Kraj

Marek Dunin-Wąsowicz zeznawał w procesie byłego SS-mana, strażnika w Stutthofie

W moim obozie zginęło 80 tysięcy ludzi. Zbrodnią hitlerowców było też to, że zabili w nas człowieczeństwo. Mnie nie interesowało, że wieszają kogoś, tylko że nie będzie obiadu, bo egzekucje wykonywano w czasie obiadu. Mnie nie interesowało, że kogoś katują i że ten ktoś może nie wytrzymać tego bicia, dla mnie było ważne, że to nie mnie biją − mówi Marek Dunin-Wąsowicz.

Jan Smoleński: Przeżył pan obóz koncentracyjny w Stutthofie. Kiedyś chciał pan o tym zapomnieć, ale od jakiegoś czasu daje pan świadectwo. Pod koniec października zeznawał pan w procesie SS-mana, strażnika w Stutthofie, którego oskarża się o współudział w zabójstwie ponad pięciu tysięcy ludzi. Co się zmieniło?

Marek Dunin-Wąsowicz: To pytanie zadała mi również pani sędzia z Hamburga. Powtórzę to samo, co wtedy powiedziałem. Są trzy powody. Jeden powód jest bardzo ogólny: uważam, że to mój obowiązek jako byłego więźnia, by podczas takiego procesu zabrzmiał głos Polaka. Żeby przypomnieć, polskimi ustami, że istniał taki obóz. Że ten obóz zasługuje na szczególną uwagę, bo pomysł, by go zbudować, powstał jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej i do ostatnich dni był on rozbudowywany. Pierwsi więźniowie przyjechali tam 2 września 1939 roku. Ostatni wyjechali 9 maja 1945 roku, a 7 maja podpisano akt bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy.

Drugi powód jest bardzo osobisty. Mam moralny obowiązek w stosunku do moich współwięźniów, którzy cierpieli i ginęli w Stutthofie. Powiedziałem wtedy w sądzie, że jestem wdzięczny miastu Hamburg za to, że podjęło się ścigania zbrodni hitlerowskich, ale dodałem też, że miałem wrażenie, że Niemcy po wielu latach się obudzili, że jednak te sprawy należy rozliczyć.

Co pan ma na myśli?

Mam na myśli to, że myślano, że procesy norymberskie załatwią sprawę. A nie załatwiły. Bo to nie tylko najwyżej postawieni dokonywali zbrodni. Strażnicy, tacy jak ten SS-man, na którego procesie zeznawałem, również je popełniali. W moim obozie zginęło 80 tysięcy ludzi. O tym trzeba mówić. Przyjechałem do Hamburga po to, żeby Niemcy poznali historię tego obozu.

Na marginesie: niedawno dzwonił do mnie jeden z oskarżycieli posiłkowych, który się mną opiekował w sądzie w Hamburgu. Miał matkę Polkę, więc mówi bardzo dobrze po polsku, choć jest Niemcem i ma obywatelstwo niemieckie. Sąd chce, bym raz jeszcze przyjechał, tym razem obrońca oskarżonego ma mi zadać kilka pytań. Ale to dopiero za kilka miesięcy, bo sąd wcześniej musi przesłuchać wszystkich biegłych.

Pojedzie pan?

Tak, na pytania obrońcy chętnie odpowiem. Ale zaznaczyłem, że pojadę tam nie dlatego, żeby pomóc oskarżycielom, tylko żeby pokazać, że ja się tego SS-mana nie boję, że nie ukrywam twarzy tak jak on, nie chodzę w ciemnych okularach, nie udaję chorego.

A jaki był trzeci powód?

Moim obowiązkiem jako byłego więźnia, jako obywatela Polski i obywatela Unii Europejskiej, jest zabrać głos, żeby przypomnieć, dlaczego i kiedy powstały obozy koncentracyjne, i przestrzec przed nacjonalizmami, rasizmem, a nawet faszyzmem, które odradzają się w Niemczech, w Polsce, Francji czy Danii. Trzeba przypomnieć, do czego te ruchy, te głosy doprowadziły. Z tego powodu również przyjeżdżałem do Stutthofu na różne obchody, ale już chyba tam więcej nie pojadę.

Dlaczego?

Nikt z muzeum nie zająknął się, gdy zeznawałem, nikt nic o tym nie powiedział, zachowywali się, jakby to ich w ogóle nie obchodziło. To przecież mój wnuk wyszedł z inicjatywą tego wywiadu, podobnie jak wywiadów dla brytyjskiego „Guardiana” czy hamburskiej telewizji.

Różowe trójkąty

czytaj także

Różowe trójkąty

Joanna Ostrowska

Jakiś czas temu zostałem poproszony o przyjazd do Stutthofu, kiedy odwiedzali go książę William i księżna Kate. Fatalnie zorganizowana wizyta. Dyrektor protokołu dyplomatycznego z polskiego MSZ ciągle mi przerywał i pospieszał, żebym nie zabierał parze czasu. Był na tyle nie do zniesienia, że sama para książęca mu mówiła, że chcą posłuchać. Organizatorzy po stronie polskiej nikogo w tym Stutthofie nie dopuścili do Williama i Kate, choć ludzie się gromadzili pod płotem obozu. Z dala kazali też zostać mojej żonie, byłej więźniarce obozu w Ravensbrück, i wnukowi, choć wnuk w takich sytuacjach się mną opiekuje.

Na tę wizytę przyjechało również dwóch żydowskich więźniów obozu z Wielkiej Brytanii, jeden polskiego pochodzenia. Nie stworzono warunków, by się z nimi spotkać. Dopiero mój wnuk ich przypadkiem przyciągnął do nas.

Po całej wizycie pan dyrektor muzeum powiedział, że były wątpliwości co do mojej osoby, czy mogę się spotkać z parą książęcą, bo nazwisko jakieś nie takie. Z dumą podkreślił, że kiedy mu o tym powiedziano, to odrzekł, że jestem synem chrzestnym marszałkowej Piłsudskiej. Podobno to rozwiało wątpliwości. Usłyszał, że skoro tak, to nie ma problemu.

A jest pan chrześniakiem Aleksandry Piłsudskiej?

Jestem, ale co to do cholery ma do rzeczy?

Więc kiedy tym razem zadzwonili, że chcą, żebym przyjechał, bo Harry z Megan mają się pojawić, to postawiłem warunki. Powiedziałem, że muzeum w Stutthofie powinno zapłacić za transport i hotel dla mnie i mojego wnuka. Dodałem, że bez mojego wnuka, który asystuje mi w takich sytuacjach, nigdzie się nie ruszam. Po pewnym czasie poinformowano mnie, że jednak nie mogą moich oczekiwań spełnić. Skoro nie, to się tam nie pojawię.

Wstyd.

Sędzia w Hamburgu była za to znakomicie przygotowana. Miała w małym palcu wiedzę o obozie, łącznie z protokołami zeznań mojego starszego brata Krzysztofa, który ze mną trafił do obozu, i moich przed Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce z 1968 roku. Często się na nie powoływała. Chodziło o to, żebym uszczegółowił to, co mówiłem wcześniej – wskazał konkretne miejsce na mapie lub powtórzył to, co mówiłem te 50 lat temu, ale dokładniej.

Czy przed przesłuchaniem w Hamburgu czytał pan swoje zeznania z 1968 roku?

Tak. Te zeznania w oryginale znajdują się w gdańskim oddziale IPN. To, co mówiłem w 1968 roku, powtarzałem później. Jedna rzecz, która budzi wątpliwości, to w którym miejscu był barak śmierci, czyli barak, w którym umieszczano ludzi zbyt chorych, by ich leczyć, gdzie ci ludzie umierali bez chleba i wody. Niektórzy więźniowie, którzy przyjechali do Stutthofu w transporcie Żydów z Węgier pod koniec 1944 roku, twierdzili, że znajdował się on wśród baraków żydowskich. Ja twierdzę, że taki barak istniał wcześniej, jeszcze na terenie starego obozu. Ale konkretnej lokalizacji nie mogłem podać, bo o tym baraku słyszałem, ale nigdy w nim na szczęście nie byłem. Podobnie jak nie mogłem wskazać, gdzie dokładnie odbywały się egzekucje strzałem w tył głowy. Nie mogę tego wiedzieć, bo gdybym w takim miejscu był, tobym dostał kulkę.

A coś w tych zeznaniach sprzed pół wieku pana zaskoczyło?

Nie. Różnice dotyczą zeznań moich i mojego brata, i to jednego epizodu tuż przed naszą ucieczką podczas Marszu Śmierci. Ja nie wiedziałem, że już wtedy nam pomogła młoda Kaszubka, która później nam pomogła wyrobić dokumenty.

Pomówmy o pańskim doświadczeniu w obozie. Jak pan trafił do Stutthofu?

W kwietniu 1944 roku zostałem aresztowany i wraz z całą rodziną − bo takie były gestapowskie zwyczaje − trafiłem do siedziby warszawskiego Gestapo w alei Szucha. Tam zaczęto katować mojego brata, Krzysztofa. Po przesłuchaniach gestapowcy ciągnęli go za nogi do celi. On na Szucha został dłużej, a mnie z rodzicami następnego dnia przewieziono na Pawiak.

Ile czasu pan tam spędził? Jak ten pobyt wyglądał?

Na Pawiaku siedziałem ponad miesiąc. Pamiętam takich dwóch chłopaków, to trochę śmieszna, a trochę smutna historia. Straszne zgrywusy z nich były, uwielbiali robić sobie żarty. Raz, gdy graliśmy w dupniaka, zawiązali oczy temu, który miał ręką w te pośladki walić, a temu, co je nadstawiał, włożyli miskę pod spodnie. Dość powiedzieć, że i uderzającego, i uderzanego bolało to potwornie.

A dlaczego ta historia jest smutna?

Bo zginęli, któregoś ranka zostali wywołani na rozstrzelanie.

Generalnie dzień wyglądał tak, że najpierw wywoływali na egzekucje, potem na przesłuchania, a potem na transporty do obozów. A potem już był spokój, przynajmniej do następnego ranka.

Ulica cioci Oli

czytaj także

Ulica cioci Oli

Aleksandra Domańska

Na Pawiaku straciłem też wiarę.

Co do tego doprowadziło?

Na Pawiak przychodzili księża, żeby nas pocieszać, wyspowiadać. Podszedł jeden, powiedział, że mi udzieli pomocy duchowej, ale zamiast mnie podtrzymywać na duchu, zaczął mi mówić, że ja już nie mam nikogo, że moja rodzina już nie żyje na pewno, że jestem sam i żebym się oddał Bogu. Tak to podnoszenie na duchu miało wyglądać?

Najpierw wywoływali na egzekucje, potem na przesłuchania, a potem na transporty do obozów.

Ale na Pawiaku spotkałem się też z niesamowitą opieką i pomocą ruchu konspiracyjnego. Główną rolę odgrywali tam lekarze. Oni uratowali mnie i moją rodzinę.

W jaki sposób?

Na Pawiaku tylko ja byłem przeznaczony do obozu koncentracyjnego, i to nawet nie do Stutthofu, tylko do niesławnego Gross-Rosen. To konspiracja przekierowała mnie do Stutthofu. W ostatniej chwili dopisano też mojego brata, choć czekał on na wyrok z berlińskiego Gestapo za działania konspiracyjne. A moich rodziców wysłano do szpitala jako rzekomo ciężko chorych. Chodziło o to, żeby nikt nie wziął ich z celi na tak zwaną rozwałkę, czyli rozstrzelanie w ruinach getta lub na ulicach Warszawy. Ci działający w konspiracji lekarze byli głównym sposobem kontaktu więźniów ze światem zewnętrznym. Mój brat tak grypsy przesyłał swoim przełożonym w konspiracji.

Pan też był w konspiracji, najpierw w Szarych Szeregach, a potem w AK. Jak to się wszystko zaczęło?

Przed wojną byłem harcerzem i kiedy na początku wojny na Dworzec Gdański w Warszawie przyjeżdżały pociągi z żołnierzami, nam polecono rozdawać im herbatę i coś do jedzenia.

Powstańcy walczyli z faszyzmem

czytaj także

Potem musieliśmy z rodziną opuścić Warszawę. 17 września dojechaliśmy do Łucka. Siedzieliśmy w gwarnej kawiarni, gdy doszły nas wieści o Armii Czerwonej przekraczającej granicę. W kawiarni zapadła absolutna cisza. Kilku siedzących tam oficerów wstało od stolika i wyszło na zewnątrz. Potem usłyszałem tylko strzały. Popełnili samobójstwo. To utkwiło mi w pamięci jako moje pierwsze tragiczne przeżycie.

Ale wróciliście do Warszawy, na Żoliborz.

Tak, już po kapitulacji. Siłą rzeczy wróciliśmy do stosunków i kontaktów jeszcze sprzed naszego wyjazdu.

Mój brat, który właśnie był w ostatniej klasie liceum, natychmiast zgłosił się do powstającej konspiracji, a ja do Szarych Szeregów. Rodzice też znaleźli się w konspiracji. Ojciec został członkiem założycielskim komitetu pomocy dziennikarzom. A tych dziennikarzy było wielu, bo zjeżdżali się z całej Polski, uciekając przed Niemcami i przed bolszewikami. Nie mieli ani znajomych, ani przyjaciół, ani pracy.

Żaden przedwojenny dziennikarz nie chciał iść pracować dla wydawanego przez Niemców szmatławca, „Nowego Kuriera”. Trzeba było zorganizować tym bezrobotnym dziennikarzom zajęcie. Organizacja dziennikarska mojego ojca zajmowała się właśnie tworzeniem sklepików, spółdzielni czy kuchni. Ojciec prowadził antykwariat z używanymi książkami na placu Napoleona. Tam też mieścił się punkt kontaktowy organizacji pomocy dziennikarzom. Ze względów oczywistych najtrudniej było pomóc kolegom Żydom.

Moja mama z kolei tuż przed wojną przeszła przeszkolenie wojskowe i pomagała zarówno ojcu, jak i bratu, najpierw w Związku Walki Zbrojnej, a potem AK.

A pan?

Niemal automatycznie mnie wcielono do Szarych Szeregów.

Ile miał pan wtedy lat?

Trzynaście. Spotykaliśmy się z moimi późniejszymi kolegami, trzynasto-, czternasto- i piętnastoletnimi. Mówiliśmy do siebie po imieniu lub absolutnie wariackimi, wymyślonymi pseudonimami. Moja służba w Szarych Szeregach polegała na tym, że nas szkolono w chwytach obronnych, czyli walce wręcz, w obsłudze broni, którą przynoszono na nasze zebrania − składaliśmy i rozkładaliśmy te pistolety z zawiązanymi oczami − i małym sabotażu.

Co w ramach małego sabotażu pan robił?

Rzucałem fiolkami z atramentem w plakaty propagandowe hitlerowców. Teraz to może wyglądać jak dziecinada, ale wtedy to było nasze zadanie. Malowaliśmy też hasła i znaki Polski Walczącej. Niby poważniejsze, ale też nie za poważne.

Raz dostaliśmy polecenie, by stać przez cały dzień przy Domu bez Kantów, na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Królewskiej, i zarejestrować wszystkie niemieckie samochody − jakie auto, jakie numery, w którą stronę. Staliśmy po pół godziny, zapamiętywaliśmy wszystkie przejeżdżające samochody, co trudne nie było, bo mózg młody i pamięć dobra. Potem to zapisywaliśmy. Ale nie zagrzałem miejsca w tym oddziale.

Dlaczego?

Nie chciałem się bawić w harcerstwo, tylko chciałem być żołnierzem, i to już od dziecka. 1 września 1939 roku miałem rozpocząć naukę w szkole kadetów we Lwowie, ale z oczywistych względów to się nie udało.

Tygiel lwowski [rozmowa z Olą Hnatiuk]

W końcu jednak rodzice z bratem uprosili Ludwika Bergera, wodza zuchów na Żoliborzu, czy z tym Markiem − czyli ze mną − nie mógłby czegoś zrobić, bo oni sobie rady nie dawali.

Sprawiał pan problemy?

Nauka nie była moim hobby, przyznaję się bez bicia. Po wojnie na takich jak ja mówiono chuligani, ale wtedy to słowo jeszcze nie było popularne. Interesowała mnie gra w cztery karty czy oczko i oczywiście oszustwa przy tym. Miałem piętnaście lat, już paliłem papierosy, zacząłem pić wódkę. A mój język to daj Boże zdrowie. Koło Dworca Gdańskiego przed wojną stały baraki dla bezrobotnych − stamtąd wywodzili się moi koledzy. Oni kradli w czasie okupacji węgiel. Wskakiwali na wagon, zrzucali węgiel na ziemię, ich koledzy z kolei pakowali wszystko w worki i potem sprzedawali. To było niebezpieczne, bo do nich strzelano.

Ja z kolei handlowałem papierosami. Kupowałem je od kolegi ojca, który autami je z Radomia sprowadzał, potem z zyskiem sprzedawałem je tym, co handlowali węglem, a oni potem to na ulicy upłynniali. Oj, dobry w tym handlu byłem.

I Ludwik Berger pana z tego wyrwał?

W końcu zdecydowano, żeby powinien założyć sekcję młodocianych przy batalionie „Baszta”. Miał jeszcze jednego, trudnego jak ja chłopca, któremu też trzeba było pomóc.

I udało się?

Berger poprosił mnie, żebym znalazł dwóch kolegów z gimnazjum, on jeszcze kilku dobrał z Marymontu. Marymont cieszył się wtedy bardzo złą sławą, i nie chodzi tu tylko o złodziejkę czy rzeczy, o których pisał Marek Hłasko. To była bardzo endecka dzielnica i kilka dzieciaków stamtąd poszło do Hitlerjugend.

Bikont: Na każdym kroku pilnie wykluczano Żydów z polskiej społeczności

I tak powstała nasza sekcja.

Gdzie się spotykaliście?

Lokalem konspiracyjnym stało się mieszkanie moich rodziców. Odbywały się tam zajęcia konspiracyjne Uniwersytetu Warszawskiego, konspiracja mojego brata i ojca, no i moja – co za różnica, trzy czy cztery. Mama zawsze siedziała w oknie i pilnowała, czy jest bezpiecznie i czy Niemcy nie idą. I tak zostałem żołnierzem Armii Krajowej.

W wieku lat piętnastu? To wcześnie.

Tak. Tam nas potraktowano poważnie. Odbywało się normalne wojskowe szkolenie, ćwiczenia w lasach lub w krzakach nad Wisłą. Mieliśmy przełożonych, dowódca plutonu przychodził na inspekcje, żeby sprawdzić, jak się szkolimy. Niestety w 1943 roku ta sekcja się rozpadła, bo zginął nasz dowódca, a potem jeszcze jeden chłopak został aresztowany przez Gestapo. Wtedy też aresztowano mojego ojca.

Jak to się stało?

Na mojego ojca szmalcownicy słali donosy − że pomaga Żydom, że konspiracja, że nielegalna bibuła. Listonosz mu te donosy przynosił do tej księgarni, a on potem je oddawał swoim przełożonym, ale najwyraźniej jeden dotarł na Szucha. Tatę w końcu udało się wyciągnąć. Dzięki konspiracji na Pawiaku wiedzieliśmy, co się z nim działo.

Jak udało się go wyciągnąć?

Nie wiem. Wiem, że mama sprzedała pianino na ewentualne łapówki. Wiem też, że proponowano jej, by powiedziała, że jest Niemką, bo w końcu jej ród Rubachów wywodzi się od Krzyżaków.

Co mama na to?

Żeby ją w dupę pocałowali, bo do tych Krzyżaków się nie przyznaje. Koniec końców, ojciec wyszedł.

Ale potem znowu was aresztowano, tym razem całą rodzinę. Jak to się stało?

Nie mam dowodów, opieram się tylko na tym, co usłyszałem. Jeden chłopak z konspiracji chodził na tak zwany rabunek, czyli napadał na mieszkania folksdojczów lub SA-manów i pod bronią kazał oddawać kosztowności. AK bardzo takie zachowanie tępiła i kiedy kontrwywiad akowski się o tym dowiedział, to sąd podziemny skazał tego chłopaka na śmierć.

Rodzina wybłagała zmianę wyroku na nakaz przyłączenia się do partyzantki w lesie. Chłopak nie wytrzymał jednak tam długo, wrócił do Warszawy i znów zajął się rabunkiem. Na ulicy poznał go jeden z tych, których okradł. Aresztowano go i zamknięto go wraz z rodziną. Jego brat był kolegą mojego brata z konspiracji i najwyraźniej się złamał. Tak wpadła cała grupa mojego Krzysztofa.

Mojego brata zaczęli bić jeszcze u nas w mieszkaniu, potem go katowali na Szucha. A następnie, jak już mówiłem, dzięki konspiracji i lekarzom na Pawiaku trafił ze mną do Stutthofu.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że panu udało się przetrwać przesłuchanie bez specjalnego bicia, bo zgrywał pan głupiego. Jak to dokładnie wyglądało?

Lekarze zajmowali się nie tylko tymi, którzy skatowani wracali z Szucha na Pawiak, ale też tymi, którzy z Pawiaka jechali na przesłuchania na Szucha. Gdy ja miałem trafić na Szucha, pewna lekarka powiedziała mi, żebym się nie przejmował, że wszystko będzie dobrze, i dała mi ukradkiem jakieś proszki.

Żołnierze: protokoły walki, zabijania i śmierci

czytaj także

Gdy już siedziałem z innymi w celi na Szucha, to poczułem, że przestaję się bać, że w ogóle przestaję myśleć o niebezpieczeństwie. Jak gestapowca przy celi nie było, to nawet zagadywałem współwięźniów, choć nie wolno nam było rozmawiać. Proszek zaczął działać.

Co w nim było?

Nie mam pojęcia.

W każdym razie w tym pozytywnym stanie zostałem wywołany na przesłuchanie. Gestapowiec zaczął ze mną rozmowę dość nietypowo, bo nie od bicia. Pytał, czy wiem, za co mnie zatrzymano, pokazał mi plakat z antyhitlerowskimi hasłami i pytał, czy wiem, co znaczą.

Mojego brata zaczęli bić jeszcze u nas w mieszkaniu, potem go katowali na Szucha.

Powiedziałem mu, że nie wiem, że skrót PZP to pewnie o jakąś Polskę chodzi, ale o jaką, to już nie wiem. Czym się zajmuję? Do szkoły chodzę i trochę handlem, bo to teraz modne. A czym? A papierosami. A wódkę piję? Tak, ale teraz nie chcę. Potem pytał o brata, na co ja odparłem, no kocham go i pewnie on mnie kocha. Robiłem z siebie idiotę i tak się toczyła rozmowa. Nie uderzył mnie.

Ale mimo wszystko wysłano pana do obozu.

Na podstawie tej rozmowy Gestapo wydało mi opinię: niebezpieczny dla otoczenia, konieczne odizolowanie na czas nieokreślony do zakończenia wojny.

Później się zaczął się najgorszy rozdział mojego życia.

Jak wyglądało życie obozowe?

Trudno mi o tym mówić. W obozie spędziłem bardzo długi i ciężki rok.

Najpierw pozbawiono nas nazwiska. Byliśmy numerami. Nie tylko byliśmy anonimowi dla Niemców, ale też dla siebie nawzajem. Czasami koledzy z bloku czy z pracy znali się po imieniu, ale mało kto znał moje nazwisko. Znali tylko mój numer i fakt, że mam czerwony trójkąt, czyli byłem więźniem politycznym.

Za konspirację?

Jako politycznych często zapisywano więźniów nawet ze zwykłych łapanek. Nie wiedzieli, co z nimi zrobić, więc wysyłali ich do obozu i dawali im czerwone trójkąty.

Po przyjeździe rozbierali nas też do naga i dawali pasiaki, bluza i spodnie, i drewniane chodaki. To musiało nam starczyć niezależnie od pogody.

Potem wysłano nas na kwarantannę.

Na czym ona polegała?

Kazali nam ćwiczyć – gimnastyka, maszerowanie, chcieli nas zmęczyć i mieć z głowy − i śpiewać.

Co śpiewać?

Cokolwiek. Więc jak kazali śpiewać, to zaczęliśmy „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny Narodzie”. To było słychać na cały obóz. Potem zaczęliśmy śpiewać piosenki Legionów, potem polskie wojskowe piosenki, a na końcu i konspiracyjne.

To odważnie. Strażnicy nie reagowali?

Niemcy nie mieli pojęcia, co śpiewamy.

Bardzo szybko zorganizowano konspirację cywilną i wojskową. Mój brat w nich działał, ale mi ani słowa nie powiedział, bo uważał, że ktoś z naszej rodziny powinien przeżyć. Dzięki temu, że działał w konspiracji, mógł mi zapewnić lepsze warunki.

A jak te lepsze warunki wyglądały?

Żeby to zrozumieć, to trzeba wiedzieć, jak wyglądały zwykłe. A zwykłe to wspomniane już pasiaki, choć później dawano nam cokolwiek, co zostało zrabowane Żydom − marynarki, koszule. Ja przez chwilę miałem futro, brat mi załatwił, ale długo się nim nie nacieszyłem, bo któregoś dnia SS-mani kazali oddać. Jak przyszła zima, to obwiązywałem się gazetami i kartonami i dopiero potem wkładałem pasiak.

Szmul Muszkies – fotograf nowoczesny

Obozowe jedzenie nie starczało do przeżycia. Racja żywnościowa wyglądała tak: pajda chleba czarnego z kosteczką margaryny na śniadanie, zupa na liściach pokrzywy, a jak mieliśmy szczęście, to może na kilku burakach pastewnych, na obiad i znowu kromka chleba, ale już bez margaryny, na kolację. Dawano nam też do picia „herbatę” − taki wywar z czegokolwiek, co akurat wrzucili do wody.

Do tego dochodziła wycieńczająca praca. Mnie przydzielono do kompanii, która miała wycinać las pod rozbudowę obozu. Ta praca uchodziła za najgorszą i najcięższą, i procentowo najbardziej pochłaniającą życie ludzkie. Kilka czy kilkanaście godzin dziennie, niezależnie od pogody − czy to śnieży, czy to leje − musieliśmy wycinać siekierkami drzewa.

W pewnym momencie jeden lekarz mnie wziął na stronę i powiedział, że muszę coś zrobić, bo już ze mnie prawie Muselmann był, że mój koniec bliski. Miałem jakoś trafić do obozowego szpitala, żeby mnie tam trochę podreperowali.

I co pan zrobił?

Spuściłem sobie na stopę belę drewna. Zmiażdżyła mi palec, ale pracować nie mogłem i trafiłem do szpitala.

Tam pacjenci dostawali lepsze jedzenie, bo norwescy policjanci, którzy zostali zesłani do Stutthofu za odmowę służby pod zdrajcą narodu, kolaborantem Quislingiem, oddawali chorym codziennie jeden kocioł zupy. Oni mieszkali w baraku za płotem, opiekował się nimi Norweski Czerwony Krzyż, więc i jedzenie mieli lepsze.

Ale w końcu pan wyszedł. Jak pan wtedy przeżył?

Po pierwsze dzięki pomocy mojego brata. On mi załatwił „lepsze warunki”, czyli pracę pod dachem. Przez ten rok byłem rymarzem, tapicerem, szewcem, magazynierem, tragarzem.

Powstanie, czyli chytrość nierozumu

Brat pracował też w miejscu, gdzie SS-mani otwierali paczki dla więźniów, których z różnych powodów już w obozie nie było. Brali to, co dla nich było najcenniejsze, ale takie rzeczy jak chleb pozwalali wziąć więźniom. Dzięki temu mieliśmy więcej jedzenia.

No i w obozie działał czarny rynek, bo więźniowie kradli jedzenie albo z kuchni, albo z transportu. Złapanych oczywiście bardzo dotkliwie bito. Najcenniejszy był chleb. Jeden ze współwięźniów aż napisał piękny wiersz o pajdce chleba na podstawie inwokacji z Pana Tadeusza Mickiewicza. Żeby pan miał świadomość, jak cenny był: w warsztacie obozowym ślusarze robili pierścionki złote i srebrne, śliczne sygnety, z numerem więźnia, datą przyjazdu do obozu. Srebrny pierścionek kosztował kromkę chleba, a złoty pół bochenka.

Srebrny pierścionek kosztował kromkę chleba, a złoty pół bochenka.

Sam chciałem taki mieć i poprosiłem brata, żebyśmy sobie po jednym zrobili na pamiątkę.

I co pański brat na to?

Nawrzeszczał na mnie, że tu ludzie z głodu umierają, a ja chcę chleb na byle złote gówno wymieniać. Położyłem uszy po sobie, ale to mi spokoju nie dawało, chciałem mieć przynajmniej srebrny. Brat nie chciał mieć z tym nic wspólnego, więc musiałem zaoszczędzić tę kromkę chleba sam.

W każdym razie, z racji tego, że miałem doświadczenie w handlu, potrafiłem się nieźle targować i potem z tego, co udało mi się kupić, gotowałem zupy na kozie naszego kapo. Czasami mieliśmy całego kartofla, innym razem udało się ząbek czosnku załatwić, a nawet sól zdobyć. A czasami wychodził żurek, jeśli akurat coś mi skisło. Ja gotowałem dla siebie i dla brata, a swoje racje oddawaliśmy głodującym kolegom.

Na tym czarnym rynku udawało nam się też zdobyć normalne ubrania. Dzięki temu mieliśmy kalesony, koszule.

To wszystko brzmi jak przygody.

Bo o tym mi łatwiej mówić. Życie w obozie było bardzo trudne. Mordowano na wszelki możliwy sposób. Komora gazowa na początku pracowała stosunkowo rzadko, ale jak przywożono transporty Żydów z Węgier, to nie starczała, więc przerobiono wagon na improwizowaną komorę gazową. Wtedy też krematoria nie nadążały z paleniem ciał, więc układano je w stosach i tak palono. Tam zginęło 50 tysięcy węgierskich Żydów! Zabijano zastrzykiem fenolu w serce, na szubienicy podczas egzekucji publicznych i nie. Strzelano w tył głowy. Ale przede wszystkim zabijano ludzi katorżniczą pracą w nieludzkich warunkach. Ludzie ginęli z głodu, wyczerpania i od bicia.

Był też barak, w którym leżeli ludzie, których, zdaniem kierownictwa obozu, nie było sensu ratować. Tam im nie dawano nic, ani wody, ani jedzenia. Umierali z pragnienia i głodu.

SS-man, przeciwko któremu pan zeznawał, twierdzi, że on nikogo nie zabił, tylko stał na wieżyczce strażniczej.

Kłamie. Nie wiem, co on dokładnie robił, bo go nie pamiętam, ale wiem, że SS-mani mieli trzy zadania. Pierwsze to pilnowanie obozu. Więc faktycznie mógł stać na wieżyczce z karabinem maszynowym, ale bez mrugnięcia okiem nacisnąłby spust, gdyby więźniowie próbowali uciekać lub się buntować. Drugie to prowadzenie więźniów na roboty. I tam faktycznie najczęściej bili obozowi kapo, którzy sami często byli niemieckimi kryminalnymi więźniami. Ale oni się tak nad nami znęcali, bo wiedzieli, że są obserwowani przez SS-manów. Gdyby nie bili wystarczająco okrutnie, to mogliby stracić swój status i stać się zwykłymi więźniami.

Nowi właściciele niemieckich obozów

Trzecie zadanie to prowadzenie więźniów na śmierć do komór, na szubienice lub na zastrzyki.

Mógł też być jednym z tych, którzy dobijali ludzi podczas Marszu Śmierci, z którego Stutthof jest przede wszystkim znany.

Proszę o tym opowiedzieć.

Gdy w styczniu 1945 roku Sowieci się już zbliżali, to zarządzono ewakuację obozu. Tych, co nie przetrwaliby długiego marszu − tak słyszałem − wysłano barkami na Bałtyk i potem te barki zatopiono. Nas 25 stycznia pognano pieszo. Okrucieństwo tego marszu polegało na tym, że każdy z nas dostał po pół bochenka chleba na cały marsz i tak w śniegu musieliśmy iść. Niektórzy padali z wycieńczenia i tych SS-mani dobijali pojedynczymi strzałami. Inni zwyczajnie nie nadążali, i tym też groziła śmierć. Najgorsze było to, że nikt nie chciał być ostatni, każdy pchał się na czoło marszu. W ten sposób ludzie szli jeszcze szybciej, jeszcze bardziej się męczyli.

Raz zatrzymaliśmy się w opuszczonym kościele. Ludność miejscowa przyniosła nam gorącej zupy pomidorowej.

Zjedliście ciepły posiłek?

Nie. SS-mani wylali wszystko na śnieg.

Pan z bratem uciekliście z tego marszu. Jak to się wam udało?

Pewnego wieczora dotarliśmy do obozu Hitlerjugend dla dziewcząt. Tam stały baraki, była brama, ale nie było płotu, bo po co. W nocy uciekliśmy z bratem w las. Jakoś to się udało. Może SS-mani byli zmarznięci i zmęczeni i nie chciało im się nas gonić?

Pomogła nam w tym młoda rezolutna dziewczyna, Gertruda, która pod bramę podeszła w mundurze Hitlerjugend i później dzięki temu mundurowi, kiedy byliśmy już na wolności w Gdyni, załatwiła nam dokumenty. Pochodziła z rodziny Kaszubów, której część była w polskim ruchu oporu, a część podpisała volkslisty. To jednak już inna historia.

W każdym razie, wie pan, najgorszą zbrodnią hitlerowców było to, że zabili w nas człowieczeństwo.

Co pan ma na myśli?

Staliśmy się nieczuli na ludzkie cierpienie i na ludzką krzywdę. Wzbudzili w nas obojętność na drugiego człowieka. Mnie − i nie tylko mnie, bo i moich kolegów z obozu też − nie interesowało, że wieszają kogoś, mnie interesowało, że nie będzie obiadu, bo egzekucje wykonywano w czasie obiadu. Mnie nie interesowało, że kogoś katują i że ten ktoś może nie wytrzymać tego bicia, dla mnie było ważne, że to nie byłem ja, że mnie jeszcze nie biją. I to też była zbrodnia, bo we mnie zabili człowieka. I za to też ten SS-man, na którego procesie zeznawałem, jest odpowiedzialny.

Gdy po wielu perypetiach w 1945 roku w końcu udało nam się dotrzeć do Krakowa, gdzie byli już nasi rodzice, to wtedy te przeżycia zaczęły ze mnie wychodzić. Brat wrócił do nauki, w końcu został profesorem historii. Napisał pierwszą książkę o obozie, Stutthof: ze wspomnień więźnia obozu koncentracyjnego. Na tę książkę powoływał się też sąd w Hamburgu.

A ja zamilkłem. Przez pięć lat właściwie nie potrafiłem normalnie rozmawiać, tylko odburkiwałem, głównie wyzwiskami i przekleństwami. Poprawiło się, gdy wstąpiłem do wojska, a potem zostałem dziennikarzem.

Jak pan się czuje, gdy widzi pan swastyki czy znaczki SS na murach albo zaraz obok znaku Polski Walczącej na kominiarkach uczestników „patriotycznych marszów”?

Pan pozwoli, że odpowiem panu tak, jak mówiłem podczas odsłonięcia pomnika Stutthofu. Mówiłem wtedy nie tylko w swoim imieniu, ale też w imieniu poległych w Stutthofie. Mamy dość tych marszów z pochodniami, bo my te marsze pamiętamy sprzed ponad osiemdziesięciu lat. My mamy dość okrzyków i słów nienawiści, bo my to znamy, to już było.

Mamy dość tych rąk wyciągniętych w złym kierunku. Ręce służą do witania, nie do wznoszenia w nienawistnych gestach. Mamy dość tego, co powoduje, że odradza się na naszych oczach szowinizm, rasizm, nacjonalizm, faszyzm.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jan Smoleński
Jan Smoleński
Politolog, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”.
Zamknij