Film, Weekend

Lewicowy Netflix, czyli jak niegodziwi producenci narzucają twórcom polityczną poprawność (i deprawują młodzież)

Netflix stał się w Polsce symbolem lewicowej deprawacji, terroru politycznej poprawności i wszystkiego, czego polska prawica lęka się najbardziej. Słusznie?

Jeszcze w listopadzie 2020 roku, w wywiadzie opublikowanym na stronie Katolickiej Agencji Informacyjnej, arcybiskup Stanisław Gądecki postawił dość, cóż, powiedzmy – interesującą tezę: „Dzisiaj, w dobie drugiej rewolucji komunikacyjnej, niemalże każdy serial dla młodzieży na Netfliksie zawiera promocję homoseksualizmu, hedonizmu i rozwiązłości. Przeciwnicy wykorzystują obficie kanały dystrybucji treści i formowania sumień, które są mało używane w Kościele”. Dalej arcybiskup przywołuje słowa ojca dwójki licealistów, który „doskonale się orientuje, że młode pokolenia kształtowane są przez narzędzia takie jak Facebook, Instagram, Twitter, YouTube, Netflix i inne platformy streamingowe oraz media społecznościowe”. „Są to – podsumowuje Gądecki – obszary zagospodarowane całkowicie przez marksistów kulturowych, którzy konsekwentnie realizują program formowania posłusznego nowym ideom człowieka. I nie jest to tylko pytanie o treści dostępne w ramach tych technologii, ale także o to, kto faktycznie podejmuje decyzje o dopuszczeniu bądź wykluczeniu konkretnych treści w ramach tych technologii”.

TVP zapłaci za homofobię. Jest wyrok w sprawie „Inwazji”

czytaj także

Tego typu zarzuty powracają regularnie. Winą za lewicowe poglądy młodzieży obarczył Netflixa m.in. poseł Zjednoczonej Prawicy Kamil Bortniczuk, a całkiem niedawno o „przechytrzeniu lewackiego Netflixa” przez twórców Wielkiej wody pisał chrześcijański portal PCh24.pl. Zostawmy na chwilę kwestię marksizmu kulturowego – teorii spiskowej głęboko zakorzenionej w bliźniaczej teorii spiskowej kulturowego bolszewizmu wymyślonej w pierwszej połowie XX wieku przez nazistów, którzy oskarżali modernistycznych artystów mniej więcej o to samo, o co arcybiskup oskarża amerykańską platformę streamingową – i skupmy się na samym Netfliksie.

Netfliksie, który najwyraźniej stał się lokalnym symbolem lewicowej deprawacji, terroru politycznej poprawności i wszystkiego, czego polska prawica lęka się najbardziej. Jak bardzo jest to jednak uzasadniony obraz?

Nie damy, by nas znetfliksił wróg!

Zacznijmy od chyba największego lęku związanego z kulturową dominacją platformy, którą subskrybuje ponad 2 miliony Polaków (dane z kwietnia 2022 roku), a ogląda – blisko 13 milionów (dane z września 2022). Ten lęk dotyczy oczywiście treści LGBT+. Wedle portalu statista.com w zeszłym roku w serialach Netflixa pojawiło się ogółem 155 postaci nieheteronormatywnych, ponad dwa razy więcej niż w produkcjach znajdującego się na drugim miejscu serwisu HBO Max (71 postaci), zostawiając w tyle konkurencję, ze znacznie skromniejszymi osiągnięciami w tym zakresie (Amazon i z 36 postaciami oraz Hulu z taką samą liczbą). Według Gay & Lesbian Alliance Against Defamation, amerykańskiej organizacji pozarządowej zajmującej się monitorowaniem reprezentacji osób LGBT+ w amerykańskich mediach, w 2015 roku Netflix był pod tym względem lepszy niż wszystkie główne stacje telewizyjne w USA… razem wzięte. I choć z czasem konkurencja zaczęła go doganiać, Netflix wciąż pozostaje w tej kwestii niekwestionowanym liderem.

Wprawdzie są to badania przeprowadzone na rynku amerykańskim, z włączeniem filmów i seriali, które nie zostały wyprodukowane przez serwis, ale na dystrybucję których Netflix wykupił wyłączne prawa, jednak w olbrzymim stopniu są one również reprezentatywne dla tego, co ma do dyspozycji polski użytkownik platformy, ponieważ oferta nie różni się w aż tak znaczący sposób.

A kwestie LGBT+ to przecież jedynie wierzchołek góry lodowej. Jak wynika z wewnętrznych badań zleconych przez platformę, w 52 proc. filmów i seriali wyprodukowanych przez Netflixa w latach 2018–2019 główną postacią jest kobieta, a prawie 36 proc. opowiada o osobach z nieuprzywilejowanych grup mniejszościowych. Sukcesywnie rośnie też liczba produkcji, w których występują – i które reżyserowane są przez – people of color.

Markiewka: Czarna syrenka to nie marksizm. To kapitalizm kulturowy

Jeśli więc „lewackość” Netflixa miałaby się wyrażać w reprezentacji grup mniejszościowych – a takie jednowymiarowe postrzeganie lewicowości w kulturze zdecydowanie dominuje, mało kogo interesuje sposób ujęcia kwestii ekonomicznych – ewidentnie coś jest na rzeczy. Żeby jednak zrozumieć, jak i czemu do tego doszło, musimy się cofnąć do momentu, w którym Netflix dopiero wchodził na rynek streamingowy, czyli okresu od 2007 roku. Jako relatywny pionier bardzo świeżej technologii dystrybucji filmów i seriali musiał nie tylko konkurować z tradycyjną kablówką, ale również przekonać widzów do nowego sposobu konsumpcji kultury. Najlepszą metodą przyciągnięcia klienteli była produkcja ekskluzywnych treści, dostępnych wyłącznie na Netfliksie i nigdzie indziej.

Istnieje pewna narracja powielana przez osoby wierzące w terror politycznej poprawności Netflixa i, z reguły, nowych mediów. Zakłada ona, że za wszystkim stoją niegodziwi producenci narzucający niewinnym i bezradnym twórcom wymóg umieszczania w swoich dziełach odpowiedniej dawki reprezentacji nieuprzywilejowanych grup mniejszościowych. W istocie jednak jest całkiem na odwrót – to twórcy od zawsze muszą walczyć z finansującymi ich decydentami o wolność artystyczną i przesuwanie kolejnych granic. Ikonicznym przykładem jest słynna scena pocałunku między osobami o różnych kolorach skóry, która pojawiła się w odcinku Plato’s Stepchildren serialu Star Trek z lat 60.

Twórcy Star Treka długo i zawzięcie walczyli o to, by scena nie została wycięta ani zastąpiona żadną inną – Nichelle Nichols i William Shattner, którzy wcielali się w postaci Uhury i Kirka, umyślnie sabotowali każdą próbę nakręcenia alternatywnej sceny, w której do pocałunku nie dochodzi. Emitująca serial stacja NBC dostarczyła nawet wytyczne, wedle których kamera nie mogła ukazać zetknięcia się warg aktorów. Proponowali też zamianę postaci Kirka na Spocka, który – choć również grany przez białego aktora – był kosmitą, co miałoby złagodzić wymowę sceny. Wszystko to w obawie przed protestami widzów z południowych stanów USA.

Obawie, jak się okazało, zupełnie niepotrzebnej. Wedle Nichelle Nichols po emisji Plato’s Stepchildren do siedziby NBC dotarło nadspodziewanie dużo listów od widzów – wszystkie wyrażające się o odcinku w sposób życzliwy i pozytywny. Wyjątkiem był jeden list od mieszkańca Południa, który wprawdzie był przeciwko „mieszaniu się ras”, ale rozumiał, że taki jurny amerykański chłopak jak Kirk nie byłby w stanie oprzeć się pocałowaniu pięknej damy, niezależnie od jej koloru skóry.

Czarna Anna Boleyn? Czemu nie. Czarny Kazimierz Wielki też nie byłby złym pomysłem

I tak to wygląda do dzisiaj. Wszelkie progresywne ruchy w kwestii reprezentacji, przesuwanie granic tego, co można pokazać w telewizji, jakim grupom mniejszościowym pozwala się istnieć w mediach, nie są narzucane – są wywalczane. Twórcy kultury wielokrotnie wyrażali frustrację z powodu wetowania różnych decyzji kreatywnych przez wydawców, producentów i stacje telewizyjne obawiające się, że pokazanie na ekranie dwóch całujących się mężczyzn – albo dwie osoby z różnych grup etnicznych – zniechęci część potencjalnych konsumentów do zapłacenia za produkt.

Rok temu twórca popularnego serialu animowanego Gravity Falls, Alex Hirsh (dziś współpracujący na wyłączność z Netflixem) skrytykował Disneya za to, że reklamuje swoje produkcje poprzez skojarzenia z Miesiącem Dumy, jednocześnie cenzurując twórców, którzy chcą umieszczać w produkowanych przez korporację serialach wątki LGBT+. Hirsh zdecydowanie miał powody do narzekania – w czasie produkcji Gravity Falls Disney zawetował drobną scenę z gagiem o dwóch zakochujących się w sobie starszych paniach.

I tu wracamy do Netflixa, który na początku swojej drogi do globalnej kulturowej dominacji zaprosił do współpracy tych twórców, którzy do tej pory odbijali się od drzwi konwencjonalnych stacji telewizyjnych, chcąc zrealizować w taki czy inny sposób ryzykowne projekty. Czasami „ryzykowne” oznaczało po prostu, że jedna z głównych postaci była gejem albo lesbijką. Netflix dostarczył tym twórcom kreatywnej wolności, co zaowocowało takimi projektami jak Orange is the New Black, Sense8 czy One Day At The Time i wiele, wiele innych.

Bez campu nie ma fanu

Nie wszystkie eksperymenty były udane, ale te, o których można tak powiedzieć, okazały się na tyle dochodowe, by utwierdzić szefostwo Netflixa w przekonaniu, że to dobra strategia. Okazało się, że widzowie ponad wszystko lubią interesujące, dobrze zagrane seriale, a reprezentacja mniejszości przeszkadza tylko grupce krzykaczy, jak się okazuje, ekonomicznie irrelewantnej. Z drugiej strony młodzi, progresywni ludzie – tacy, którzy najchętniej zaadaptują nowe metody konsumpcji mediów i mają potencjał do stania się stałymi płatnikami subskrypcji – pozytywnie wyrażają się o reprezentacji, dostarczając Netflixowi solidnej dawki darmowej reklamy.

Nie ma tu żadnego diabolicznego planu snutego przez George’a Sorosa czy jaszczury z konstelacji Smoka, które chcą zniszczyć cywilizację ludzką. To po prostu stary, dobry kapitalistyczny cynizm. Ten sam cynizm sprawia zresztą, że Netflix cały czas współpracuje z Dave’em Chappelle’em, choć część żartów w jego stand-upie The Closer (oraz późniejsze komentarze) ostro krytykowały osoby ze społeczności LGBT+, w tym co najmniej dwie transpłciowe osoby pracujące dla Netflixa. W tym przypadku najbardziej opłacalne dla platformy okazało się przeczekanie tej kontrowersji i dalsza współpraca z komikiem.

Strzeżcie się dewiacji, czyli Bracia Włosi kontra Świnka Peppa

Netflix nie jest ani progresywny, ani konserwatywny. Jest taki, jaki być musi, by w danym momencie maksymalizować swoje zyski – jak każda korporacja na świecie. A ponieważ przyszłość mimo wszystko rysuje się w tęczowych, progresywnych barwach, stał się właśnie taki. I nadal fantastycznie zarabia na tym podejściu.

**
Michał Ochnik (1990) – pisarz, publicysta, wideoeseista i komentator kultury popularnej, twórca bloga Mistycyzm Popkulturowy. Współpracował, m.in. z portalem Popmoderna oraz miesięcznikiem „Nowa Fantastyka”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij