napisane w 1843 roku, mogłyby 150 lat później namieszać w polskim bagnie. Bo skończyliśmy z krytyką religii wyłącznie po to, by przejść do bezkrytycznej uległości wobec jej rosnącej agresji.
A przecież… Marksowski dynamit kryje się w wyjaśnieniu, jak należy rozumieć krytykę. Jej założenie brzmi: to „człowiek tworzy religię, nie zaś religia – człowieka”. Teologia, ortodoksja i metafizyka są wymysłami papieża oraz jego policjantów (służalczych belfrów, pismaków, politykierów) – można by dodać, parafrazując preambułę do Manifestu komunistycznego. Zadanie krytyki (materialistycznej, komunistycznej) polega wobec tego na ujawnianiu konkretnych interesów (emocjonalnych, biznesowych, partyjnych) ukrytych za abstrakcyjnymi teologiami (kościelnymi, ekonomicznymi, ustrojowymi).
Dlaczego jednak krytyka religii ma być matrycą każdej krytyki? Dlatego że religia to matryca każdej alienacji. Jacyś „prorocy”, jakieś grupy interesu – wymyślają sobie jakąś „wartość”, żeby ustanowić własny monopol (etyczny, ekonomiczny, polityczny) na ustalanie sensu i kursu tej wartości. Na handlowanie nią dla pieniędzy i władzy. Podczas tego handlu przypisuje się wartościom (np. „chrześcijańskim”) nadludzkie znaczenia i moce. W ludzkiej wyobraźni odrywają się one od materialnego podłoża, od faktów, od realiów społecznych. Innymi słowy, stają się wyalienowane. Są fetyszami, które lewitują nad ziemią, małpując Bogów. I jako rzekome Bóstwa (wartości niekwestionowane, a przy tym kapitalizowane przez monopolistów) służą jednym ludziom do wyzyskiwania oraz dręczenia innych ludzi.
W III RP walka z teologią takiego wyzysku (kapitalistycznego) i sadyzmu (katolickiego) była zawsze sabotowana przez hegemoniczną ideologię: konserwatywny liberalizm. Częściowo sprzymierzony z sekularyzacją, lecz odruchowo ją opóźniający. Instynktownie ugodowy wobec prawicowego fundamentalizmu – i poprzez ugodowość ułatwiający mu kolejne recydywy.
czytaj także
Warto wobec tego przypomnieć dwa błędy genetyczne zakodowane w liberalnym DNA.
Wolny rynek to w teorii wolna konkurencja, doskonalona przez producentów towarów oraz idei. Dzięki niej mechanizm wymiany handlowej i konkurencji politycznej staje się bardziej cywilizowany. Rywale muszą negocjować, zawierać ugody, iść na kompromisy. Adam Smith wierzył, że dotyczy to również „wolności religijnej”. Tam, gdzie swobodnie kwitną sekty, nawet zwalczając się wzajemnie, owocem ma być przyrost negocjacyjnej racjonalności: „duchowi przywódcy każdej z tych sekt, dostrzegając wokół siebie więcej przeciwników niż przyjaciół, musieliby nauczyć się prawości i umiaru”.
W rezultacie „ustępstwa, jakie czyniono by sobie wzajemnie ze względu na obopólną korzyść i wygodę, prowadziłyby prawdopodobnie z biegiem czasu doktryny większości sekt do czystej i opartej na rozumie religii, wolnej od jakiejkolwiek domieszki głupoty, oszustwa i fanatyzmu” (Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, tłum. S. Wolff, O. Einfeld, Z. Sadowski).
Nadzieje te w nieco inny sposób wyrażał Kant. Tradycyjnie pojęta religia to „wiara pańszczyźniana”, w ramach której wierni są „chłopami” tresowanymi przez „żądnych władzy klechów” (Religia w obrębie samego rozumu). Ale człowiek i obywatel nowoczesny mają szansę wyzwolić się z „pańszczyzny” – dzięki sekularyzacji. Ona jednak powinna być kompromisowa. Religii nie trzeba całkiem wykorzeniać, ponieważ można ją uszlachetnić i spożytkować w służbie racjonalizmu. Monoteistyczną wiarę w objawienia osobowego Boga wypada pożegnać, zachowując natomiast zeświecczone zasady etyki chrześcijańskiej. Na tych zasadach możliwe jest budowanie rozumnych społeczeństw obywatelskich.
Historia nowoczesności wielokrotnie pokazała, jak złudne i zgubne bywały to przypuszczenia. Zamiast mnożyć przykłady, być może warto podkreślić, że radykalna lewica rozumiała to od początku. Religianctwa nie da się ucywilizować „w obrębie rozumu”. Dajcie wolność wrogom wolności, a pożegnacie się z wolnością.
7 wielkich osiągnięć ludzkości, którym sprzeciwiał się Kościół
czytaj także
Markiz de Sade przepisał tę jakobińską maksymę na bezkompromisowy pamflet antyreligijny – w tym samym czasie, gdy Smith i Kant okadzali totemy kompromisu. Według Sade’a religia będzie zawsze powracać w formach pańszczyźnianych, groteskowych i zdemoralizowanych. Jezus to „niewolnik” i „nędzny błazen”, a chrześcijaństwo jest wylęgarnią łotrostwa.
„Gdyby Francuzi mieli się na powrót pogrążyć w mrokach chrześcijaństwa, to z jednej strony pycha, tyrania, despotyzm księży, przywary wciąż się odradzające wśród tej nieczystej zgrai, z drugiej podłość, małostkowość, nijakość dogmatów i tajemnic tej niegodnej i baśniowej wiary, stępiając dumę republikańskiej duszy, wnet by ją na powrót wprzęgły w jarzmo”. Dlatego trzeba niszczyć każdy przesąd religijny – „nie pozwólcie przetrwać żadnemu, jeden wystarczy, by powróciły wszystkie” (Francuzi, jeszcze jeden wysiłek, jeśli chcecie stać się republikanami, tłum. J. Lisowski).
Co dzisiaj znaczy być czerwoną ateistką?
Panowanie przesądów, alienację rozkraczoną między fetyszyzmem religijnym a tyranią polityczną – mógłby pokonać komunistyczny ateizm. Marks wyznaczył mu cel: powrót na świecką ziemię. Na równinę społeczną, gdzie każdy ma równe prawo do zaspokajania swoich potrzeb. W obrębie tej równiny ludzie przestają rywalizować i współpracują ze sobą. Chodzi o to, żeby każdemu zapewnić satysfakcjonujący udział w podziale dóbr materialnych i duchowych. Idee służą tu ludziom – a nie odwrotnie.
W takim horyzoncie ujawnia się ateistyczna różnica między kapitalizmem a komunizmem. Pierwszy profanuje wszystko oprócz siebie, bo sam we własnym mniemaniu jest najświętszą wartością. Drugi desakralizuje nawet własny skarbiec. Wartości komunistyczne nie są bezcennymi abstrakcjami. Okazują się cenne tylko o tyle, o ile zapewniają fizyczny i psychiczny dobrostan konkretnym jednostkom.
Niestety w praktyce lewicowa aksjologia schodzi na manowce religijności. Postępowym aksjomatom przypisuje się wartość najwyższą, niekwestionowaną. Ateizację zastępuje więc samoubóstwienie – a historyczne konsekwencje bywają opłakane. Przykłady? Jakobinizm przekształca się w tyranię pod wezwaniem Istoty Najwyższej. Sade drwił z tego kultu, pisząc o Najwyższej Niegodziwej Istocie, ale sam proponował „republikanom” nowy politeizm, wzorowany na kulcie cnót starożytnych Rzymian.
Sto lat później Engels alarmował, że marksizmowi rosyjskiemu grozi katastrofalne sekciarstwo. Pół wieku po Engelsie Kołakowski stwierdzał: komunizm ugrzązł na amen w „kapłaństwie”. A jeszcze później dodawał: „Ta czaszka już się nie uśmiechnie”. Miał rację, „czaszce” nie było do śmiechu, bo brakowało jej poczucia humoru i przegrywała zimną wojnę. No i w końcu przegrała. Ekonomiczna, militarna oraz ideologiczna porażka czerwonego „kapłaństwa” – wprawiła Zachód w euforię.
Nic dziwnego, że w takiej atmosferze przeoczono trzeźwą prognozę, którą przedstawił Jacques Derrida w Widmach Marksa (1993).
Zdaniem Derridy po 1989 roku zapanowało nowe wyznanie: „neoewangelizm”. Była to mesjańska wiara w stylu Fukuyamy – dobra nowina obiecująca świetlaną przyszłość, tym razem pod kloszem liberalnej demokracji i posthistorycznego kapitalizmu. Mesjanizm ten, cywilizacyjnie atrakcyjny w porównaniu z represyjną siermięgą „realnego socjalizmu” – był jednak oszukańczy. Między wierszami postępowej retoryki przemycał regresywną kontrabandę. W tych okolicznościach Derridę olśniło. Społeczeństwom, które świętują i komercjalizują wyzwolenie z lęku przed „widmami Marksa” – grozi prędzej czy później zapaść. Doprowadzi do niej dominacja prawicowych ideologii ekonomiczno-politycznych. Hegemonia pełna pychy i poczucia bezkarności, bo wolna od obaw przed komunistyczną kontrą.
czytaj także
Liberalna demokracja, zajęta fetowaniem zwycięstwa nad sowieckim despotyzmem, przegapiła wyłanianie się nowego wroga, być może równie groźnego jak sowiecki. Derrida w związku z tym twierdził – proroczo – że głównym zagrożeniem strategicznym będzie nowe Święte Przymierze. Zmartwychwstanie reakcjonizmu. Radykalizacja sekt, partii i państw propagujących reakcjonizm w scenerii ponowoczesnej.
Skutki? To, co najbardziej jaskiniowe w USA i nowej Europie, wejdzie w sojusz z tym, co czarnosecinne w postkomunistycznej Rosji. A sojuszowi przyklaśnie papiestwo, najbardziej zdegenerowany element w instytucjonalnym chrześcijaństwie. „Paternalna figura Papieża […] wciąż odgrywa ważną rolę w tym przymierzu, w osobie polskiego biskupa, chwalącego się – a utwierdza go w tym Gorbaczow – swoim wkładem w upadek komunistycznego totalitaryzmu w Europie i nadejście Europy, która od tej chwili będzie tym, czym jego zdaniem zawsze być powinna – chrześcijańską Europą” (tłum. T. Załuski).
Wygląda na to, że proroctwo sprawdziło się w istotnych aspektach. Barbaryzacja katolicyzmu pod sukienką JP2. Bliźniactwo polskiego chrześcijaństwa i postsowieckiej ortodoksji religijno-politycznej. Wreszcie romans papiestwa „franciszkańskiego” z putinizmem i faszyzacja religianctwa w USA. Wszystko to wpisuje się w Derridiański scenariusz.
Derrida wcześnie dostrzegł, co w trawie pełznie – i chwała mu za przenikliwość. Ale praktyczne wnioski, jakie możemy dzisiaj wyciągnąć z Widm Marksa, będą przeczyć Derridzie. On bowiem ograniczył się do żałobnej medytacji nad tradycją czerwonego radykalizmu. My powinniśmy tę tradycję restartować.
Jak? Przede wszystkim lewica nie może być dyżurną lizuską w szkółce postsekularyzmu. Musi znów stać się ofensywną ateistką.
Niemożliwe, ale konieczne
Oznacza to otwarcie dwóch frontów jednocześnie. Z jednej strony trzeba się konfrontować z wewnętrznymi skłonnościami do sakralizacji naszych własnych wartości. Z drugiej – walczyć z tradycyjną „wolnością religijną” na zewnątrz.
W tym drugim wymiarze trzeba powiedzieć pryncypialnie: koniec z kultem dialogu. Dziś „przekonania religijne” są już tylko dopalaczami nienawiści i świeckie państwa powinny je traktować jak dopalacze. Wciąż uzupełniać rejestr „przekonań” najbardziej niebezpiecznych – dlatego zakazanych. Oprócz tego trzeba postulować konstytucyjny zakaz działalności partii politycznych, które odwołują się do metod totalitaryzmów wyznaniowych. Kodyfikacja prawa pod dyktando religijnych pseudonauk „społecznych” (np. katolickich) powinna być wykluczona.
Torturowanie dzieci, pedofilia, wspieranie Putina. Co jeszcze ma zrobić Kościół, żebyście odeszli?
czytaj także
Trzeba też znieść „rozdział Kościoła od państwa”, ten rupieć liberalizmu. Organizacje religijne muszą być ściśle kontrolowane, a ich funkcjonariusze – związani przysięgą na wierność demokracji. Wybierani w wolnych wyborach parafialnych. Zyskujący bierne prawo wyborcze po weryfikacji psychologicznej oraz pomyślnie zdanym egzaminie z ogólnej historii etyki, praw człowieka i konstytucjonalizmu. Programy seminariów należy nadzorować ministerialnie, docelowo zaś – zlikwidować seminaria. Zastąpić je szkołami dla religioznawców i terapeutów świadczących synkretyczne „usługi duchowe dla ludności”.
Śmieszne? Straszne? Niemożliwe? A może konieczne, jeżeli chcemy wreszcie wykarczować chaszcze obłędu i okrucieństwa. Kto jest wrogiem religijnego sadyzmu, niech pamięta wezwanie Sade’a: „O, którzy trzymacie kosy w ręku, zadajcie ostatni cios drzewu zabobonu; nie zadowalajcie się obcinaniem wyrosłych z niego gałęzi: wykorzeńcie do szczętu roślinę, której płody taką niosą zarazę”.