Nie, Unia Europejska czy też „bogaty Zachód” nie narzucają wcale Polsce zbyt szybkiego tempa reform klimatycznych. Jest dokładnie na odwrót.
Powoli zaczynamy rozmawiać o kryzysie klimatycznym na serio. Uwalniamy się od bezsensownych pytań w rodzaju: „Czy globalne ocieplenie to wymysł ekooszołomów?” lub „Czy naprawdę musimy przeciwdziałać zmianie klimatu?”. Zamiast tego zadajemy pytania kluczowe: „No dobrze, to jak rozłożymy koszty związane z transformacją energetyczną i społeczną?”.
Ostatnio ten wątek poruszył Rafał Woś. Deklaruje on, że nie wątpi w skalę zagrożeń ekologicznych, ale ma wątpliwości co do obecnej polityki klimatycznej „bogatego Zachodu”. Jego zdaniem jest ona przejawem „zielonego kolonializmu” – bogate państwa narzucają krajom takim jak Polska drastyczne zmiany, na które te nie są gotowe. Przypomina mu to neoliberalną rewolucję lat 80. i 90., gdy potężne instytucje w rodzaju Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego wymuszały na słabszych krajach realizację woli silniejszych, głównie Stanów Zjednoczonych (a konkretniej – ich biznesowych elit).
Czego nie mają dzieci i ryby? Nadziei na przetrwanie katastrofy klimatycznej
czytaj także
Zgadzam się z Wosiem, że rozmawiając o polityce klimatycznej, powinniśmy być szczególnie wyczuleni na to, aby silniejsi nie wykorzystali kryzysu ekologicznego do ustawiania świata pod siebie. Lewica argumentuje w ten sposób od samego początku, stanowczo podkreślając, że to najbogatsi muszą ponieść największą część kosztów zielonej transformacji. Jednocześnie nie mogę się zgodzić z tym, w jaki sposób Woś opisuje to ryzyko. Powiela on dwa popularne przekonania, które utrudniają trafne rozpoznanie największych zagrożeń i prowadzą dyskusję na manowce.
Narodowa pułapka
Pierwsze z tych przekonań to nacisk na perspektywę narodową. Pisze Woś: „Mechanizm narzucania swojej woli przez silniejszych tym słabszym jest czymś uniwersalnym. Przybiera on raczej coraz to nowe szaty. I trudno już dłużej nie zauważać, że taką najnowszą szatą jest niestety ekologizm Zachodu. Widać to zwłaszcza w ostatnich dniach i miesiącach. Gdy Polska co rusz dostaje po głowie zieloną pałką”.
Nie on jeden patrzy na zagadnienie klimatyczne przez pryzmat narodowych interesów. Pytanie, czemu to Polska ma brać się do walki z globalnym ociepleniem, ciągle powraca w debacie klimatycznej. Czy nie jest to zadanie przede wszystkim dla Chin, USA bądź Niemiec?
Takie spojrzenie na problem kryje w sobie pułapkę.
Nie zrozumcie mnie źle. Patrzenie na kryzys klimatyczny przez pryzmat odpowiedzialności poszczególnych krajów ma sens. Wiemy, że jedne państwa niszczyły klimat i środowisko znacznie bardziej niż inne – zarówno bezpośrednio, we własnych granicach, jak i przez eksport produkcji do krajów taniej pracy. Co więcej, znacząco się na tym wzbogaciły i należą dziś do najzamożniejszych krajów na świecie. Mają więc najwięcej środków do inwestowania w walkę z kryzysem klimatycznym. Zarówno względy etyczne, jak i pragmatyczne przemawiają za tym, aby to właśnie te państwa były liderami zmian, by najwięcej inwestowały, najszybciej obniżały emisje, wspomagały innych.
Tylko że to jest argument przede wszystkim za odciążaniem krajów globalnego Południa, niekoniecznie zaś Polski. Bo nasz kraj w tym zestawieniu wcale nie ląduje po stronie biednych, wykorzystywanych i najmniej winnych. Jasne, daleko nam do potęg w rodzaju USA, ale z perspektywy większości państw Ameryki Południowej, Azji czy Afryki bliżej Polsce do „bogatego Zachodu” niż do krajów ubogich.
Jeśli chodzi o emisje dwutlenku węgla na osobę, Polska jest 20. krajem na świecie, zaraz za Włochami i Francją, a przed Hiszpanią, Argentyną czy Egiptem. Jeszcze gorzej wypadamy, gdy weźmiemy całość emisji dwutlenku węgla od 1850 do 2019 roku – w tym zestawieniu Polska zajmuje 11. miejsce na świecie. Jeśli chodzi o poziom bogactwa, to plasujemy się niżej, ale i tak przed większością krajów na naszym globie: w okolicach 20. miejsca, jeśli liczyć PKB całych państw, lub miejsca 60., jeśli liczyć PKB na osobę.
Out of curiosity, I did it for Poland. It must be v similar for other C European countries. pic.twitter.com/SGuVbgeUdX
— Branko Milanovic (@BrankoMilan) September 18, 2021
Hola, hola – powiecie – ale Polak Polakowi nierówny. Jedni rzeczywiście żyją na poziomie zbliżonym do europejskiej klasy średniej, inni może są powyżej światowej mediany, ale do dobrobytu im daleko. Emisje też są różne – w zależności od tego, czy mówimy o klasie niższej, czy wyższej.
Oczywiście! Ale żeby wyłapywać takie rzeczy, potrzebna jest perspektywa klasowa, a nie narodowa.
W przypadku takich państw jak Polska główne pytanie nie brzmi „Czy wykiwają nas Niemcy, Chińczycy bądź USA?”, lecz „Czy nasz rząd, ktokolwiek będzie w nim zasiadał, dokona transformacji energetycznej z zachowaniem zasad sprawiedliwości społecznej?”.
Znowu – chodzi nie tylko o względy etyczne, ale też pragmatyczne. Protesty „żółtych kamizelek” we Francji pokazały, co się dzieje, gdy próbuje się walczyć ze zmianami klimatu, uderzając w klasę średnią i niższą. „Jeśli mieszkasz na wsi, to potrzebujesz samochodu, aby dostać się do pracy, tak więc kiedy rosną ceny paliw, dotyka cię to bezpośrednio. Gdy wzrastają rachunki za prąd, za gaz, opłaty i podatki, trudno to znieść. Mamy poczucie, że obrano nas za cel zamiast linii lotniczych i żeglarskich, zamiast firm, które zanieczyszczają więcej, a nie płacą podatków” – tłumaczyła nauczycielka z Provins.
czytaj także
Czy Polska umie się zmierzyć z takimi wyzwaniami? Na tę chwilę – nie bardzo. My nawet niespecjalnie dyskutujemy na temat sprawiedliwej i kompleksowej transformacji. Rozmowa o kryzysie klimatycznym toczy się wokół kwestii takich jak kopalnia Turów czy data odejścia od węgla w Polsce. Sprawy niezwykle istotne, ale będące tylko częścią układanki. Bo poważna rozmowa o klimacie powinna być także rozmową o wykluczeniu komunikacyjnym, o dostępie do tanich mieszkań, o konstrukcji naszych miast, o ochronie zdrowia, o nierównościach społecznych i systemie podatkowym.
Kto jest na to gotowy? Strona PiS-owska wciąż ma problem z otwartym przyznaniem, że kryzys klimatyczny to egzystencjalne zagrożenie. Liberalna część opozycji woli straszyć socjalizmem niż inwestować w dobra wspólne i zasypywać nierówności społeczne. Lewica widzi problem, ale na razie nie potrafi zdobyć zaufania ani klasy niższej, ani klasy średniej, a bez tego trudno przekonać społeczeństwo do poważnych reform.
Prawica i liberałowie umieją w walkę klas. Dlaczego lewica nie umie?
czytaj także
Podzielone społeczeństwo bez siły politycznej chcącej i zdolnej odpowiedzieć na kryzys klimatyczny z uwzględnieniem kwestii sprawiedliwości społecznej – to przepis na katastrofę. Na dziś to nasza wewnętrzna sytuacja polityczna jest poważniejszym zagrożeniem w kontekście kryzysu klimatycznego niż zmiany narzucane przez bogatsze kraje.
Za szybko? Wolne żarty
Gdy nie jest się przygotowanym na zmiany, to najwygodniejszym rozwiązaniem jest ich opóźnienie. Niech bezwzględna Unia się tak nie spieszy, niech da nam więcej czasu. W tekście Wosia kilkakrotnie powraca wątek tego, że tempo zmian jest za szybkie. Na przykład we fragmencie, w którym ironicznie podsumowuje stanowisko „bogatego Zachodu”:
„Ekologizm Zachodu, który na naszych oczach wkracza w ostrą – wręcz ofensywną fazę – jest jednym z nich. Opiera się on na przeświadczeniu, że musimy działać. Już! Teraz! Natychmiast!! Bo nie ma czasu do stracenia! Dosyć gadania. Zielona agenda musi być radykalna, ambitna i zębata. Stąd jej ciągłe zaostrzanie i oparcie o realne konkretne mechanizmy”.
czytaj także
To drugie ze wspomnianych przeze mnie wcześniej błędnych założeń. I znowu Woś nie jest osamotniony w tym sposobie myślenia. Podobne stanowisko zajęło swego czasu Forum Obywatelskiego Rozwoju w niesławnym raporcie, gdzie pisali o „naturalnych przyczynach globalnego ocieplenia”:
„Odgórne unijne regulacje klimatyczne są szkodliwe, ponieważ nie biorą pod uwagę specyfiki gospodarek państw członkowskich. […] Dlatego dalsze zaostrzanie polityki klimatycznej przez UE przyniesie jeszcze gorsze skutki dla gospodarki Polski i innych państw członkowskich”.
Przede wszystkim trudno zgodzić się z tezą, że Unia Europejska czy też „bogaty Zachód” narzucają zbyt szybkie tempo reform klimatycznych. Jest dokładnie na odwrót. Wszystko dzieje się zbyt wolno. Nawet słynne porozumienie paryskie to coś, co powinno być uchwalone już w latach 80., a nie w 2016 roku. A i tak okazuje się, że warunki tego spóźnionego porozumienia nie są dotrzymywane. Nie dziwi zatem, że Międzyrządowy Zespół ds. Zmiany Klimatu w swoim najnowszym raporcie stwierdza, że nie uda się nam utrzymać wzrostu temperatury poniżej 1,5 stopnia Celsjusza względem czasów przedprzemysłowych.
W skali globalnej to właśnie jest największym zagrożeniem. Bo każdy wzrost temperatury to większe ryzyko ogólnoświatowej katastrofy. A mamy wszelkie podstawy sądzić, że to najsłabsi – zarówno w wymiarze klasowym, jak i narodowym – zapłacą za tę katastrofę najwyższą cenę.
czytaj także
Zobaczcie, co się stało w trakcie pandemii. W najgorszej sytuacji znaleźli się mieszkańcy Południa, którzy do dziś nie mogą się doczekać wystarczającej liczby szczepionek. W krajach rozwiniętych działała zaś prosta zasada: im niżej stoisz na drabinie społecznej, tym gorsza jest twoja sytuacja. Jeśli jesteś Bezosem, to nie masz się czym martwić, wręcz przeciwnie – liczysz kolejne wpływy. Jeśli jesteś z klasy średniej, tkwisz w domu i starasz się zorganizować naukę dzieci. Jeśli jesteś z klasy niższej lub prekariatu, to albo tracisz pracę, albo wykonujesz ją z narażeniem zdrowia i życia.
To wszystko stało się nie dlatego, że zbyt ostro staraliśmy się zapobiec pandemii, ale dlatego, że latami lekceważyliśmy to ryzyko, a gdy pandemia już wybuchła, trzeba było działać w trybie paniki – na szybko, bez demokratycznej dyskusji o rozkładzie kosztów.
Doktryna szoku?
Woś pisze, że zielona polityka „bogatego Zachodu” przypomina mu koncepcję doktryny szoku Naomi Klein. To zaskakująca analogia, bo sama Klein wielokrotnie podkreślała, że jej zdaniem działania najbogatszych państw w kwestii zmiany klimatu nie są zbyt ostre, lecz zbyt opieszałe. Konieczność szybkiej transformacji postrzega zaś raczej jako szansę na pozytywną zmianę, „ludową doktrynę szoku”, a nie zagrożenie kolejną falą neoliberalizmu. W książce „Nie” to za mało pisała:
„Świadomość, że nasz czas się kończy, powinna zdopingować do działania: przed nami nieprzekraczalny, wyznaczony przez naukę termin. Trzeba to powtarzać na każdym kroku: droga, którą od dziesięcioleci pędzimy na złamanie karku, urywa się nad przepaścią. Jeśli nie chcemy dopuścić do takiego ocieplenia, które spowoduje katastrofalne, nieodwracalne zmiany, musimy natychmiast rozpocząć polityczną i ekonomiczną transformację”.
Podpalacze świata. Jak koncerny paliwowe kłamią na temat metanu
czytaj także
Nie kupuję porównania Wosia także dlatego, że w doktrynie szoku chodziło o wykorzystywanie kryzysów do rozmontowywania usług publicznych i prywatyzacji wszystkiego, co popadnie, w imię neoliberalnej ideologii i interesów garstki elit. Polityka klimatyczna wymaga zaś działań odwrotnych – wielkich publicznych inwestycji w dobra wspólne i mocniejszych regulacji podmiotów rynkowych.
To przecież dlatego najwięksi zwolennicy neoliberalizmu – od Partii Republikańskiej po FOR – tak bardzo się sprzeciwiali braniu globalnego ocieplenia na serio. To dlatego lamentują, że polityka klimatyczna jest zbyt lewicowa. To dlatego Marco Rubio, członek Partii Republikańskiej, pisał ostatnio, że plan inwestycji Bidena opiewający na 3,5 biliona dolarów i zawierający kilka (wciąż zbyt mało!) rozwiązań proklimatycznych to marksizm.
Jeśli chcemy patrzeć na problem zmiany klimatu przez pryzmat tego, co próbują ugrać elity, to przypomnijmy sobie, co te elity popierały, a co zwalczały przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Bynajmniej nie zachęcały one do jak najszybszej zielonej transformacji.
czytaj także
Spowolnienie reform spowoduje jedynie tyle, że garstka elit spokojnie skasuje ostatnie dywidendy za swoje udziały w przemyśle paliwowym. A potem rozłoży ręce i powie: przykro nam, sytuacja jest już tak poważna, klimat ocieplił się tak bardzo, że nie da się uniknąć bolesnych wyborów – lepiej już było.
Wtedy będziemy mieli prawdziwą doktrynę szoku.