Kraj

Bliskość wojny nie przekreśli toksycznej polaryzacji – da jej nowe osie

Już dziś widać możliwe osie przyszłego sporu w polskiej polityce. Jedna z nich koncentruje się na pytaniu „kto był głupi wobec zagrożenia rosyjskiego”? Problem w tym, że głupie były obie główne strony.

Choć prawdopodobieństwo ataku Rosji na Polskę cały czas pozostaje minimalne, to i tak wszyscy czujemy, że pośrednio uczestniczymy w wojnie. Wiemy, że Ukraińcy walczą także o nasze strategiczne bezpieczeństwo, że upadek wolnej Ukrainy stwarza dla Polski niebezpieczeństwo nieznane od upadku ZSRR. Przyjęcie już ponad miliona uchodźców – nawet jeśli zostaną tu góra kilka miesięcy – głęboko zmieni nasz kraj i może okazać się dla państwa i społeczeństwa wyzwaniem większym od walki z pandemią. Sankcje, jakie Polska razem z innymi państwami nałożyła na Rosję, to faktyczna wojna ekonomiczna, której koszty wkrótce boleśnie odczujemy.

Polityczna WrestleMania szybko wróci

Wojna w Ukrainie zmienia na świecie wszystko, zmiany objąć też muszą polską politykę. Patrząc na dramatyczną walkę Ukraińców, na wyzwania, przed jakimi putinowska Rosja stawia wolny świat, polska polityka sprzed wojny wydaje się banalna, infantylna, skupiająca się na niekończącym się telewizyjno-twitterowym wrestlingu polityków i liderów opinii, którzy nie bardzo potrafią cokolwiek poza okładaniem się po głowach ku uciesze swoich najbardziej przekonanych fanów. Niestety, waga historycznego momentu nie sprawi, że taka polityka zniknie. Mimo apeli ze wszystkich stron o zgodę narodową i bardziej merytoryczny model współpracy władzy i opozycji polityczny wrestling szybko wróci – a nawet już wraca.

Wiadomości TVP nie wytrzymały nawet dwóch tygodni wojny bez ataku na Tuska i PO. Obok materiałów z walczących o życie Charkowa i Kijowa do głównego serwisu informacyjnego telewizji publicznej wróciły obrazy Tuska mówiącego po niemiecku, ściskającego rękę Putina, rozmawiającego o czymś z rosyjskim przywódcą na molo w Sopocie. Do tego znajome oskarżenia: o podporządkowanie polskiej polityki Niemcom, wzmacnianie Putina przez Angelę Merkel i Europejską Partię Ludową, wsparcie dla Nord Stream 2, niemalże współsprawstwo lidera PO w putinowskim ataku na Ukrainę.

Czy Tusk przeprosi Lewicę?

Tomasz Sakiewicz w ostatnią niedzielę rzucił na antenie TVP Info uwagę, że Donald Tusk pozwolił Putinowi zamordować Lecha Kaczyńskiego. Redaktor hojnie dotowanej przez spółki skarbu państwa „Gazety Polskiej” nie oszczędził też Radka Sikorskiego – swoją drogą Człowieka roku 2005 „Gazety Polskiej” – nazywając go „zbrodniarzem”, który „powinien pójść do więzienia”.

Już przed wojną polską politykę rozkładał podobny język. Rzucane bez żadnych podstaw oskarżenia o zdradę, agenturalność, próbę puczu, zamordowanie Lecha Kaczyńskiego. Można się niestety spodziewać, że w sytuacji wojny, gdy stawki i zagrożenia rosną, kiedy realne stają się wyzwania, które jeszcze pod koniec 2021 roku wydawały się kompletnie abstrakcyjne, podobny język i obsługiwane przez niego mechanizmy polaryzacji staną się jeszcze bardziej intensywne.

Kto tu właściwie był głupi?

Doświadczenie bliskości wojny wprowadzi przy tym nowe osie polaryzacji. To, jak konkretnie będą one wyglądać, zależy od tego, jak długo potrwa wojna, jakie będą skutki sankcji dla polskiej gospodarki i sytuacji bytowej przeciętnego polskiego gospodarstwa domowego, jak długo i w jakiej liczbie pozostaną w Polsce uchodźcy z Ukrainy i jak z ich obecnością będzie radziło sobie państwo, przede wszystkim sektor usług publicznych. Wszelkie przewidywania, „jak konkretnie wojna zmieni polską politykę”, obarczone są więc sporą dozą niepewności i ryzykiem błędu.

Już dziś widać jednak kilka wyłaniających się możliwych osi przyszłego sporu. Jedna z nich konstytuuje się wokół pytania, „kto wobec rosyjskiego zagrożenia był właściwie głupi”: PiS z jego sojuszami z Orbánem i egzotyczną skrajną prawicą, a także z polityką marginalizującą Polskę w głównym nurcie europejskiej i transatlantyckiej polityki; czy też właśnie główny nurt zachodniej polityki (i związane z nim polskie centrum skupione wokół PO), który latami nie był w stanie dostrzec prawdziwych intencji Putina, dał się uzależnić od rosyjskiego gazu, ropy i pieniędzy, nie słuchał głosów rozsądku płynących z naszego regionu.

Problem polega na tym, że głupie były obie strony. Głupi był europejski mainstream ze swoim brakiem strategicznej wyobraźni w relacjach z Rosją; jeszcze głupszy był PiS w swojej miłości do Orbána i Le Pen oraz zupełnie niepotrzebnymi konfliktami z Niemcami, Brukselą, a na pewnym etapie nawet z Waszyngtonem.

Na razie to PiS znajduje się w dobrej pozycji do tego, by wygodnie ustawić sobie w przyszłości spór o odpowiedź na to pytanie. Owszem, wojna obnażyła idiotyzm aliansów z Le Pen, Orbán okazał się wybitnie nielojalnym sojusznikiem – w zasadzie wprost obwinił Polskę za to, że pchając granice NATO na wschód, sprowokowała Rosję do zbrojnej odpowiedzi. Jednocześnie fakt, że jesteśmy państwem niemal frontowym, wyrwał trochę Polskę z izolacji, w której umieściła ją polityka PiS ostatnich kilku lat.

Daje to też rządzącej formacji czas, by po cichu wycofać się z kompromitujących dziś sojuszów. Kluby Gazety Polskiej wyjątkowo nie pojechały w tym roku na węgierskie uroczystości powstania z 1848 roku, odwołane zostały wspólne obchody Dnia Przyjaźni Polsko-węgierskiej, które miały się odbyć za tydzień w Bochni z udziałem prezydentów obu państw. Trudno uwierzyć, by Warszawa utrzymała sojusz z Budapesztem, jednocześnie nietrudno wyobrazić sobie, że sytuacja ułoży się tak, że PiS nie będzie się musiał nikomu tłumaczyć ze swojego wcześniejszego układu z Orbánem – na którym jeszcze przed wojną absolutnie nic nie ugrał.

Można się za to spodziewać, że propaganda rządowego obozu, zwłaszcza gdyby uspokoiła się sytuacja w Ukrainie, wróci do swoich brutalnych ataków na zachód. PiS-owska profesura znów będzie nam tłumaczyć, jak to słabe zachodnie demokracje dały się ograć Putinowi, a w momencie ataku na Ukrainę bały się wprost postawić dyktatorowi z Moskwy.

W ten sposób rozgrywana będzie wizyta Kaczyńskiego i Morawieckiego w Kijowie, będąca sama w sobie potrzebnym, dobrym gestem. Jednocześnie narracja, jaką PiS do tego już teraz dobudowuje – dzielni, prawicowi przywódcy z Europy Środkowo-Wschodniej jadą wesprzeć Ukrainę, a przestraszony lewicowo-liberalny Zachód odrzuca ambitny plan „misji pokojowej NATO” Kaczyńskiego – uruchamia schematy antyzachodniej retoryki, jaką PiS posługuje się od początku sporu z Unią Europejską. Nic nie wskazuje na to, by rządzący obóz chciał wykorzystać obecną sytuację, żeby rozwiązać ten spór, w przyszłych atakach na Unię będzie więc wracał argument: my za nich walczymy, a oni chcą nam odebrać należące się nam europejskie środki.

Pociąg do historii

Oczywiście, strona demokratyczna też ma tu swoją opowieść. Obecny kryzys potwierdza to, co mówiła o znaczeniu zakorzenienia Polski w ramach zachodnich struktur wojskowych, gospodarczych i politycznych. Ośmiesza popularne w części medialnego zaplecza rządowego obozu opowieści o końcu Zachodu i uwiądzie NATO. Jednocześnie ta opowieść o znaczeniu Europy, europejskich i transatlantyckich sojuszy, obecności Polski w głównym nurcie zachodniej polityki jak na razie słyszana jest dość słabo.

Narracja demokratycznej opozycji ma wyraźny problem z tym, by ruszyć z miejsca. Owszem, mieliśmy potrzebną wizytę Tuska w Budapeszcie, pokazującą, że walka o przyszłość europejskiej demokracji liberalnej toczy się nie tylko w Ukrainie, ale także wewnątrz samej Unii Europejskiej. Jednocześnie można się chyba było spodziewać, że polityk z takim doświadczeniem i kontaktami międzynarodowymi jak Tusk będzie w trakcie kryzysu w Ukrainie bardziej aktywny i widoczny, że zmobilizuje swoich politycznych przyjaciół. Opozycja potrzebuje szybko odpalić własną narrację, tłumaczącą, dlaczego wojna w Ukrainie potwierdza, że to właśnie opozycja od początku miała rację, krytykując politykę zagraniczną PiS i używając przykładu Ukrainy jako argumentu za pogłębieniem europejskiej integracji.

O co walczą Ukraińcy?

Drugą możliwą osią polaryzacji może stać się spór wokół ideowej interpretacji walki Ukraińców i wniosków, jakie wyciągać z nich powinna polska wspólnota. Zalążki swojej własnej interpretacji tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, Jarosław Kaczyński przedstawił już w trakcie swojego sejmowego wystąpienia 3 marca. Prezentując nową ustawę o obronie ojczyzny, lider rządowej formacji przedstawił następującą diagnozę: polską wspólnotę trzeba odbudować, gdyż przez lata atakowane w niej było „przywiązanie do własnego narodu, poczucie wspólnoty, wspólnotowe myślenie”. By to zrobić, potrzebna jest nowa „pedagogika społeczna”.

Prawicowi liderzy opinii już dopowiadają, w jakim duchu to „odbudowywanie wspólnoty” miałoby przebiegać. Wojna w Ukrainie ma bowiem potwierdzić znaczenie narodowych tożsamości i państwa narodowego, a także konieczność przypomnienia sobie tych kategorii w polskiej polityce.

Nie wiadomo, jak to „odbudowywanie wspólnoty” miałoby konkretnie w wykonaniu PiS wyglądać: czy ograniczyłoby się do retoryki, czy przełożyłoby się na konkretne ustawy i polityki państwa. Można natomiast łatwo zgadnąć, mając w pamięci ostatnie sześć lat z hakiem, że zamiast odbudowywać wspólnotę, nowa pedagogika Kaczyńskiego jeszcze głębiej by ją polaryzowała. Hasło używane byłoby do bicia po głowie wszystkich tych, którzy artykułują inny pomysł na Polskę niż głęboko tradycjonalistyczna, reakcyjna, autorytarna i centralistyczna wizja PiS.

Od koronapierdolca do porzuconych pachołków Kremla. Co słychać w polskiej „partii rosyjskiej”

Opozycja demokratyczna będzie musiała się tej pedagogice przeciwstawić. Pomóc może jej sformułowanie własnej opowieści o tym, co dzieje się w Ukrainie. Bo opowieść o walce narodowej i powrocie narodowego państwa nie jest jedyną, przy pomocy której można opisać walkę naszych sąsiadów. Można spojrzeć na nią jako na zryw nie tylko narodowy, ale i społeczny, bezprecedensową mobilizację społeczeństwa politycznego, które w obliczu zagrożenia solidarnie staje w obronie swojego państwa, a co jeszcze ważniejsze, cywilizacyjnego projektu, jaki to państwo realizuje. Demokratycznego, liberalnego, zwróconego ku Europie, przeciwnego autorytaryzmowi i oligarchii, typowym dla sfery poradzieckiej.

W historii, która pisze się właśnie w Ukrainie, polska opozycja demokratyczna może znaleźć potwierdzenie dla tych samych wartości, których próbuje w Polsce bronić przed rządzącą populistyczną prawicą.

Kwestia solidarności

Ostatnia możliwa oś polaryzacji dotyczyć będzie solidarności. W jakimś sensie oś ta dzieliła polską sferę polityczną we wszystkich wyborach od 2015 roku. PiS udało się wtedy przedstawić jako partia solidarystyczna, stojąca na straży interesu większości Polaków, gotowa walczyć o ich dobrostan z uprzywilejowanymi elitami.

PiS, apelując do solidarności, jednocześnie obiecywał swoim wyborcom, że ich sytuacja się poprawi, i przynajmniej do 2020 roku był w stanie dotrzymać tej obietnicy. Teraz nie będzie: wiele wskazuje, że czeka nas trudny gospodarczo rok. Z wszechobecną drożyzną, słabą złotówką, rosnącymi ratami kredytów hipotecznych – zarówno w złotówce, jak i we franku – oraz możliwą bańką na rynku najmu mieszkań i kryzysem przeciążonych już przed przybyciem uchodźców usług publicznych.

Teoretycznie powinno to pomagać opozycji, która jeszcze przed wojną liczyła na to, że drożyzna i chaos przy wdrażaniu Polskiego Ładu pogrążą PiS, że wystarczy czekać cierpliwie na symboliczne trupy PiS-owskich notabli, niesione przez rzekę społecznego rozczarowania.

Wojna i obecność uchodźców w Polsce mogą zakłócić te kalkulacje. Łatwo sobie wyobrazić wzrost antyuchodźczych nastrojów, obwiniających przybyszów z Ukrainy za wszelkie problemy. PiS nie bardzo będzie mógł uruchomić wymierzony w Ukraińców język, jak zrobił to w 2015 roku wobec uchodźców z Bliskiego Wschodu. To rząd Morawieckiego ponosi odpowiedzialność za zgodę na przyjęcie uchodźców. Uruchomił przy tym „prometejski” język, odwołujący się do tradycji wspólnej walki narodów Europy Wschodniej przeciw imperialnym zakusom Rosji. Nie będzie go tak łatwo zmienić na język nagiego narodowego egoizmu wymierzonego w Ukraińców.

Tego problemu nie będzie miała jednak Konfederacja i ewentualni uciekinierzy z PiS. Partia, dziś słusznie zbierająca lanie w sondażach za to, co jej liderzy wygadują o Rosji i Ukrainie, może jeszcze wrócić z całkiem solidnym poparciem.

Drożyzna, kryzys usług publicznych i zorganizowanie życia w Polsce tak, by znalazło się w niej miejsce także dla uchodźców, otwierają też pole dla narracji lewicowej. Lewica będzie musiała zwrócić uwagę na znaczenie realnej, społecznej solidarności, wysokiej jakości usług publicznych, suwerenności energetycznej, odporności państwa i społeczeństwa obywatelskiego jako zasobów ważnych także z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Zarys takiej wizji pojawia się w opublikowanym kilka dni temu Manifeście obrony hybrydowej, podpisanym jednak nie przez polityków, ale ekspertów i liderów opinii, związanych z różnymi środowiskami, którym nie zawsze do końca po drodze z lewicą parlamentarną.

Gdula: Wszystko, co musi się zmienić

Ta ostatnia musi przedstawić wizję idącą podobnym torem. Jednocześnie stanie przed swoim zwyczajowym problemem: jak przedstawić własne projekty tak, by ludzie nie uznali ich za utopijne bujanie w obłokach, ale coś, co da się przełożyć na realne polityki, do wprowadzenia tu i teraz. Podobny problem stoi przed ruchem Polska 2050, który też musi jakoś podnieść język solidarno-progresywny.

Co najmniej cztery stanowiska, na pewno nawalanka

Jak widać, w Polsce w reakcji na wydarzenia za naszą wschodnią granicą najpewniej ukształtują się cztery stanowiska: narodowo-autorytarno-prometejskie (PiS), narodowo-egoistyczne (Konfederacja i podobne siły), liberalne (w sensie liberalizmu politycznego, nie ekonomicznego) i progresywno-solidarystyczne. Kluczowym elementem wydaje się w tej układance liberalne centrum: czy w najbliższych miesiącach obroni swoją narrację, czy też da się podporządkować tej PiS-owskiej, czy będzie się orientować na język i środowiska narodowo-egoistyczne lub progresywno-solidarystyczne.

Oczywiście, sytuacja jest tak zmienna, że do coraz bardziej zbliżających się wyborów polityka może nas jeszcze bardzo zaskoczyć. Niezależnie od nowych osi podziału i linii sporu jedno jest pewne: partyjne mordobicie, w jakie wciągnął nas wszystkich w ostatniej dekadzie z kawałkiem PiS, nie zniknie, zagłuszone odgłosami wojennych wybuchów. W tle spadających na Ukrainę bomb może się jeszcze pogorszyć.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij