Ludzie biedni są zmuszani do pracy nad siły. A potem i tak wystarczy choroba, utrata pracy przez jednego z małżonków czy inne zdarzenie losowe, aby świat zaczął się walić.
„Pracujący biedacy” – to powinien być oksymoron. Nikt, kto ciężko pracuje, nie powinien być biedny. A jednak są – rzadko wściekli, częściej zrezygnowani. Zwykle winią niewłaściwe osoby: najbliższych, kolegów z pracy, samych siebie. Prawie nigdy nie winią systemu, który mimo ciężkiej pracy skazuje ich na niedostatek.
Podjęcie tematu pracujących biednych oznacza zmierzenie się z silnie zakorzenionym w naszym kraju kultem zapierdolu, mitem self-made mana. Przekonanie, że chcieć to móc i że ciężką pracą ludzie się bogacą. Na drugim biegunie tej mitologii jest przekonanie, że ludzie, którym nie wystarcza, nie dość się starają, są po prostu leniwi. Obciążanie ludzi pracujących „za miskę ryżu” winą za swój los służy podtrzymywaniu mitu, że kapitalizm, a zwłaszcza jego neoliberalna wersja, nie ma sobie równych. Ludzie muszą być winni po to, żeby nikomu nie przyszło do głowy szukanie alternatywy.
Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia
czytaj także
Tatiana i Mariusz, oboje po przejściach i nieudanych związkach, zakochali się w sobie. I wokół tego uczucia zaczęli budować przyszłość. On jako budowlaniec, a ona, jak wiele kobiet z Ukrainy, pracowała jako pomoc domowa. Kiedy Mariusz schodził z budowy, szli razem sprzątać po robotach budowlanych. To bardzo ciężki rodzaj sprzątania. Chcieli jak najszybciej zdobyć jakiś dach nad głową. Uwić gniazdko. Mariusz, już po czterdziestce, nie dał rady. Zmarł na serce z przepracowania.
Mąż Ani cierpiał na bezdech. Stał samotnie w ochronie i zmarł na posterunku. Przy tej chorobie nie powinien wykonywać takiej pracy. Ale byli biedni. Ania pracowała w kuchni szpitalnej, która gotowała dla kilku szpitali. A mimo pracy – w domu bieda. W kuchni było idealnie czysto, wyjedzone do ostatniego okruszka.
Są takie miejscowości na Mazowszu, gdzie umowa o pracę i płaca minimalna to rarytas. Ktoś, kto ją ma, uchodzi w takim Długosiodle (w Puszczy Białej) za wybrańca losu. W Warszawie za te pieniądze trudno utrzymać rodzinę i mieszkanie.
Co ciekawe, los pracujących biedaków pozostaje taki sam w czasach złej i dobrej koniunktury. Ich „łodzi” nie podnosi żaden przypływ.
Biedni się nie buntują. Dlaczego kapitaliści muszą zwalczać demokrację
czytaj także
Ludzie, o których piszę, żyją tuż nad granicą oficjalnej linii ubóstwa. Z tej perspektywy widać lepiej, czym jest bieda i jak trudno się z niej wyrwać.
Ubóstwo, bieda to pojęcia, które nie dadzą się zamknąć w prostych widełkach dochodów. Ludzie o, wydawałoby się, niezłych dochodach bywają biedni choćby dlatego, że większość zarobków wydają na wynajem mieszkania na wolnym rynku.
Pani Maria od 20 lat pracuje jako motornicza. Wozi ludzi tramwajem po Warszawie. Otrzymuje za to 4 tysiące złotych na rękę. Samodzielnie wychowuje kilkuletnią córeczkę. Kiedy spaliło im się mieszkanie, dostały lokal socjalny. Po jakimś czasie pani Maria zwróciła się o stałą umowę i wtedy usłyszała, że nie może już mieszkać w mieszkaniu komunalnym, bo za dużo zarabia. Urzędniczka poradziła jej, żeby wynajęła mieszkanie na wolnym rynku. W ten sposób osoba pracująca, która dawała radę, została zepchnięta do kategorii osób potrzebujących pomocy. Tylko że pomoc społeczna nie będzie jej przysługiwać, bo wciąż przekracza „kryterium dochodowe” uprawniające do zasiłku. Mimo przyzwoitej pensji została pracującą biedaczką.
Są też tacy, którzy popadli w spiralę zadłużenia i żyją tylko z tych okruchów, które im zostawia komornik. Jeszcze inni, wystarczy, że zachorują, nie mogą dorabiać, a już spadają do kategorii ludzi biednych, zapożyczonych.
czytaj także
Kiedy przychodzi do mnie mężczyzna w średnim wieku i powiada, że jest bezrobotny, pytam: jest pan zarejestrowany jako bezrobotny, ale gdzie pan pracuje? Bo jeżeli wciąż żyje, skoro nie trafił na ulicę ani nie umarł z głodu, to znaczy, że gdzieś pracuje. Mało który bezrobotny ma u nas prawo do zasiłku, a za taki zasiłek nie da się wyżyć. Praca jest w Polsce warunkiem przetrwania. Nie istnieje bowiem żaden system pomocy społecznej, który pozwalałby przetrwać bez pracy.
Z powodu trwałej niezdolności do pracy pan Zygmunt dostaje zasiłek w wysokości 719 zł i musi podpisać zobowiązanie, że nie będzie dorabiał. Spotkaliśmy się w parku w Jastrzębiu-Zdroju. Podobno za 500 zł wynajmuje pokój, a za resztę pieniędzy żyje. Nie wierzę, że nie dorabia. Większość tych, którzy mają taki zasiłek, pracuje na czarno – inaczej przeżyć się nie da.
Kiedy zatem używam pojęcia „biedny”, mam na myśli nie tylko dochód, ale rzeczywisty poziom zaspokojenia elementarnych potrzeb danej osoby i jej rodziny.
Pisząc o pracujących biedakach, nie sposób pominąć ich pracodawców i tych, którzy się dorabiają dzięki używaniu taniej siły roboczej, oraz tych, którzy mało płacą, bo ich firma walczy o przetrwanie.
czytaj także
Pan Adam prowadzi budkę z warzywami między blokami osiedla. Zatrudnia człowieka, który nosi skrzynki. Kiedyś ten pomocnik zażądał płacy minimalnej. Wtedy ów drobny przedsiębiorca usiadł i obliczył ołówkiem na papierze pakowym, że gdyby przystał na żądanie pomocnika, ten zarabiałby więcej od niego. Takich i podobnych firm zatrudniających mniej niż dziewięć osób jest w Polsce 2,3 mln. GUS nie uwzględnia zarobków w tych firmach przy podawaniu średniej krajowej.
Oficjalne statystyki kłamią. Kłamstwem jest średnia płaca. Po pierwsze dlatego, że 65 proc. pracujących jej nie osiąga. Po drugie dlatego, że nie uwzględnia kilku milionów osób zatrudnionych w sektorze mikroprzedsiębiorstw (do dziewięciu pracowników). Według danych GUS takich firm w 2020 roku było 2,194 mln, stanowiły więc 97 proc. wszystkich rodzimych przedsiębiorstw. Z opublikowanych danych wynika, że wynagrodzenie na podstawie umowy o pracę, które wynosi mniej niż płaca minimalna (3010 zł brutto od 2022 roku), otrzymuje łącznie 2,6 mln pracowników, czyli ok. 20 proc. wszystkich zatrudnionych. Oznacza to, że blisko co piąty pracownik nie jest zatrudniony na pełny etat. Co piąty Polak pracuje w sektorze budżetowym, gdzie płacą nędznie.
Większość osób w wieku produkcyjnym pracuje. Według danych Banku Światowego współczynnik aktywności zawodowej w Polsce wynosił w 2019 roku 56,6 proc. – był więc nieco niższy od średniej krajów Unii Europejskiej (57,3 proc.). W Skandynawii notuje się jedne z najwyższych stóp aktywności zawodowej kobiet. Według statystyk OECD na III kwartał 2018 roku w Islandii jest to ponad 81 proc. (najlepszy wynik na świecie), w Szwecji 75,8 proc., w Norwegii 72,7 proc., w Danii 72,5 proc., w Finlandii 71 proc. W Polsce stopa aktywności zawodowej kobiet wynosi znacznie mniej, bo 60,7 proc. Wysoka aktywność zawodowa w Skandynawii to koronny dowód na to, że zasiłki nie „rozleniwiają”.
W Polsce w 2020 roku pracowano najdłużej w całej Unii. Pracownicy w naszym kraju pracowali rocznie przez 1848 godzin. Plasuje to Polskę, wraz z Węgrami, na pierwszym miejscu najdłużej pracujących w UE nacji.
21 proc. badanych Polaków twierdzi, że pracują dłużej niż osiem godzin dziennie. Nie jest też wcale regułą pięciodniowy tydzień pracy. Im wyższy poziom edukacji badanych osób, tym częściej deklarują oni pracę średnio pięć dni w tygodniu. Tak odpowiedziało 14 proc. Polaków z wykształceniem podstawowym lub gimnazjalnym, 40 proc. z zasadniczym, 47 proc. ze średnim i 64 proc. z wyższym. Można śmiało założyć, że ci lepiej wykształceni więcej zarabiają. Z tego już prosty wniosek, że im kto lepiej zarabia, tym mniej dni w tygodniu pracuje. A to z kolei przeczy twierdzeniu, że bieda bierze się z lenistwa.
czytaj także
Powstaje zatem pytanie, czy tyle pracujemy, bo tak chcemy, czy jesteśmy do tego zmuszeni. Wreszcie, czy jest to przymus bezpośredni, np. groźba zwolnienia albo sankcji finansowych za odmowę pracy w wydłużonym czasie, czy przymus pośredni, bo stawka godzinowa jest tak niska, że tylko branie nadgodzin pozwala na utrzymanie rodziny. Komentatorzy badań nad pracą zgodnie z panującym trendem liberalnym uważają, że jesteśmy „pracusiami” – że pracujemy dłużej z powodu ambicji zawodowych, kultu ciężkiej pracy itp. To jednak stoi w sprzeczności z faktem, że najlepiej wykształceni pracują mniej dni w tygodniu niż ci z wykształceniem podstawowym i zawodowym. Trudno bowiem założyć, że najbardziej wykształceni są najmniej ambitni.
Skądinąd wiadomo, że praca na budowie trwa zwyczajowo 10 godzin na dobę. Z raportu Państwowej Inspekcji Pracy z 2022 roku wynika, że aż 75 proc. Polaków pracuje w nadgodzinach i po godzinach. 15 proc. pracujących jest zatrudnionych na więcej niż jednym etacie. Jedna trzecia Polaków przyjmuje dodatkowe zlecenia po godzinach.
Jesteśmy więc narodem zapracowanym i to raczej nie na własne życzenie. Nagrodą za to, że pracujemy w skali rocznej 420 godzin dłużej niż Niemcy, powinien być dostatek. A przecież nie jest. Wbrew urzędowemu optymizmowi ludzie pracy w Polsce zarabiają mało. Za mało, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa finansowego; za mało na zaspokojenie wszystkich najważniejszych potrzeb swoich i rodziny.
Twórca klasycznej szkoły ekonomii Adam Smith uważał, że płaca robocza powinna wystarczać na utrzymanie czteroosobowej rodziny. Żeby ustalić, czy ten wymóg jest dziś spełniony, trzeba by znać nie tyle średnią, która raczej zaciemnia obraz, ile dominantę, czyli wysokość wynagrodzenia najczęściej występującego w kraju. GUS co dwa lata w październiku przeprowadza dokładne badania na temat pensji Polaków i publikuje je w raporcie Struktura wynagrodzeń według zawodów.
Wcześniej publikował w tym raporcie dominantę, jednak od pewnego czasu już tego nie robi. To nie przeszkadza nam szacować tej wielkości. Z szacunków wynika, że połowa Polaków zarabia poniżej 3–3,5 tys. zł na rękę. Według portalu ekonomicznego Kupuję aktywa dominanta za poprzedni rok wyniosła 2598 zł, podczas gdy płaca minimalna od 1 stycznia 2023 roku 2695 zł netto.
Wyliczenia te nie są precyzyjne, jednak potwierdzają intuicję, że między płacą najczęściej występującą a płacą minimalną nie ma dużej różnicy. Czyli zdecydowana większość z nas zarabia równie mało. Większość ludzi pracy w Polsce mimo katorżniczej pracy ma na utrzymanie ok. 90 zł dziennie. W dużym mieście nie wystarcza to prawie na nic. W mniejszych ośrodkach, gdzie mogłoby wystarczyć, trudno zarobić nawet tyle.
czytaj także
Postulat Adama Smitha, by na utrzymanie rodziny wystarczała jedna pensja, jest o tyle nieaktualny, że kobiety zdążyły się uaktywnić zawodowo. Jednak od tamtych czasów niepomiernie wzrosła wydajność pracy, a mimo to nawet dwie pensje z trudem wystarczają na utrzymanie rodziny. Obecnie w ok. dwóch trzecich rodzin pracują oboje małżonkowie. Gorzej mają pozostałe rodziny – i te niepełne, i te, w których jedno z małżonków pozostaje zawodowo nieaktywne.
Jednym z najbardziej pożądanych dóbr jest dziś poczucie bezpieczeństwa. Ponieważ Polska nie przypomina w niczym państwa dobrobytu, w którym w razie niepowodzenia można liczyć na wsparcie publiczne, musimy liczyć na siebie, czyli oszczędzać na czarną godzinę. Jednak blisko połowa, bo 44 proc. naszego społeczeństwa żyje z dnia na dzień, nie posiadając żadnych oszczędności. Na pytanie, dlaczego nie oszczędzają, 57 proc. ankietowanych wskazuje niskie dochody, a 12 proc. brak dochodów. Spośród tych, którym udało się coś zaoszczędzić, 71 proc. może pochwalić się zgromadzeniem finansowej poduszki bezpieczeństwa do wysokości sześciu miesięcznych pensji.
Czy życie na „na styk” oznacza, że ludzie są biedni? Niekoniecznie. Jest bowiem pewna grupa, która zarabia dobrze, ale większość zarobionych pieniędzy wydaje. Oni korzystają z kart kredytowych i żyją na dobrej stopie. Wielu z nich jest też poważnie zadłużonych. Pojawia się więc dylemat, czy biedny jest ten, który wprawdzie nie ma nic i żyje więcej niż skromnie, czy ten, kto ma kilkaset tysięcy długu, ale jeździ na urlopy za granicę, stołuje się w restauracjach i leczy w prywatnych przychodniach?
To pokazuje, że by określić pozycję społeczną człowieka, nie wystarczy buchalteria. Z badań zespołu Thomasa Piketty’ego wynika, że majątek połowy Polaków wynosi średnio minus 700 euro. Na te długi składają się lichwiarskie pożyczki na przeżycie i limity na kartach kredytowych wyczerpane podczas wczasów nad Morzem Śródziemnym. Jednym z wyróżników statusu jest natomiast dostęp do taniego kredytu. Im kto bogatszy, tym taniej pożycza.
Jednak czy człowiek mający setki tysięcy długu jest bogatszy od tego, kto nie ma nic? Owszem. Ludzie na wyższym pułapie dochodowym, z lepszym statusem zawodowym korzystają z przywilejów niedostępnych zwykłym zjadaczom chleba. Kiedy zawarłem dobrą umowę i zacząłem lepiej zarabiać, dostałem od banku „złote” konto, osobistego doradcę i kredyt z niższym oprocentowaniem. Dłużnicy z wyższej półki mają szerokie pole manewru i mogą z bankami negocjować. Do szarych obywateli przychodzi co tydzień poborca z Providentu czy innej lichwiarskiej formy. I są to zupełnie różne rozmowy.
Kiedy prezydent Komorowski wypowiedział słynną radę: „Zmień pracę i weź kredyt”, opisywał realne możliwości ludzi z jego sfery. Są ludzie, którzy z racji wykonywanego zawodu (np. informatyka), kwalifikacji i umiejętności aktywnego poszukiwania pracy są w stanie szybko poprawić swą sytuację. Ci sami ludzie mają zwykle dostęp do w miarę korzystnego kredytu bankowego. Jednak owo zdanie wywołało powszechne oburzenie, bo większość zwykłych ludzi nie jest tak mobilna, nie umie znaleźć lepszej pracy i nie ma na to dużej szansy, a jedyny kredyt, jaki mogą wziąć, to taki, którego lepiej nie brać.
czytaj także
Trudność w określeniu liczby osób, które pracują, lecz osiągają zbyt małe dochody, polega także na tym, że istnieje nieoszacowana, szara strefa zatrudnienia. W powszechnym na przykład przekonaniu kierowcy TIR-ów dobrze zarabiają. Kiedy jednak przyjrzeć się ich umowom o pracę, okaże się, że jeżdżą za płacę minimalną lub niewiele wyższą. Sekret tkwi w dietach – to w nich jest ukryta większość godziwego skądinąd wynagrodzenia. Tylko że gdy taki kierowca zachoruje, dostaje chorobowe w wysokości odpowiedniej do wynagrodzenia w umowie – i zaczyna się dramat. Podobnie dzieje się, gdy przychodzi do wyliczenia emerytury. Ale póki człowiek jest zdrowy i młody, nie jest biedny.
Stawki na budowie też są nie najgorsze. Tylko że tam pracuje się „dorywczo”, większość pracowników nie ma stałych umów o pracę. Są więc przestoje, gdy nie zarabia się nic. Niestety zdarza się też często, że wynagrodzenia nie są wypłacane w pełni – albo wcale. Kiedy więc uwzględnić te czynniki ryzyka: przestoje, sezonowość i zaleganie z wypłatami, okaże się, że „średnio” budowlańcy wcale tak dobrze nie zarabiają.
Konrad pracował na dwóch sztandarowych budowach, na Stadionie Narodowym i na moście Północnym w Warszawie. W obu miejscach, kiedy tylko upomniał się o umowę o pracę, kazano mu następnego dnia już nie przychodzić. Podobnie bywają traktowani pracownicy upominający się o podwyżkę.
Sferą tradycyjnie źle opłacaną była ochrona. Niskie stawki powodowały, że pracownicy potrafili trwać na służbie po 400 i więcej godzin miesięcznie. Teraz kiedy ustawa wprowadziła minimalną stawkę godzinową, powszechną praktyką jest wypłacanie stawki niższej, choć pracownicy kwitują otrzymanie płacy zgodnej z prawem. Dlaczego tak się dzieje? Bo tej niewdzięcznej pracy podejmują się ludzie, którym nie wystarcza renta lub emerytura, a którym rynek pracy nic lepszego nie oferuje. Nie mają oni pozycji negocjacyjnej, bo na ich miejsce rzeczywiście czekają inni nieszczęśnicy.
Problem niskich płac dotyczy szczególnie mniejszych miejscowości, gdzie pracodawca dyktuje warunki. Mówi się nawet o dostosowaniu płac do warunków lokalnego rynku pracy – w myśl zasady, że im większe bezrobocie, tym płaci się mniej. W fabryce sprzętu AGD AMICA we Wronkach reporterka usłyszała, że w Wielkopolsce panuje rynek pracownika. To ile płacicie? – zapytała. Płacę minimalną. Bogata korporacja za ciężką pracę na taśmie płaci minimalną stawkę. Dlaczego? Bo może.
Gospodarka od dawna nie służy już ludziom. Dlaczego na to pozwalamy?
czytaj także
Ludzie biedni są zmuszani do pracy nad siły. Wyzysk bowiem polega nie tylko na niskich płacach, ale na wyciskaniu z pracownika całej jego energii życiowej. Mirka, lat 50, zatrudniła się w pralni. Praca była tak mordercza, że jeszcze zanim się zwolniła, już powieszono ogłoszenie, że szukają nowej praczki. Pracodawca wiedział, że takiej harówki nikt długo nie wytrzyma. Wolał jednak męczyć kolejne pracownice niż zatrudnić jedną osobę więcej. O tym, jaka jest sytuacja na rynku pracy, świadczy fakt, że kolejne osoby jednak się zgłaszają.
Dlaczego ludzie, którzy zarabiają bardzo mało, nie zmieniają pracy? Jedną z przyczyn jest brak czasu i brak pieniędzy na przetrwanie okresu poszukiwania nowej roboty. W ten sposób część ludzi zostaje niemal przykuta do niskopłatnej, niewdzięcznej pracy.
* * *
Najbardziej dolegliwy jest brak poczucia bezpieczeństwa. Chodzimy po polu minowym. Wystarczy choroba, odziedziczenie po rodzicach wraz z mieszkaniem ich długów, utrata pracy przez jednego z małżonków czy inne zdarzenie losowe, aby nasz świat zaczął się walić.
Podejmowanie dodatkowej pracy często już nie wystarcza, zwłaszcza że ceny rosną szybciej niż wynagrodzenia. W wielu zawodach nie można nic osiągnąć przez zwiększony wysiłek. Nie można „bardziej” stać w ochronie. Więc ludzie stoją dłużej. Kosztem zdrowia.
czytaj także
W zawodach opartych na pracy fizycznej przetrwanie zależy od zdrowia. W końcu zaczyna brakować sił, siada kręgosłup. Kiedy nie można już dłużej pracować, a emerytura wciąż jest odległa i żałośnie niska, zaczyna się równia pochyła. Windykacja, komornicy, wreszcie eksmisja.
I wtedy taki człowiek przychodzi po pomoc i zaczyna się tłumaczyć: „ja nie jestem żadna patologia. 30 lat przepracowałem w hucie. Ostatnio w ochronie. Ale teraz zdrowie mi siadło…”. Praca to tytuł do chwały, ona zapewnia nam godność, ale niekoniecznie godne życie.