Czytaj dalej, Kraj

Madejska: Chciałabym, żeby Łódź kurczyła się z godnością [rozmowa]

Prządki przy pracy. Fot. Ignacy Płażewski

Nie ma jednej opowieści o Łodzi. Dla wielu starszych osób to wciąż jest miasto włókiennicze, mimo że przemysł nie działa. Elity polityczne od kilku kadencji chcą w niej widzieć konkurentkę Warszawy albo Mediolan północy z Orientarium i wszystkimi wystawami Expo, jakie uda się tu ściągnąć – mówi Marta Madejska, autorka książki „Aleja Włókniarek”.


Kaja Puto: W przemyśle włókienniczym pracowały głównie kobiety, ale i tak w Łodzi upamiętniono je ulicą, którą nazwano Aleją Włókniarzy.

Marta Madejska: Nazwę tej arterii nadano w 1977 roku i najwidoczniej uznano wtedy, że męska końcówka jest bardziej odpowiednia, oficjalna i nobilitująca. W PRL można było zauważyć maskulinizację języka, zwłaszcza w nazwach zawodów, chociaż żeńskie końcówki funkcjonowały w II RP, a nawet znacznie wcześniej. Dla oficjalnego upamiętnienia nazwy ulicy użyto więc męskiej końcówki obejmującej obie płcie, tak jak to się wciąż dzisiaj robi, chociaż wszyscy wiedzieli, że w Łodzi jest więcej włókniarek niż włókniarzy, i potocznie mówiono o włókniarkach, prządkach, tkaczkach.

W krainie zmęczenia i upokorzenia

Mamy ostatnio w Polsce wysyp książek, które można określić mianem herstorycznych – obok Alei Włókniarek pojawiły się też Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak i Anioł w domu, mrówka w fabryce Alicji Urbanik-Kopeć. Czy takie było twoje założenie – oddać głos kobietom, o których męskocentryczna, mainstreamowa historia rzadko pamięta?

Nie wiem, czy na początku pracy nad książką w ogóle miałam świadomość, co to jest „herstory”, ale już na etapie pisania pierwszych konspektów wiedziałam, że chcę się skupić na kobietach i właśnie im oddać głos. Chciałam opisać historię miasta i historię przemysłu z punktu widzenia robotnic. Zadałam sobie pytania: jak wygląda globalny przepływ bawełny oraz praca w fabryce – najpierw prywatnej, potem znacjonalizowanej – z punktu widzenia robotnic, kolejnych pokoleń kobiet, które pracowały przy tych maszynach? Jak tego doświadczały, czego chciały? W tym sensie jest to oczywiście książka herstoryczna.

Trudno natomiast mówić o perspektywie mainstreamowej, bo Łódź i historia robotniczo-przemysłowa w ogóle słabo funkcjonują w mainstreamie. Kiedy sprowadziłam się do Łodzi, pisano o niej głównie z perspektywy pogardliwie klasistowskiej, że to miasto „pato”, że „dzieci w beczkach”, że to getto, które trzeba zaorać w całości – takie cytaty można było znaleźć nie tylko w ścieku komentarzy internetowych. W źródłach naukowych natomiast Łódź jest nieźle opisana, również w literaturze zagranicznej, bo to był przecież największy ośrodek tekstylny w tej części Europy.

Nierówności społeczne towarzyszyły Łodzi od zarania dziejów, co wiemy chociażby z Ziemi obiecanej. Czy Łódź pamięta o tych czarnych stronach swojego rozkwitu?

Myślę, że każdy, kto żyje w Łodzi i ma trochę refleksji w głowie, może łatwo sobie zdać z tego sprawę, obcując z przestrzenią miasta. W samej architekturze Łodzi wciąż jeszcze widać, jak bardzo była ona rozwarstwiona, a pisanie o Łodzi, że to miasto kontrastów, urosło już do banału.

Tę kapitalistyczną przeszłość się jednak często idealizuje. Lokalni łódzcy politycy przywołują hasła z Ziemi obiecanej – np. „wielki ruch, wielki handel, wielki pieniądz!”, tak jakby nie zrozumieli zawartej w nim ironii Reymonta.

Jedni idealizują, inni nie, ale na pewno fabrykantom poświęcono sporo uwagi. Nie ma tutaj historii królewskiej czy magnackiej, są fabrykanci. W 2006, kiedy tu przyjechałam, mówiło się właśnie: Łódź – miasto kontrastów, a istniejące nierówności zwalano, w zależności od poglądów politycznych, na PRL albo czasy transformacji i zapaści, której doświadczyło wtedy miasto. Ale kiedy pochylić się nad jego historią, to widać, że w sumie każdy po trochu ma rację i jednocześnie się myli, a ta sytuacja miasta ma korzenie jeszcze w XIX wieku.

Walka o chleb a walka o duszę

Nie ma jednej opowieści o Łodzi. Dla wielu starszych osób to wciąż jest miasto włókiennicze, mimo że przemysł nie działa. Elity polityczne od kilku kadencji chcą w niej widzieć konkurentkę Warszawy albo Mediolan północy z Orientarium i wszystkimi wystawami Expo, jakie uda się tu ściągnąć. Lokalni dziennikarze, czy szerzej – inteligencja, twierdzą, że trzeba się wreszcie odciąć od przemysłowej przeszłości, a postindustrial jest dobry co najwyżej w designie; inni z kolei bronią tradycji robotniczego miasta. Czasem wydaje mi się, że te wszystkie opowieści powoli zaczynają się mieszać, a czasami, że to są zupełnie nieprzystające do siebie wszechświaty. Trzeba też pamiętać o tym, że to miasto od lat się ludnościowo kurczy, co prowadzi do zrywania siatek społecznych i osłabia lokalną tożsamość.

W XIX wieku do Łodzi się raczej przyjeżdżało, właśnie do pracy w przemyśle. Kim były pierwsze włókniarki?

To były głównie kobiety ze wsi, najczęściej tzw. zbędne córki, czyli młode dziewczyny z małych albo „bezrolnych” gospodarstw, które nie miały szansy lub nie chciały dostać pracy na wsi, a ich rodziny były zbyt biedne, by je utrzymywać. Były wypychane z domu jako niepotrzebne w gospodarstwie i trafiały do miast, jak to się mówiło, „za chlebem”. Praca w przemyśle włókienniczym była w XIX wieku trudna i niebezpieczna, bardzo długo nie było żadnych regulacji, praw pracowniczych, nie było norm czasowych. Zmiana mogła trwać dwanaście, a nawet szesnaście godzin. Im bardziej mechanizowano przemysł, tym więcej trafiało do niego kobiet, coraz więcej było też wypadków. Z drugiej strony pracowało się wolniej niż w międzywojniu, kiedy w ramach tzw. racjonalizacji pracy zaczęto przyspieszać maszyny i likwidować etaty zatrudnionych w fabrykach.

Jaką te kobiety miały alternatywę poza pracą w fabryce? Mogły zostać służącymi albo wyjść na ulicę?

Aleja Włókniarek dobrze się spina z książką Joanny Kuciel-Frydryszak o służących, bo pokazujemy los kobiet z podobnym pochodzeniem i ścieżki, które były dla nich dostępne. Często bywało tak, że dziewczyny ze wsi najpierw trafiały na służbę, a potem do fabryki. W Polsce mamy relatywnie niedużo świadectw tych życiorysów w porównaniu np. z Anglią, z miastami przemysłowymi w stylu Manchesteru, gdzie kobiety częściej były piśmienne, poza tym wiele naszych archiwaliów spłonęło lub zawieruszyło się w czasie wojen.

Nie jesteśmy w stanie perfekcyjnie odtworzyć tego przejścia ze wsi do miasta, ale bazując na istniejących źródłach, można stwierdzić, że praca w fabryce dla wielu „zbędnych córek” była traktowana jako życiowa szansa. W przeciwieństwie do służby dawała wypłatę w gotówce – nawet jeśli różnie z tym czasem bywało – wolne niedziele i relatywną niezależność osobistą. W fabryce panował silny nadzór i dyscyplina, kobiety były wykorzystywane, również seksualnie, ale w przeciwieństwie do służących włókniarka wychodziła po pracy z fabryki i nie była całkowicie uzależniona od woli i zachcianek swoich pracodawców 24 godziny na dobę.

Miała jednak gorzej niż robotnicy mężczyźni?

Dla „zbędnych córek” praca w fabryce była życiową szansą. W przeciwieństwie do służby dawała wypłatę w gotówce, wolne niedziele i relatywną niezależność osobistą.

Trzeba pamiętać o tym, jaki w ogóle był ówcześnie status kobiet. W Królestwie Polskim nie miały właściwie żadnych praw obywatelskich, a w najgorszej sytuacji były – tak jak teraz – kobiety ubogie. Zresztą cała klasa ludowa, chłopska i robotnicza, miała ograniczone prawa. Ich jedynym narzędziem walki był masowy strajk. Łatwiej jest zrozumieć, na czym polegała siła tych masowych buntów, kiedy uświadomimy sobie, jak bezradna była jednostka.

Najbardziej mnie przeraża to, że sytuacja tych kobiet wcale nie tak bardzo różniła się od tego, co możemy wyczytać dziś w raportach poświęconych pracownicom na globalnym Południu. Nadal kobiety narażone są na wykorzystywanie seksualne i padają ofiarami handlu ludźmi, tylko zostało to wypchnięte w inne miejsca na świecie. Przemysł tekstylny u swojego zarania był kołem zamachowym kapitalizmu i jego skłonności do wiecznego, niczym nieograniczonego wzrostu. Dzisiaj w skali globalnej jest to wciąż branża wypełniona kobietami, które nie mają innego wyjścia i od których się oczekuje, że będą potulnymi pracownicami. Z drugiej strony praca w przemyśle zawsze stanowiła dla wielu kobiet szansę na emancypację, jeśli nie dla siebie, to dla kolejnych pokoleń, ale nie wydaje mi się, żeby te szanse dzisiaj były wciąż aktualne.

Ta emancypacja często była połowiczna: opisujesz kobiety, które tyrały cały dzień w fabryce, a potem i tak to od nich oczekiwano, że ogarną dzieci i dom. I to nawet jeśli mężczyzna był bezrobotny.

Opisuję też sytuacje, w których mężczyzna przejmował część obowiązków domowych, choć rzeczywiście w większości to kobiety były podwójnie obciążone.

Duży skok, chociaż nie przełom, dokonał się za PRL, kiedy wprowadzono masowe formy wychowywania dzieci, jak żłobki czy przedszkola. Wcześniej tylko w niektórych fabrykach były ochronki, a w II RP większość przemysłowców nie wypełniała ustawowego obowiązku założenia żłobka. Kobiety mogły szukać wsparcia co najwyżej u rodziny lub sąsiadów. A jeszcze wcześniej, jak pisał Engels, dzieci „biegały samopas i rosły dziko jak chwasty”, ale i tak nie za długo, bo nawet od szóstego roku życia same szły do pracy.

Co jeszcze zmienił PRL w życiu włókniarek?

Łódź pełniła przez chwilę funkcję stolicy. Jako miasto niezniszczone przez wojnę była lokomotywą nowej Polski – dużo się wtedy zmieniało. Z jednej strony nacjonalizowano i rozbudowywano przemysł, z drugiej powstawały szkoły wyższe oraz wszelkiej maści instytucje kultury i życia społecznego, których tu wcześniej nie było. Pojawiła się gwarantowana emerytura i utrwalił się ośmiogodzinny dzień pracy. Stara klasa robotnicza wraz z młodą siłą napływową zostały wprzęgnięte w ideologię wyścigu pracy, choć początkowo stawiały temu opór. Na początku ludzie naprawdę wierzyli, że te fabryki będą do nich należały. Poza tym miasto straciło dwie ważne wcześniej wspólnoty: niemiecką i żydowską. Trudno powiedzieć, co dla łódzkiego środowiska robotniczego oznaczała Zagłada. Z istniejących źródeł wyłania się mieszanka antysemityzmu i smutnego szoku po stracie sąsiadów.

Luty ’71 – pamiętajmy o łódzkich włókniarkach

Mimo uzyskania pewnych przywilejów włókniarki i tak strajkowały. Opisujesz duży strajk włókniarek z 1971 roku oraz największy w Polsce marsz głodowy – właśnie w Łodzi, w 1981 roku. Żadne z tych wydarzeń nie istnieje w polskiej pamięci o strajkach i Solidarności. Dlaczego?

Na początku ludzie naprawdę wierzyli, że te fabryki będą do nich należały.

Przypuszczam, że uznano je za strajki socjalne niższej kategorii, niezasługujące na miano manifestacji politycznych. Może też dlatego, że w Solidarności główną rolę odgrywały inteligencja i elita robotnicza przemysłów ciężkich z północy i południa Polski albo dlatego że w Łodzi nie było ofiar śmiertelnych. Dzisiaj postrzegamy strajki jako wydarzenia martyrologiczne, które są godne pomników, tymczasem po tych strajkach ludzie po prostu wracali do roboty. A jak już zaczęto pisać kroniki i stawiać pomniki, to protesty włókniarek okazały się mniej ważne. Nawet w tamtych czasach z ust opozycji można było usłyszeć protekcjonalne, upupiające uwagi na temat tej grupy. Możliwe, że chodzi tu również o marginalizowaną pozycję samej Łodzi.

Co się stało z włókniarkami po transformacji?

Mniej więcej to samo, co z robotnicami w całym kraju. Włókniarki przeszły na wcześniejsze emerytury, wylądowały na bezrobociu, szyły na czarno albo emigrowały. Odpraw nie było. Dominujący łódzki przemysł był mocno sfeminizowany, więc także wśród bezrobotnych procentowo dominowały kobiety, przynajmniej oficjalnie – ale to nie znaczy, że kobiety nie pracowały.

„Siłaczki” forever

Łódzki przemysł upadł, ale to nie była tylko kwestia transformacji. Na całym Zachodzie mamy do czynienia ze zmierzchem tej epoki. Czy łódzka transformacja mogła wyglądać inaczej?

Pytasz o moją opinię, ale ja rzadko pozwalam sobie na taką gdybologię. Jak wyglądałaby Łódź, gdyby dostała rządowe wsparcie? Czy dałoby się zmodernizować chociaż niektóre zakłady? Czy mógłby je uratować wybór wąskiej specjalizacji? Czy dało się to wszystko przeprowadzić z większym szacunkiem dla ludzi? Na większość tego rodzaju pytań odpowiedzi nigdy nie poznamy, ale na to ostatnie możemy z pewnością odpowiedzieć twierdząco.

W jakim kierunku według ciebie powinna podążać dziś Łódź – i jak upamiętnić jej przemysłową przeszłość?

Dzisiaj postrzegamy strajki jako wydarzenia martyrologiczne. A jak już zaczęto pisać kroniki i stawiać pomniki, to protesty włókniarek okazały się mniej ważne.

Mam bardzo proste marzenia: chciałabym, żeby Łódź kurczyła się z godnością. Po upadku przemysłu to miasto nie stanie się na powrót niemal milionową metropolią. Demografowie prognozują, że populacja w ciągu najbliższych 30 lat spadnie tu poniżej 500 tys., więc jedyne, co można zrobić, to się dostosowywać, zwolnić rytm, zadbać o to, co jest, i przygotować się na zmiany klimatyczne. Niestety, największe obecne inwestycje infrastrukturalne w mieście bardzo mi te marzenia psują.

Upamiętnienie ludzi związanych z przemysłem już się natomiast dokonuje – dzięki oddolnym inicjatywom, ale wreszcie również na oficjalnym poziomie. Powstał np. rynek Włókniarek Łódzkich, a w Radzie Miejskiej – sala ich imienia. To może wydawać się smutne, że te indywidualne włókniarki pozostaną bezimienne, ale po latach pracy nad tym tematem powstała we mnie wewnętrzna zgoda na tę bezimienność, bo taki jest los większości z nas – jesteśmy tylko i aż masami ludzkimi.

Nad włókniarkami nikt nie zapłakał

czytaj także

Zastanawiam się czasem, na ile te symboliczne gesty władz to pudrowanie trudnej rzeczywistości. Z drugiej strony widzę, że dla niektórych byłych włókniarek to jest ważne, że czują się jakoś dowartościowane. To powinno dokonywać się w różnych sferach: ja działam w tej, w której czuję się najlepiej, czyli w przestrzeni opowieści. Od dziewięciu lat działam w Stowarzyszeniu Topografie, tworzymy cyfrowe archiwum społeczne, robimy projekty animacji kulturalnej i historii mówionej. Nie zajmujemy się pomnikami. Słuchamy, opowiadamy i stwarzamy przestrzeń do namysłu.

 

**
Marta Madejska – autorka książki Aleja Włókniarek (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018). Z wykształcenia kulturoznawczyni, z zawodu asystentka muzealna, z pasji pisarka i dziennikarka. Od 2006 roku mieszka w Łodzi, od 2010 związana z Łódzkim Stowarzyszeniem Inicjatyw Miejskich „Topografie”, w którym zajmuje się przede wszystkim projektami zbierania i upowszechniania historii mówionej; od 2017 zastępczyni redaktor naczelnej Łódzkiej Gazety Społecznej „Miasto Ł”. Pracuje w Centrum Muzeologicznym Muzeum Sztuki w Łodzi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij