Kraj

Show o Polsce i reality mimo woli

Czy jakaś scena lepiej oddaje duszę tradycyjnie polskiej rodziny niż mąż wykłócający się o swoje prawo do nieograniczonych zakupów w weekendy? Chyba tylko ta, w której udziela się ślubu dwóm osobom, które widzą się po raz pierwszy, w kraju, który ciągle nie uznaje związków jednopłciowych w imię szacunku do świętej instytucji małżeństwa.

Kiedyś to był wstyd przyznać się do śledzenia reality shows. Potem oglądaliśmy je ironicznie. Dzisiaj mamy internet i wiemy, że istnieją dużo podlejsze formy mediów: jest patostreaming, filmy pisane przez AI i Wiadomości TVP. Nie ma sensu udawać, że nie czerpiemy rozrywki z oglądania rzeczy prostych i rozrywkowych. A czy można z nich wydestylować coś wartościowego?

Współczesne programy lubią udawać, że ich cel ma w sobie jakiś rodzaj „misji”, niektóre nawet reklamują się jako „eksperyment społeczny”, chociaż wszyscy wiemy, że tak naprawdę to starannie wyreżyserowany teatrzyk cieni. Czasem jednak spomiędzy nich wychyla się skrawek rzeczywistości, nawet wbrew intencjom twórców. O czym są polskie reality shows i dlaczego o tym? Zerknijmy na cztery popularne współczesne programy.

Markiewka: Czarna syrenka to nie marksizm. To kapitalizm kulturowy

Kuchenne rewolucje

Kuchenne rewolucje Magdy Gessler to kulturowy fenomen; program kulinarny na zagranicznej licencji, a jednak tak naprawdę polski i o Polsce. To podróż przez potransformacyjną Polskę powiatową, gdzie przy zamkniętych kopalniach, w dzielnicach kolejowych i na osiedlach studenckich jak grzyby po deszczu wyrosły drobne przedsiębiorstwa. Niektóre z nich pojawiły się w formie otynkowanych na szaro dworków, inne zagnieździły w starych pawilonach albo piwnicach, ale wszystkie łączy ta sama nadzieja: na własny biznes, własny okręt i ster, a w przyszłości – być może także przytulny dochód pasywny. Jednocześnie wśród właścicieli restauracji poddawanych „rewolucjom” ze świecą szukać kogokolwiek z pasją do gotowania.

Ale wtedy pojawia się w nich Magda Gessler, która w kurtce z sierpem i młotem na plecach marszczy nosek, rozgląda się i oznajmia: „Wieje tu PRL-em”.

PRL to widmo, które według Gessler unosi się nad każdą polską restauracją, a objawia się w tanich produktach, odgrzewanych potrawach i przestarzałym wystroju wnętrz, za to nigdy w postaci socjalistycznego przywiązania do przestrzegania prawa pracy. Zatrudnieni w gastronomicznych mikroprzedsiębiorstwach prawie nigdy nie mogą pochwalić się umową o pracę, a nawet jakąkolwiek, choćby śmieciową. Zdarza się, że harują na zmianach trwających po dwie doby za wynagrodzenia bliskie zeru – na przykład trzy złote za godzinę. Albo w ogóle za darmo, kiedy właściciel spóźnia się z wypłatą.

Pan przedsiębiorca rozkłada wtedy bezradnie ręce: „Z czego mam im zapłacić, jak klientów nie ma?”. Dla niego to oczywiste i naturalne jak prawo natury. Klienci są jak deszcz, o który można się pomodlić do ludzi z telewizji, a nad powodzeniem własnego biznesu nie ma się żadnej realnej kontroli. Nie mówiąc już o odpowiedzialności. Być przedsiębiorcą to niepodważalne prawo wszystkich kowali swojego losu, a naturą pracowników jest dla nich pracować – choćby za darmo. Gdyby właściciel miał im płacić, nawet kiedy klientów nie ma, musiałby podjąć ryzyko finansowe. A przecież nie po to zostaje się szefem, żeby je podejmować i ponosić odpowiedzialność.

Taki pan przedsiębiorca nadziewa się nagle na Magdę Gessler, która wypowiada walkę „komunie”, ale jednocześnie przychodzi z, nomen omen, rewolucją. I wydrukowaną umową o pracę dla każdego z zatrudnionych. Podstawia ją pod nos właścicielowi, a on, przeszywany spojrzeniami kamer, może ją tylko podpisać albo wyjść obrażony – w końcu i tak wróci.

W obliczu tej nowej, obcej dynamiki nie ma innego wyjścia niż ulec uzbrojonej w kontrakt telewizyjny Magdzie Gessler. Jest to siła, z którą nie miał nigdy wcześniej do czynienia, w dodatku pod postacią kobiety, i to kobiety zupełnie innego rodzaju niż te, z którymi styka się na co dzień. Bo oprócz młodych kelnerek-studentek i kucharek na emigracji bardzo często przewija się przez Kuchenne rewolucje jeszcze jeden typ kobiety: zależnej finansowo partnerki, konkubiny bez własnego konta w banku lub żony bez praw do wspólnej własności. Nad ich losem Magda też się pochyla. Namawia do ślubu, doradza rozwiązania prawne, a przede wszystkim wciela się w psychologa, który w ciągu jednego odcinka rozwiąże problem zdrady, hazardu, alkoholu, przemocy i braku zaufania. A po uroczystej kolacji, kiedy wybije dwunasta, znika jak dobra wróżka chrzestna, z lokalu i z życia jego właścicieli. Tak było w Inowrocławiu.

Popularność jest jak alkohol. I dlatego powinna być ograniczana

Pizzeria Masters borykała się z klasycznym zestawem problemów, które zwykle podejmują Kuchenne rewolucje: nieświeże produkty podłej jakości, zapuszczone brudem wnętrze i przepracowana załoga zatrudniona na czarno. Pracownicy skarżyli się Magdzie na właściciela Aleksandra, który z oszczędności regularnie nakazywał im podawać śmierdzące mięso i rozwozić zamówienia zepsutym samochodem. Pytani o to, dlaczego w takim razie po prostu nie odejdą, wszyscy wskazywali na jeden powód: Iwonę, partnerkę właściciela. Skoro przy gościach Aleksander potrafił na nią wrzeszczeć i wyzywać od morświnów, wszyscy zadawali sobie pytanie, jak będzie ją traktował, kiedy zabraknie świadków.

Producenci prawdopodobnie wyczuli naturę problemu, bo kontynuowanie rewolucji uzależnili od jednego warunku: Aleksander ma się wycofać z prowadzenia restauracji i nie pojawiać więcej na planie. Właściciel w końcu się zgodził, a odcinek potoczył dalej. Główny problem – Aleksander – ciągle jednak krążył wokół restauracji, a konkretnie wokół Iwony, której przez telefon kazał zakończyć rewolucję i wracać do domu. Widząc niepewność Iwony, która rozedrganym głosem, wpatrzona w podłogę stwierdziła, że „Olek bardzo się złości”, Magda Gessler usiadła z nią do szczerej, motywującej rozmowy. „On musi tylko przetrawić nagromadzone emocje”, wyjaśniła. Po krótkiej sesji kołczingowej z Magdą Iwona wytrwała do finałowej kolacji. Rewolucję zakończono, a metamorfozę okrzyknięto sukcesem. Niecały rok później, 21 stycznia 2023 roku, Aleksander zabił nożem swoją dziesięcioletnią córkę, a później popełnił samobójstwo, skacząc z okna. Odcinek z jego udziałem wycofano z anteny.

Lewicowy Netflix, czyli jak niegodziwi producenci narzucają twórcom polityczną poprawność (i deprawują młodzież)

Życie na kredycie

Życie na kredycie to nieco mniej znany format grupy TVN. Tym razem, świadomie i z założenia – na wskroś polski. W materiałach promocyjnych program nazywany jest reportażowym reality show. Nie ma w nim określonego celu, zasad ani nagród. Śledzimy codzienne życie sześciu rodzin i ich finansowe rozterki w obliczu inflacji, kryzysu i drożejących kredytów. Każda z nich ma reprezentować inną klasę społeczną, ale przygodom wszystkich towarzyszy to samo narracyjne założenie: Polakom żyje się coraz gorzej.

Kamil i Dorota reprezentują klasę średnią, a przynajmniej aspirującą do średniej. Zgodnie z tą ambicją postanowili ziścić swój Polski Sen i za ogromny kredyt kupić dom jednorodzinny z ogródkiem. Myśleli, że po tym kroku czeka już na nich tylko spokojne życie wypełnione grillowaniem i koszeniem trawnika, ale rzeczywistość szybko zwaliła im się na głowę jak worek pustaków.

Pierwszy problem, z jakim zapoznają nas twórcy, to niewdzięczna dwójka dzieci Kamila i Doroty. Okazuje się, że dzieciaki nie doceniają „niespodzianki”, którą przygotowali im rodzice, kiedy nagle oświadczyli, że przeprowadzają całą rodzinę z osiedla w Bielsku do pobliskiej wsi – Kaniowa. Wyraźnie się nudzą na otoczonym polami kukurydzy pustkowiu i tęsknią za rówieśnikami. Kamil, który w ogóle nie pomyślał, żeby wcześniej spytać dzieci o zdanie, jest w wyraźnym szoku. „Naprawdę wolelibyście cisnąć się w jednym pokoju w bloku?” „Przynajmniej miałbym gdzie wyjść z kolegami” – odpowiada mu syn. W nagłym zderzeniu wartości dom z ogrodem, chociaż własny, przegrywa ze strukturą i siatką wsparcia, jaką oferuje miasto.

Dowiadujemy się też, że choć Kamil, wykańczając dom, nie szczędził pożyczonych pieniędzy – tu prezentuje z dumą rozpostarty nad salonem sufit napinany, który „tani nie był” – to w obliczu rosnących rat i drożejących produktów musi się w końcu skonfrontować z dziurą w domowym budżecie. A także skonfrontować Dorotę, której nigdy dotąd nie mówił o tym, ile zarabia ani ile wydaje na rachunki. To zresztą, przynajmniej w narracji programu, problem wszystkich pozostałych uczestników (przypominam: dorosłych ludzi w wieloletnich związkach). Żadna z par, przed Życiem na kredycie, nigdy nie rozmawiała ze sobą o pieniądzach.

Po kolejnej podwyżce raty Kamil zmuszony jest podjąć się dodatkowej pracy. Nie polepsza to jego i tak już nie najlepszej relacji z dziećmi. Na dodatek w prawdziwie hollywoodzkim twiście na koniec sezonu okazuje się, że Dorota jest w ciąży. Będzie przez to zmuszona wkrótce zamknąć swój salon beauty i zająć się niemowlęciem. I tu po raz kolejny pęka mydlana bańka polskiego snu, w którym własna jednoosobowa działalność to najszlachetniejsza forma zarabiania na życie. Dorocie nie przysługuje pełny urlop macierzyński. Tymczasem potencjalny pracownik, który mógłby ją zastąpić, oczekuje pensji w wysokości średniej krajowej i zwrotu kosztów dojazdu, a na to powiększającej się rodziny po prostu nie stać.

Wyższą klasę średnią reprezentują Robert i Wiesia. Kredytów nie mają lub o nich nie wspominają, żyją we własnym dużym domu urządzonym w stylu glamour, a ich rozterki finansowe sprowadzają się do decyzji, czy najpierw wykończyć poddasze, czy kupić córce konia. Przynajmniej na początku, bo realizatorzy wyraźnie próbują wpleść w życie Roberta i Wiesi więcej dramatów, podkreślających tezę programu o obniżaniu się stopy życiowej Polaków.

„Spójrz, jak wiele otaczającej cię kultury należy do nas”

Wszystkie przeszkody i kłody rzucane im pod nogi (przez życie lub przez scenarzystów TVN) okazują się jednak żadnym wyzwaniem dla rezolutnej pary. Pierwsze zadanie – ograniczenie wydatków na wystawne, weekendowe grille – Robert obrócił w żart i okazję do popisania się nowymi przepisami przed przyjaciółmi. W ramach budżetowego prezentu urodzinowego dla Wiesi wyskoczył z pudełka i zatańczył dla niej w samej bieliźnie.

Realizatorzy musieli się wiec bardziej postarać, żeby dowieść swojej tezy. Zapewne dlatego w ostatnich kilku odcinkach skazują widzów na nieprzekonujące, wyreżyserowane konflikty między Robertem, powtarzającym w kółko, że „takie są czasy”, a Wiesią, która płacze, że chce na wakacje do Chorwacji, a nie Zakopanego, i kupującą sobie na pocieszenie drogą futrzaną czapkę. Poza tymi krótkimi scenami para wydaje się szczęśliwa w związku i zadowolona z życia.

Trudno powiedzieć to samo o Klaudii i Pawle, parze motorniczych z Sosnowca, którzy żyją w jednopokojowym mieszkaniu z trójką dzieci. Pawłowi wkrótce kończy się urlop ojcowski, a w publicznych przedszkolach brakuje miejsc. Wygląda na to, że któreś z rodziców będzie musiało zrezygnować z pracy, chyba że uda się im znaleźć opiekunkę na pełny etat. Tak czy inaczej, domowy budżet zmniejszy się o jedną pensję. Jako ostateczne rozwiązanie pada też możliwość przejścia jednego z rodziców na nocną zmianę. Rozmowa o każdej z tych opcji budzi widoczne napięcie między Klaudią i Pawłem. Nasuwa się wniosek, że chociaż kryzys dotyka wszystkich, to jednak nieskończenie bardziej tych, którzy i tak mieli ciężko – a im większy stres finansowy, tym trudniej dbać o dobre relacje w rodzinie. Puenta dość oczywista, a jednak wydaje się wybrzmiewać dużo wyraźniej, niż zakładali producenci.

Poza wątkiem urlopu ojcowskiego Pawła, który w Polsce można właściwie uznać za heroiczny akt feminizmu, relacje między parami w programie często powielają znane, patriarchalne wzorce. Kiedy Kamil i Dorota w ramach zarządzania budżetem przeglądają zbierane w ciągu tygodnia paragony, Dorota wśród swoich wydatków uwzględnia zakupy spożywcze dla całej rodziny i dziecięce ubrania. Paragony Kamila dotyczą głównie osobistych zachcianek. Za wszystkie wydatki oceniają się jednak równie surowo.

Te same konserwatywne schematy obserwujemy jeszcze wyraźniej u Łukasza i Kamili – pary rolników z Palczyna. Kamila zajmuje się domem i trójką dzieci, kiedy Łukasz poświęca się pracy na roli, co samo w sobie może być oczywiście uczciwym układem. Problem w tym, że Łukasz w całości zarządza również domowym budżetem, a przy tym kompletnie nie widzi świata poza bieżącą pracą na gospodarstwie, inwestując wszystko, co zarobi, z powrotem w sprzęt rolniczy, zwierzęta i nawozy, jak Syzyf, któremu kamień ciągle wymyka się z rąk, zanim zdąży skosztować jakichkolwiek owoców swojej pracy.

Łukasz, który potrafi spędzać wiele godzin dziennie w sklepie żelaznym, od dwóch lat nie znalazł czasu, żeby kupić obiecaną żonie na trzydzieste urodziny zmywarkę. Wartość dostrzega wyłącznie w mechanicznej, bieżącej pracy na gospodarstwie, nieważne, jak bardzo produktywnej lub sensownej. Ze zmywarki nie ma zamiaru korzystać – nigdy nie musiał przecież zmywać naczyń. Uznaje ją więc za zbędny wydatek. W końcu jednak (wiedziony wyrzutami sumienia lub znów, scenariuszem) wybiera się do miasta po wymarzony przez Kamilę sprzęt. Kiedy wraca z wielkim pudłem na tylnym siedzeniu i najlepszym kumplem na przednim, fantazjuje o tym, jak szczęśliwa będzie jego żona i w jaki sposób mu to wieczorem okaże. Kamila faktycznie wydaje się wdzięczna i wzruszona – do momentu, w którym Łukasz zostawia niepodłączoną zmywarkę na środku kuchni i wraca na pole. Jej montaż będzie wymagał kilku godzin pracy i odpowiednich narzędzi. Obowiązki na roli nie mogą aż tyle czekać.

Mejza to patopolityk, Nitro to patostreamer. Krzywdzą dla zasięgów i pieniędzy

Ślub od pierwszego wejrzenia

Ślub od pierwszego wejrzenia to reality show, w którym uczestnicy biorą ślub z zupełnie obcą osobą, dobraną im przez telewizyjnych „ekspertów”. To format pożyczony z Danii, ale znów, w polskim wykonaniu w niezamierzony sposób ocieka Polską. Widać to przede wszystkim przez niską jakość produkcji – nie tylko ze względu na ograniczony budżet, ale też brak pomysłu na reżyserię. I tak w siódmym sezonie, zamiast obserwować, jak obcy sobie nowożeńcy przeżywają starannie spreparowane dramaty, oglądamy, jak zostają wysłani w podróż poślubną na pochmurną polską plażę, na spacer po polach lub… do muzeum Zagłady.

Dalej robi się jeszcze bardziej swojsko, kiedy po romantycznym weekendzie para ma za zadanie zmierzyć się ze wspólnym, codziennym życiem. Ale producenci nie ułatwiają im tego, zapewniając, jak w innych programach, wspólne lokum choćby na czas trwania zdjęć. Nie – poślubieni, ale jednocześnie wciąż zupełnie obcy sobie ludzie muszą kontynuować pożycie na takim samym rynku mieszkaniowym, jaki wita każdą inną młodą parę w tym kraju.

Ci szczęśliwsi dzielą więc wynajmowane dwa pokoje, inni wprowadzają się do rodziców lub mikroskopijnej kawalerki po babci. Rozwijanie relacji i podtrzymywanie romantycznego zainteresowania w takich warunkach to szczególne wyzwanie, a tym bardziej – niech wybrzmi to jeszcze raz – z zupełnie obcą osobą. Brakuje też pomysłu na to, jak pokonać fizyczny dystans między partnerami, kiedy z kolei rynek pracy nie wybacza uczestnikom miesięcznego urlopu ani ryzyka przeprowadzki do innego miasta bez gwarancji, że ktoś ich w nim zatrudni. W efekcie oglądamy małżeńskie pary, które raczej się odwiedzają, niż mieszkają razem, za co „eksperci” z TVN obwiniają „brak odpowiedniego zaangażowania”.

Może nie jest to przepis na najbardziej efektowny produkt telewizyjny, ale dzięki temu polski Ślub od pierwszego wejrzenia staje się w jakimś stopniu tym, czym większość reality shows udaje, że jest: oknem do prawdziwego życia obcych nam, ale zupełnie zwyczajnych ludzi. Rezultat potrafi być jednocześnie nudny i w przedziwny sposób angażujący. Grupa na Facebooku zrzeszająca fanów programu liczy ponad sześćdziesiąt tysięcy członków prowadzących ożywione dyskusje na temat losów każdej pary, a uczestnicy stali się mikrocelebrytami z własnymi tagami na portalach plotkarskich.

Sam dobór uczestników też wpływa na ten surowy, autentyczny feel. Ponieważ formuła wymaga niecodziennego, nawet jak na telewizję, zobowiązania – prawnie wiążącego ślubu cywilnego z obcą osobą – nie oferując przy tym żadnej nagrody (poza jeszcze mniejszą szansą na udany i trwały związek niż w standardowym małżeństwie), pula zgłoszeń jest pewnie dużo mniejsza niż w innych popularnych programach. Uczestnicy nie są, jak w produkcjach typu Love Island, przebojowymi osobowościami i popularnymi modelami z Instagrama. Wbrew pozorom nie zawsze łatwiej się z nimi przez to utożsamiać. Osoba nieśmiała, nieprzyzwyczajona do publicznych występów i z kiepską dykcją, może zniechęcić do siebie widzów, nawet jeśli w prawdziwym życiu jest przemiła.

Nasuwa się też pytanie, jak dokładnie producenci programu analizują zgłoszenia pod kątem potencjalnie niebezpiecznych kandydatów. Wątpliwości wzbudziło zachowanie uczestników siódmego sezonu. Szczególnie po tym, jak jeden z nich wszczął głośną i wulgarną awanturę w sklepie, kiedy jego partnerka nie zgodziła się z jego poglądami na zakaz handlu w niedzielę. Z drugiej strony, czy jakaś scena lepiej oddaje duszę tradycyjnie polskiej rodziny niż mąż wykłócający się nad kasą w supermarkecie o swoje prawo do nieograniczonych zakupów w weekendy? Chyba tylko ta, w której udziela się ślubu dwóm osobom, które widzą się po raz pierwszy, w kraju, który ciągle nie uznaje związków jednopłciowych w imię szacunku do świętej instytucji małżeństwa.

O co chodzi w sporze o tantiemy z Netflixem?

Love Never Lies Polska

Love Never Lies to z kolei produkcja Netflixa, ze wszystkimi cechami współczesnych reality shows tworzonymi przez duże, międzynarodowe platformy streamingowe. Prawdziwa inżynieria dramatu, spreparowana w laboratorium esencja przyziemnej rozrywki, amfiteatr emocji. Twórcy wiedzą dokładnie, po co przychodzą do nich widzowie: żeby się oburzyć. Na uczestników i w ich imieniu.

Formuła pod względem estetycznym jest możliwie gładka i błyszcząca, nieprzeszkadzająca w odbiorze. Wszystko odbywa się w świecie kompletnie oderwanym od codziennego życia. Konwencjonalnie atrakcyjni młodzi ludzie o wyrazistych charakterach wysyłani są na bliżej niezidentyfikowaną wyspę, taką, którą w biurach podróży zwykle nazywa się rajską. Jest tam willa, basen, palmy i błękitne niebo. To wszystko, czego potrzebujemy, żeby bez przeszkód zanurzyć się w wewnętrznym świecie bohaterów, których emocje są jednocześnie prawdziwe i spreparowane. W tym sensie, że nikt ich nie odgrywa – wiemy, bo czasem uczestnicy próbują coś grać i widać wtedy, że żadni z nich aktorzy. Spreparowane są za to sytuacje, które te emocje wywołują.

W Love Never Lies bierze udział sześć par, których związek poddaje się próbom szczerości. Najważniejsza część programu, najczęściej wspominana w materiałach promocyjnych, to trudne pytania zadawane uczestnikom w obecności technologii EYE DETECT – mającej na podstawie ruchu ich gałek ocznych oceniać ze stuprocentową skutecznością, czy odpowiadają zgodnie z prawdą.

To oczywiście urocza bzdura. Nie istnieją niezawodne wykrywacze kłamstw, szczególnie kiedy bada się odpowiedzi na tak niejasne pytania, jak „Czy jesteś ze swoim chłopakiem dla pieniędzy?” lub „Czy przekroczyłeś kiedyś granice waszego związku?”. Prowadząca Maja Bohosiewicz podkreśla wielokrotnie, że wyrok technologii EYE DETECT jest ostateczny i niepodważalny, co samo w sobie jest już kłamstwem, nawet jeśli przyjmiemy, że jakaś technologia w ogóle bierze udział w tym procesie. Równie dobrze odpowiedzi mogą być po prostu oznaczane jako prawdziwe lub fałszywe przez scenarzystów na podstawie tego, która wersja popchnie dalsze wydarzenia w ciekawszym kierunku.

Dużo ważniejsza jest według mnie druga część programu, w której pary zostają rozdzielone i wysłane do dwóch oddzielnych willi. Jednej grupie zostają przedstawieni dobrani specjalnie dla nich nowi uczestnicy – atrakcyjni single, których zadaniem jest uwieść tych „zajętych”. Druga grupa z kolei spędza czas samotnie w drugiej willi, oglądając zmontowane przez realizatorów nagrania, na których ich drugie połówki randkują i imprezują z singlami. Potem role się odwracają.

Co bardziej monogamiczni czytelnicy poczuli prawdopodobnie lekki skok ciśnienia na samą myśl o znalezieniu się w takich okolicznościach. I o to chodzi. Formuła ma nas trochę rozgniewać, wzbudzić niezdrową ciekawość i poczucie satysfakcji z tego, że jesteśmy lepszymi ludźmi niż uczestnicy. Tylko co skłania tych po drugiej stronie ekranu do poddania się takim kontrolowanym emocjonalnym torturom? W jakimś stopniu na pewno nagroda – około stu tysięcy złotych. Ale jest coś jeszcze.

Jedyny sposób, żeby oglądać podobne programy z przyjemnością, to kompletnie zanurzyć się w ich formacie i aktywnie stosować zawieszenie niewiary. Musimy zapomnieć, że przedstawione sytuacje są skryptowane, a reakcje i zachowania uczestników poddane intensywnej obróbce w montażu. Wtedy możemy zaangażować się emocjonalnie w ich rozterki. Akceptujemy, że – mniej lub bardziej świadomie – kreują dla nas pewną postać, oddzielną od ich prawdziwej osobowości, której przecież nigdy nie poznamy.

Na pohybel wielonarodowym wampirom. Jakiej popkultury potrzebuje lewica?

Czy taki rodzaj konsumpcji mediów jest w porządku? Układ wydaje się bardziej uczciwy niż w wielu innych formatach. Uczestnicy nie sprawiają wrażenia przypartych do muru, zdesperowanych, bezradnych lub zmanipulowanych. Zakładam, że w pełni świadomie oferują: ja się przed wami otworzę i wystawię na ocenę, a wy w zamian zwrócicie na mnie uwagę. Taką uwagę mogą potem z łatwością zmonetyzować w social mediach.

Angażujący konflikt potrzebuje bohaterów i złoczyńców, a także zwrotów akcji, w których role się zamieniają. Wśród postaci w Love Never Lies mamy więc takie archetypy jak Osiłek Dominik – wysoki, przystojny entuzjasta siłowni, który sam siebie bardzo trafnie nazywa „dużym dzieckiem”. Dominik potrafi się bardzo dobrze bawić, ale niezbyt dobrze przewidywać konsekwencje własnych działań. Dostarcza więc widzom wiele rozrywki, kiedy po przyznaniu się do zdrady i kilku dniach intensywnego flirtu przechodzi do oglądania, jak to jego partnerka zabawia się z kimś innym. „Następnym razem się dwa… trzy razy zastanowię, zanim kogoś zdradzę” – przyznaje roztrzęsiony w poruszającym przykładzie rozgrywającego się na oczach widzów emocjonalnego rozwoju.

Jest też Kasia, typowa Dziewczyna z Sąsiedztwa – młoda, śliczna, ale niepewna siebie dziewczyna, którą technologia EYE DETECT oskarża o to, że jest ze swoim chłopakiem wyłącznie dla pieniędzy. Biorąc pod uwagę, że został nam przedstawiony jako „specjalista od kryptowalut i dropshippingu”, jest to podwójnie wątpliwe. Kolejna rysa na szkle zaufania do niezawodnej technologii EYE DETECT.

Z odświeżającą pewnością siebie wystartowała alternatywna, wytatuowana para: Wiki i Jasiek. Oboje zapewnili, że burzliwe początki związku pozwoliły im przepracować tyle problemów, że nagrodę dla najbardziej szczerej i zgranej pary mają w kieszeni. Niestety ta fasada szybko zaczęła się kruszyć, kiedy Wiki, zgodnie z założeniami programu, zaczęła randkować z innym mężczyzną. Myśl o zazdrości Jaśka tak ją zestresowała, że cały ten okres spędziła, płacząc z obawy przed jego reakcją. Wyznała wprost uczestnikom, że nie chce być znów „tachana” – mając zapewne na myśli, że Jaśkowi zdarzało się ją wcześniej popychać lub szarpać. Znów mam wrażenie, że to jest moment, w którym realizatorzy powinni w jakiś sposób interweniować, ale być może mam nierealistycznie oczekiwania wobec współczesnych mediów.

„The Last of Us”: Telewizja wreszcie odkryła dobry sposób na adaptowanie gier wideo?

Wypada też wspomnieć o Jędrzeju i Brunie, bo jako jedyna para jednopłciowa w programie, której obecność jeszcze wyraźniej podkreśla, że Love Never Lies Polska nie ma wiele wspólnego z Polską, że dzieje się w pozbawionej cech realnego świata tropikalnej Nibylandii. Jędrzej i Bruno traktowani są dokładnie tak samo jak reszta uczestników, nad czym w platformach takich jak Netflix czuwa zapewne cały oddzielny departament. W pewnym momencie Jędrzej wspomina zupełnie swobodnie o ślubie, nie nawiązując nawet na chwilę do faktu, że w ojczystym kraju nie jest to dla nich legalnie dostępna opcja. To był jedyny moment, w którym poczułam się na chwilę wyrwana z fantazji i pomyślałam: ok, z tej strony sceny dekoracja za bardzo się błyszczy.

Love Never Lies to wspaniale dopracowany produkt, jak większość z realizacji Netflixa. Odpowiednie dawki emocji i dramaturgii serwuje nam w tak starannie odmierzonych proporcjach, że wydaje się, jakby obliczył je specjalny algorytm. Oglądając, tęsknię jednak za bardziej swojskim, siermiężnym typem telewizji. Takim, spod którego czasem przypadkiem wymsknie się Polska.

**

Kasia Babis – rysowniczka, ilustratorka, graficzka, autorka komiksów i książek dla dzieci. Komentuje problemy społeczne, nierówności ekonomiczne, przejawy dyskryminacji i wykluczenia. Aktywistka związana z warszawską Inicjatywą Pracowniczą. Obserwuj na Instagramie: @kasiababiscomics 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij