Kraj

Matyja: Opozycja sprytna czy perspektywiczna?

Platforma Obywatelska

Układ sił, jaki ukształtuje się po wyborach, może rządzić pod dyktando retoryki „anty-PiS”, usprawiedliwiającej politykę nieznacznych korekt obawą przed powrotem Kaczyńskiego. Może też być jednak odpowiedzią radykalnie odmienną, nie w sensie miotły personalnej, ale ustanowienia zupełnie innych fundamentów polityki.

Nawet jeżeli PiS przegra następne wybory, Polska nie zmieni się z dnia na dzień. Nie tylko dlatego, że prezydent Duda najpewniej zachowa skuteczne narzędzie blokowania niekorzystnych dla jego partii zmian. Dla części ceną zwycięstwa i utrzymania władzy będzie bowiem przyjęcie za obowiązującą polityki kontynuacji lub tylko niewielkich korekt.

Następne polityczne rozdanie to zatem nie tylko kwestia zmiany władzy, ale także charakteru tej zmiany. A konkretnie tego, jak zostaną potraktowane trzy istotne wyzwania zarysowujące się w czasie rządów PiS: proces laicyzacji i sprzeciw wobec paternalizmu, obawy przed zagrożeniami z zewnątrz oraz model rozwoju gospodarczego dokonującego się kosztem sektora publicznego.

Który z procesów będzie decydujący?

Oczywiście nie można wykluczyć, że kontekstem wyborów będzie jakieś niedające się przewidzieć wydarzenie, które – jak w 2015 roku – zamieni patowy remis w wyraźne zwycięstwo jednej ze stron. W 2015 roku mogło się przecież skończyć tak, że władzę objęłaby koalicja PO-PSL poszerzona o Lewicę lub PiS w trudnej koalicji z dużym klubem Kukiz ’15. Społeczne emocje w związku z kryzysem uchodźczym wychyliły się jednak w takim kierunku, że partia Jarosława Kaczyńskiego uzyskała mandat do sprawowania samodzielnych rządów z powolnym sobie prezydentem. Stała też za tym odrobina sprytu i dużo szczęścia. A po stronie opozycji – sporo błędów i coś, co można nazwać pechem.

Gdula: Rzuciłem w okno cegłówką

Tego, co nadchodzi, nie widać. Także dlatego, że przyzwyczailiśmy się, by zachodzące w polityce zmiany oglądać przez mikroskop. Analizujemy wypowiedzi i gesty, drobne ruchy w strukturach władz partii, nadajemy im znaczenie, toczymy wokół nich spory. Tymczasem pole gry regulowane jest w znaczącej mierze przez zmiany makro, do których politycy lepiej lub gorzej się dostosowują. Czasami są – jak wspomniany kryzys roku 2015 – wiatrem w żagle jednej grupy partii, w tym wypadku populistów. Kiedy indziej – jak przy COVID-19 – są wyzwaniem dla wszystkich. Niektóre z dużych zmian bywają też przyspieszane lub spowalniane przez samych rządzących. Takim niezwykłym przyspieszeniem było zaostrzenie prawa aborcyjnego z jesieni 2020 roku oraz gwałtowna mobilizacja jego przeciwniczek i przeciwników.

Fakt, że procesy laicyzacji przebiegają w Polsce wolniej niż w innych krajach, jest przede wszystkim pochodną dużej roli Kościoła w latach 80., gdy stał się jedynym uznawanym przez władzę partnerem od niej niezależnym, a zarazem – w jakimś stopniu – rozpinał parasol ochronny nad działaniami opozycji politycznej i związkowej. Pozycję tę wzmacniała duma z wyboru kardynała Wojtyły na papieża oraz silne emocje, jakie budził jego pontyfikat, a wreszcie poparcie, jakiego udzielił wraz z całą hierarchią polskiej akcesji do UE.

Jednak te wszystkie blokady emocjonalne i instytucjonalne nie powstrzymały zjawisk naturalnych dla każdego nowoczesnego społeczeństwa, odebrały im co najwyżej spektakularność. Ta przyszła wraz z ujawnianiem kolejnych skandali w czujących bezkarność strukturach kościelnych, a potem także w coraz bardziej ostentacyjnym sojuszu hierarchii kościelnej z PiS.

Apogeum tego sojuszu był właśnie moment zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej przy obejściu normalnych procedur parlamentarnych, z pomocą wadliwie ukształtowanego Trybunału Konstytucyjnego. W reakcji na ten fakt nastąpiła niezwykła mobilizacja sprzeciwu, jaką były zeszłoroczne protesty Strajku Kobiet.

Nowy polityczny wzór

Zmiana ta nie przeniosła się jeszcze na politykę. Nikt jej nie podjął w nowy sposób: jako wyzwania do połączenia zmiany władzy z ważną zmianą społeczną. Nie tylko z liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, ale także z odejściem od szkodliwego paternalizmu, który obciąża stosunki wyznaniowe, politykę i życie społeczne. Niewykluczone, że to zaniechanie, to niepójście za ciosem jest pochodną proporcji płci i pokoleń w polskiej elicie politycznej, także tej opozycyjnej. Ludziom, którym z paternalizmem żyje się łatwiej i którzy sami są jego beneficjentami, bardzo trudno przychodzi nie tylko jego podważenie, ale nawet nazwanie go po imieniu.

Dlatego właśnie determinacja głównych partii – może z wyjątkiem Razem, Polski 2050, młodszej części dawnego SLD – w przełamaniu paternalizmu będzie niewielka. Co więcej, elektoraty PSL czy Koalicji Obywatelskiej będą je raczej utwierdzać w respektowaniu dotychczasowego modelu. Za strategiami partyjnymi może pójść polityka rządu i funkcjonowanie większości parlamentarnej. Zwrot Platformy na prawo i połączone z nim dążenie do odzyskania hegemonii mogą zatem oznaczać powrót na ścieżkę, którą znamy z lat 2007–2015. To znaczy: retoryczne odcinanie się od biskupów, ale zarazem uwzględnianie ich stanowiska w praktyce rozwiązywania takich kwestii jak aborcja, prawa osób LGBT, wsparcie materialne instytucji kościelnych czy uznawanie faktycznego immunitetu duchowieństwa w wielu sprawach.

Krzyż na bochenku chleba. Czy ktoś powiedział Tuskowi, że jest 2021 rok?

Dlatego też w najbliższych latach proces kwestionowania paternalizmu będzie dokonywał się raczej oddolnie, kształtując scenę partyjną w bardziej oddalonej perspektywie. Podobnie zresztą – tu przechodzimy do drugiego z wielkich wyzwań – jak zwrot w polityce międzynarodowej, który łatwiej będzie zapowiedzieć niż przeprowadzić. W wymiarze emocjonalnie uproszczonym – dałoby się to sprowadzić do stanowiska w kwestii obecności Polski w Unii Europejskiej.

Wydaje się to proste dla całej opozycji i powinno dawać jej przewagę nad PiS. Jeżeli nie daje, to zapewne dzięki niewielkiemu poziomowi zaufania do zdolności opozycji w kwestii troszczenia się o polskie interesy w Unii, a to dzięki podejrzeniu o wygodnictwo i nadmierną ustępliwość wobec unijnych partnerów. Zresztą przyjęta przez sporą część opozycji strategia straszenia polexitem już raz nie zadziałała – w kampanii Koalicji Europejskiej 2019 roku – i raczej nie zadziała w kolejnych wyborach. Nawet jeśli zgodnie z duchem czasów łatwiej jest budować elektoraty polityką strachu niż polityką nadziei.

Odpowiedź na strach

Ta międzynarodowa otwartość może też załamać się na dwóch innych poziomach: polityki migracyjnej Północy (słowo „Zachód” nie ma tu już sensu) oraz różnic w postrzeganiu interesów gospodarczych między państwami UE. To pierwsze będzie poważnym problemem dla prawego skrzydła opozycji. Rosnące i niekontrolowane migracje będą bowiem umacniać trend izolacjonistyczny. Staną się łatwym argumentem przeciwko solidarności w radzeniu sobie z kolejnymi falami migrantów, a także czynnikiem delegitymizującym wspólnotę europejską jako taką.

O ile bowiem w drugiej połowie XX wieku wędrówki ludów odbywały się w interesie gospodarek (a ściślej mówiąc, części sektora prywatnego) państw Europy Zachodniej, o tyle w obecnej ich odsłonie przeważa podaż chętnych do zamieszkania na bogatej Północy. Co więcej – migracją taką bardziej zagrożeni są ubożsi mieszkańcy Starego Kontynentu. Bo to z nimi nowi przybysze będą konkurować o płace i pomoc socjalną. To w ich okolicy – ze względu na niskie czynsze i koszty mieszkań – się osiedlą.

To wszystko sprawia, że retoryka antyimigracyjna będzie bardzo długo fundamentem nieufności wobec Unii Europejskiej. Nawet jeżeli nie tak silnej, by w końcu Unię opuścić, to z pewnością na tyle istotnej, by wybierać polityków gotowych do lekceważenia europejskiej solidarności w tej sprawie. Po stronie opozycji kluczowe będzie zatem budowanie odpowiedzi na taki trend. Dominująca może się jednak okazać opcja na strategię „łagodzenia strachu” przez podkreślanie konieczności powstrzymywania naporu z zewnątrz, a więc krytykowanie raczej niesprawności obrony granic niż podsycanego lęku.

Porzucić pozycję klienta

Podobnie może zdarzyć się z innymi kwestiami, które już dziś pojawiają się w dyskursie publicznym. Miarą efektywności polskiego członkostwa w Unii przez lata były transfery środków finansowych, a i ich dodatnie saldo miało być kryterium rozstrzygającym. Ta zasada wzmocniła tendencję klientelistyczną, która usuwa pytanie o to, jakiej Unii chcemy, na rzecz pytania – jak wyciągnąć z niej najwięcej.

W tych dwóch kwestiach – polityki migracyjnej i charakteru przynależności do UE – polska elita zbyt długo mówiła głosem, który oznacza porażkę w przypadku pojawienia się każdej fali migracyjnej i w warunkach każdego unijnego kryzysu. Inaczej mówi tylko część lewicy, surowo za to strofowana przez „poprawne politycznie” centrum.

4 pytania na temat migracji, na które warto znać odpowiedź

Oczywiście, można to wyzwanie przegrać, uprawiając dalej taktykę plucia pod wiatr. To znaczy udając, że jesteśmy w stanie zachować narodową i rasową izolację, że globalizacja to prawo Polaków do osiedlania się, gdzie chcą, ale bez wzajemności. Za chwilę jednak pojawi się przed nami sprawa publicznych praw tych imigrantów z Ukrainy, którzy będą chcieli tu zostać na zawsze, a także dostrzeżenie rosnącej – także za rządów PiS – liczby migrantów ekonomicznych spoza Europy. Za chwilę będziemy więc rozstrzygać sprawy solidarności europejskiej w tych kwestiach, w których bilans dodatni dla Polski może być nieosiągalny. I co wtedy? Tu także – tak jak w sprawie laicyzacji i społeczeństwa partnerskiego – lepiej mieć język i program niebędący ledwie złagodzoną wersją tego, co mówi PiS.

Kryzys państwa

Trzecia kwestia dotyczy zmian, które wymagają już teraz radykalnego sprzeciwu. Sprawa degradacji sektora publicznego jest dziś najpoważniejszym problemem w porządku państwa i jego instytucji. Może się okazać, że jedynym narzędziem polityki, jakie zostanie nam po rządach PiS, będą tak czy inaczej kierowane transfery finansowe. Działania wymagające natomiast jakiegoś poziomu sprawności administracji, szkolnictwa, instytucji opieki zdrowotnej – będą zaniechane jako zwyczajnie zbyt trudne i złożone. Problem polega na tym, że poza jakąś zgodą na podwyżki w strefie budżetowej trudno będzie opozycji zbudować wspólny program – zakładający taką przebudowę szkolnictwa i ochrony zdrowia, która powstrzymałaby proces prywatyzacji tych usług.

Czy Polaków da się jeszcze przekonać, że skarb państwa nie musi być partyjnym łupem?

To z kolei ściśle wiąże się z kwestią polityki samorządów, które są operatorami znaczącej części instytucji sektora publicznego, a zarazem nie mają niemal wpływu na ich stan finansowy. Co więcej – mogą stracić też wpływ na funkcjonowanie kolejnych, szczególnie w dziedzinie oświaty. Tam gdzie im na tym wpływie zależy – powstaną lub umocnią się ogniska strukturalnego oporu wobec centralizmu. Trzeba jednak też zrozumieć, że dla wielu słabszych samorządów taki model centralizmu będzie wygodny.

Co może lewica?

Mikropolityka jest dziś przeciwko lewicy, i to nie tylko ze względu na wewnętrzne konflikty. Nie wykorzystała ona ani słabości PO przed powrotem Tuska, ani faktu własnego spektakularnego powrotu do Sejmu. Nie zdyskontowała protestów społecznych z jesieni 2020 roku ani nie stała się partią nadziei dla pracowników sektora publicznego. To ważne, ponieważ różne wielkie procesy mogą przyspieszać lub zwalniać w zależności od układu sił politycznych. Co więcej, ich wpływ może być konfigurowany przez interesariuszy spoza polityki.

Makropolityka pozostawia za to lewicy ogromne pole oddziaływania. Postawienie na ostrzu noża wymienionych wyżej spraw może oznaczać ryzyko – ale takie, które da szansę na długotrwałe szerokie wpływy. Na szansę sprawowania władzy nie jako alternatywa personalna, ale przekładająca się na życie zwykłych ludzi. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób upatruje takiej szansy w pójściu tradycyjną ścieżką odmiennej polityki ekonomicznej.

Matyja: Lewica mogłaby być partią udanej transformacji sektora publicznego

I jest w tym dużo racji. Ale wyróżnienie się w tym zakresie, po zwrocie, jakiego dokonał PiS w roku 2015, będzie niezwykle trudne. Zwłaszcza gdy rozważymy możliwości koalicyjne w perspektywie najbliższych wyborów. Zaryzykowanie w trzech pozostałych – wymienionych wyżej – wymiarach daje szansę na wyrazistość i istotność w perspektywie kilku kolejnych kadencji.

Anty-PiS, albo znacznie lepiej

Od tego, kto i jak się zmobilizuje, zależą nie tylko wyniki wyborów. Liczy się także kontekst, w jakim można będzie rządzić. Dziś niezmiernie ważne jest to, że władzy nie udawało się dotąd mobilizować „swoich tłumów”. Spektakularnymi porażkami były obchody stulecia niepodległości czy brak reakcji na uliczny triumf Strajku Kobiet. Udawało się jednak mobilizować wyborców. Tych nowych zwłaszcza w miejscowościach położonych peryferyjnie – „daleko od szosy”, we wsiach, w których pierwszym dobrym gestem władz dostrzeżonym po roku 1989 było 500+ i obniżenie wieku emerytalnego. To nie znaczy, że w miastach PiS nie ma swoich zwolenników, że to nie ich głosy dają partii Kaczyńskiego zwycięstwo. To oznacza tylko tyle, że PiS skonstruował skuteczną machinę wsparcia wyborczego.

Partie mają często „swoich” samorządowców w sensie towarzysko-instytucjonalnym. Ale znacznie rzadziej są to ludzie, dla których istotna jest jakaś różnica o charakterze ideowo-politycznym, czego skrajnym przykładem był prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc. Mało lewicowy nawet jak na standardy SLD-owców starszego pokolenia.

Konrad Fijołek: W Rzeszowie teraz czas postawić na człowieka

Napędem ruchów społecznych są z kolei sprawy, których nie wymyśli się w agencji marketingu politycznego, których liderów nie wyłoni żaden profesjonalny casting. Mobilizacja pokoleniowa może więc dotyczyć właśnie zaniedbywanych mniejszości, mających poczucie słabej reprezentacji, a nie obłaskawianych pod dyktando kalkulacji wyborczych dużych grup społecznych.

Układ sił, jaki ukształtuje się po wyborach, może zatem rządzić pod dyktando retoryki „anty-PiS”, usprawiedliwiającej politykę nieznacznych korekt obawą przed powrotem Kaczyńskiego. Może też być jednak odpowiedzią radykalnie odmienną, nie w sensie miotły personalnej, ale ustanowienia zupełnie innych fundamentów polityki. Takiej, która buduje państwo partnerskie i laickie, przezwycięża różne paternalizmy, tworzy inną wizję wspólnoty europejskiej, jest bardziej aktywna wobec kryzysu klimatycznego i negatywnych aspektów globalizacji gospodarczej oraz nowej fazy kapitalizmu – a zarazem nie buduje poparcia na lęku przed obcymi. Która nie lekceważy problemu bezpieczeństwa.

Dziś kluczowe znaczenie ma zatem wybór między opozycją sprytną a perspektywiczną. Ze świadomością, że kolejne rządy będą w najlepszym stopniu jakimś kompromisem między nimi, a w gorszym – dryfem kontestowanym przez tych, którzy mają pomysły na sprawczość. Z kolei po wyborach może okazać się – tak zwykle było – że spór o wyjście z dryfu przebiega nie między zwycięskimi partiami, ale wewnątrz ich struktur.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Rafał Matyja
Rafał Matyja
Historyk, politolog
Doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, historyk, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książek, m.in.: „Konserwatyzm po komunizmie” (2009), „Rywalizacja polityczna w Polsce” (2013), „Wyjście awaryjne” (2018), „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością” (2021).
Zamknij