Kraj

Monopol będzie gorszy od duopolu

Fot. Monika Bryk

Rafał Trzaskowski jest pod każdym względem najsensowniejszym kandydatem dla strony progresywno-lewicowej. Z czterech głównych powodów.

W niedzielę druga tura wyborów prezydenckich. Wynik rozstrzygnie się bardzo niewielką różnicą głosów. Wytarty komunał, że każdy głos ma znaczenie (czy wstrzymanie się od głosu), jest wyjątkowo prawdziwy w tych wyborach.

Większość wyborców lewicy zagłosuje na Rafała Trzaskowskiego, niewielka mniejszość na Dudę, część ciągle się waha. Chciałbym ich przekonać, że nie ma co się wahać, bo Trzaskowski jest pod każdym względem najsensowniejszym kandydatem dla strony progresywno-lewicowej. Z czterech głównych powodów.

Zaciągnąć hamulec

Po pierwsze, PiS-owi trzeba po prostu zaciągnąć hamulec. Ostatnich pięć lat rządów tej partii można oceniać różnie. Nie wszystko w nich było jednoznacznie złe. W 2015 PiS słusznie zdiagnozował, że nierówności i spójność społeczna staną się tematem kampanii, że transformacja się skończyła i potrzebne są mechanizmy pozwalające szerszym niż dotąd grupom społecznym partycypować w sukcesie tego, co stało się po roku 1989.

Owszem, pewien zwrot socjalny pojawił się już w czasach drugiego rządu Donalda Tuska, a zwłaszcza Ewy Kopacz. Nie nadążał jednak za aspiracjami, a ani współrządzący PSL, ani Platforma nie byli w stanie włączyć swoich socjalnych rozwiązań (ekspansja żłobków, kosiniakowe, wydłużenie urlopu macierzyńskiego) w całościową polityczną narrację. Społeczeństwo odrzuciło też zdecydowanie słuszną, lecz źle politycznie zakomunikowaną decyzję o podwyższeniu wieku emerytalnego.

PiS miał taką mocną socjalną opowieść o dbającej o rodziny Polsce. Rozpoznał i zagospodarował społeczny sprzeciw wobec późniejszych emerytur. Konkrety, w jakich urzeczywistniła się socjalna retoryka tej partii, oceniać można różnie. Socjal PiS miał często bardzo toporny i nieprzemyślany w szczegółach charakter. Ograniczał się niemal wyłącznie do uruchamiania transferów społecznych, czasem służących bardziej mobilizacji elektoratu niż realnym celom rozwojowym (trzynasta i czternasta emerytura).

Całkowicie zaniedbano usługi publiczne, które z punktu widzenia budowy bardziej egalitarnego i sprawiedliwego społeczeństwa w dłuższej perspektywie są ważniejsze niż prosta redystrybucja za pomocą świadczeń pieniężnych. W wersji PiS składały się na nie przy tym mało i średnio zarabiające osoby – w niczym nie zmieniono degresywnego, niesprawiedliwego systemu podatkowego. Niemniej jednak, także dzięki wyjątkowo dobrej koniunkturze i względnie dobrej sytuacji na rynku pracy udało się zmniejszyć takie wskaźniki jak absolutne ubóstwo, w tym dzieci, a wiele grup społecznych po raz pierwszy poczuło, że państwo się o nie troszczy.

Problem w tym, że cena, jaką państwu i społeczeństwu przyszło za to zapłacić, okazała się po prostu za wysoka. Zaraz po podwójnie wygranych wyborach w 2015 roku PiS zrobił rzecz bez precedensu: ogrodził się murem od całej reszty niegłosującego na niego społeczeństwa, a następnie wypowiedział wojnę rządzonemu przez siebie państwu, jego elitom i jakiejś połowie aktywnego politycznie społeczeństwa.

Między dżumą, cholerą a niedźwiedziem

Ta wojna toczyła się na wielu frontach. Najważniejszym było sądownictwo, gdzie PiS zaczął od zablokowania nominacji trzech prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Wojna z sądownictwem toczyła się przez całe pięć lat. Jakie są jej efekty? Pod każdym względem katastrofalne. Wykręcono z systemu podstawowy bezpiecznik, jakim jest niezależny, uznawany przez wszystkich sąd konstytucyjny. W Sądzie Najwyższym mamy zaś dwie izby nieuznawane przez europejskie sądy i znaczną część polskiego środowiska sędziowskiego. Cała sytuacja wywołała spór z Europą, który zamroziły pandemia i wybory, ale który wróci. O takich kwiatkach jak urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości organizujący hejt wobec sędziów nawet nie wspomnę.

Cała polityka PiS wyglądała w podobny sposób. Partia rozpoznawała realny problem, jednak diagnozowała go nie do końca celnie i w klimacie nieliczącego się z nikim i niczym rewolucyjnego wzmożenia. Zamiast do opartej na wiedzy reformy przystępowała do wojny totalnej. Efektem jest pejzaż zdemolowanych przez władzę instytucji: od stadniny koni w Janowie, przez szereg teatrów i muzeów oraz zmienioną w swoją własną parodię TVP, po system edukacji, który w momencie gdy reformy z lat 90. okrzepły i zaczęły przynosić pozytywne efekty, został bez żadnej analizy dlaczego i po co przeorany i cofnięty wielkim kosztem do stanu sprzed reformy.

Jeśli PiS dostanie kolejne co najmniej trzy lata ze spolegliwym Dudą w pałacu, to czeka nas jeszcze więcej tego wszystkiego – dalsza podróż do Budapesztu. Bo stawką tych wszystkich wojen PiS jest budowa w Polsce demokracji nieliberalnej. Takiej, w której całość życia politycznego, ale i duża część społecznego podporządkowana jest jednemu, centralnemu ośrodkowi politycznemu. Gdzie opozycja może działać, ale tak, by nie zagrażała realnie władzy, gdzie pole działania samorządu, organizacji pozarządowych, niezależnych mediów – wszystkich ośrodków koncentracji społecznych, intelektualnych, symbolicznych organizacyjnych i finansowych kapitałów – są ściśle ograniczone przez układ rządzący.

Nawet jeśli PiS domykanie takiego systemu wychodzi słabiej niż Orbánowi, to wyrządza realne szkody. Państwo po pięciu latach rządów partii prezydenta jest słabsze, społeczeństwo bardziej podzielone, jesteśmy znacznie gorzej przygotowani, by jako wspólnota radzić sobie z kluczowymi problemami ostatnich kilku dekad, niż byliśmy w 2015 roku.

Trudno pracować nad prawdziwymi wyzwaniami, gdy jedna Polska ostrzeliwuje się z okopów z drugą. Trzaskowski daje gwarancję, że najbardziej gwałtowne ruchy rządu PiS ku nieliberalnej demokracji zostaną zastopowane. A to już wystarczający powód, by na niego w niedzielę zagłosować.

Majmurek: Lekcje z Budapesztu dla Warszawy

Zatrzymać kampanię nienawiści

Równie ważny dla sukcesu PiS jak socjal był komponent ideologiczny. Wyrażający się w formacji, którą Maciej Gdula nazwał nowym autorytaryzmem. Czym jest nowy autorytaryzm, najlepiej było widać na wieczorze wyborczym Andrzeja Dudy w Łowiczu. Gdy prezydent gratulował konkurentowi, co jest podstawowym kurtuazyjnym gestem w demokracji, rozległy się gniewne okrzyki „tu jest Polska” – wyraźnie dające do zrozumienia, że do Polski wyborców Dudy Trzaskowski i jego wyborcy nie należą.

Nie można zapominać, jak kluczowe dla rządzącej formacji jest poczucie siły jej wyborców, upojenie tym, że to oni i tylko oni są Polską, reszta w zasadzie do wspólnoty nie należy i można potraktować ich z buta: obojętnie, czy to elita sędziowska, czy osoby LGBT, „warszawka”, czy uchodźcy.

Ta neoautorytarna postawa radykalnie wzmocniła się w ostatnich pięciu latach. Często przy wyraźnej zachęcie ze strony władzy różnych szczebli. Obecną przecież już wcześniej oddolną homofobię wzmocniły i zalegitymizowały w sferze publicznej takie akcje jak uchwały ogłaszające kolejne porcje kraju „strefami wolnymi od LGBT”.

Ten specyficzny autorytarny afekt objawił się bardzo silnie w tegorocznej kampanii obecnego prezydenta. O ile w 2015 roku Duda mniej więcej zaprezentował się jako normalny, prawicowy polityk proponujący tradycjonalistyczno-socjalną korektę polityki PO – choć i wtedy nie umiał się powstrzymać od zagrania kartą Jedwabnego w debacie z Komorowskim przed drugą turą – o tyle w kampanii 2020 Duda coraz częściej mówił językiem bliskim skrajnej prawicy.

Prezydent w trakcie kampanii atakował środowiska LGBT, straszył dokonywaną przez nie rzekomo „seksualizacją dzieci”, mobilizował opór wobec edukacji seksualnej, straszył Niemcami, atakował wolne media. Popierająca go telewizja grała antysemicką kartą, wypominając Trzaskowskiemu fascynacje myślą „żydowskiego filozofa Barucha Spinozy” oraz uleganie „żydowskim roszczeniom”.

W niedzielę zagłosujmy za „strefą wolną od ideologii PiS”

Oddanie głosu na Trzaskowskiego jest szansą na zajęcie etycznego stanowiska. Na powiedzenie „nie” polityce opierającej się na nienawiści, stygmatyzacji całych grup społecznych, wyjętych z endecko-moczarowskiego pawlacza antyniemieckich i antysemickich fobiach, na insynuacjach, systemowym kłamstwie i wulgarnej propagandzie.

I nie chodzi tu tylko o niesprawiedliwie atakowanego Trzaskowskiego, a nawet nie tylko o stygmatyzowane mniejszości. Język Dudy, rządu, o TVP nie wspominając, w tej kampanii psuje i zatruwa polską politykę. Gdy jedna strona używa potężnego propagandowego aparatu do straszenia „seksualizacją dzieci” albo Spinozą, to nie ma żadnej przestrzeni do tego, by polityka mogła być realną dyskusją nad tym, jak jako społeczeństwo możemy odpowiedzieć na stojące przed nami wyzwania.

W monopolu zginiemy

Często słyszę od wahających się, czy iść na wybory, znajomych, że nie chcą wzmacniać duopolu PO-PiS. Rozumiem tę emocję. Duopol dwóch prawicowych partii trwa od 2005 roku i będzie najpewniej – przynajmniej w pałacu prezydenckim – trwał aż do 2025. Problem w tym, że alternatywą dla duopolu jest dziś przesunięcie go w stronę monopolu PiS.

Zwycięstwo Dudy uruchomi nową polityczną dynamikę. Wrócą próby „odbicia Senatu”, tym razem być może skuteczne. Mówi się także o podejściach PiS do przejęcia struktur i radnych PSL, a wraz z nimi władzy w wielu samorządach. Albo o porozumieniu z ludowcami, umożliwiającym zdobycie władzy w kolejnych sejmikach.

Stawką w drugiej turze jest… podmiotowość lewicy

Kohabitacja stwarza oczywiście ryzyko permanentnego kryzysu i konfliktu. Ale zmusi przynajmniej PiS do trzymania się konstytucyjnych ram. Kohabitacja daje też minimalną, ale jednak jakąś szansę na ucywilizowanie duopolu. Na to, by choć trochę rozmyć destrukcyjną dla polskiej polityki logikę „wszystko albo nic”.

Czasami słyszę na lewicy nadzieje na to, że klęska Trzaskowskiego uruchomi procesy dezintegracyjne w PO, na czym zyska Lewica – tymczasem zwycięstwo prezydenta Warszawy ma zmiażdżyć Lewicę w polaryzacji PO-PiS. Nie podzielam tej diagnozy. Na ewentualnej dezintegracji PO w dzisiejszej koniunkturze zyska przede wszystkim PiS, a nie Lewica. A w państwie monopolistycznej władzy PiS możliwości działania Lewicy i lewicy – podobnie jak liberałów i wszelkich innych środowisk niepodporządkowanych rządzącemu obozowi – będą bardzo mocno ograniczane. Także przy pomocy narzędzi prawa karnego.

W Sejmie jest przecież ustawa faktycznie penalizująca edukację seksualną w Polsce. Przeszła do dalszych prac z poparciem Ministerstwa Sprawiedliwości. Niewykluczone, że przejdzie przez parlament. Jak myślicie, jak zachowa się Duda? A takich ustaw, mających przyciągnąć do PiS elektorat konfederacki, może być więcej. Bo skrajnej prawicy – także tej w PiS i Solidarnej Polsce – przeszkadza nie tylko edukacja seksualna, ale w ogóle to, co Patryk Jaki po wyborach parlamentarnych nazwał „lewicową socjalizacją społeczeństwa”. Gender studies na uczelniach, instytucje kultury realizujące program uznany za „lewacki”, „marksizm kulturowy”, o tym nie-kulturowym nie wspominając – wszystkim zajmującym się tym instytucjom i osobom PiS może bardzo utrudnić życie.

Trzaskowski daje nadzieję, że takich prezentów dla skrajnej prawicy będzie mniej. I że kadr dla kluczowych dla państwa instytucji nie będzie dostarczać Ordo Iuris w parytecie z Opus Dei i Zakonem Maltańskim.

To może być dobry kandydat

Wreszcie ostatni powód jest taki, że to może być po prostu dobry prezydent. Lewica na takie deklaracje pyta często: „co z socjalem”? Czy Trzaskowski jako prezydent nie będzie oznaczał neoliberalnego zwrotu?

Pamiętajmy jednak o dwóch kwestiach. Po pierwsze sam Trzaskowski przesunął się na umiarkowanie prospołeczne pozycje. Nawet jeśli nie wierzymy w szczerość tego zwrotu, to warto pamiętać, że nie głosujemy w tych wyborach na premiera, ministra finansów czy pracy i polityki społecznej, tylko na prezydenta. A prezydent nie zajmuje się w Polsce polityką ekonomiczną. Decydują o tym rząd i sejmowa większość.

Jeśli Trzaskowski zawetuje sensowne, prospołeczne reformy PiS, to ten razem z Lewicą znajdzie potrzebną większość, żeby prezydenckie weto obalić. Zresztą nie wierzę w takie weta z dwóch powodów. Po pierwsze PO, przynajmniej retorycznie, samo uznało rację PiS w takich kwestiach jak 500+. Antyspołeczne weta Trzaskowskiego obaliłyby tę narrację. Po drugie w sytuacji poepidemicznego kryzysu żadnego nowego socjalu od PiS i tak najpewniej nie będzie.

Pojawiają się też głosy, że zwycięstwo Trzaskowskiego to zwycięstwo PO za najpóźniej rok i ostry neoliberalny kurs. Byłbym bardzo ostrożny z takimi prognozami. By skrócić kadencję, trzeba by zgody opozycji. By do tego doszło, dwie największe partie musiałyby mieć jednocześnie realne szanse na zwycięstwo. Przy tym trudno powiedzieć, co PiS miałyby dać nowe wybory – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym partia zyskuje trzy piąte mandatów i możliwość przełamania prezydenckiego weta. Nawet jeśli przyspieszone wybory się odbędą, to wyłonią większość, której możliwości odkręcenia ostatnich pięciu lat będą ograniczone.

Dlatego obawy „Trzaskowski i socjal” uważam za nietrafione. Za to prezydent Warszawy sprawdzić się może doskonale w dwóch obszarach. Po pierwsze jako strażnik konstytucji. Po drugie w polityce zagranicznej. Także tu rządy PiS to demolka: spalenie mostów w UE, egzotyczny i nieodwzajemniony sojusz z Orbánem, postawienie wszystkich żetonów na Trumpa. Trzaskowski w polityce zagranicznej ma kompetencje, czuje ten obszar, rozumie Unię. Jest gwarancją, że nasi partnerzy będą mieli z kim rozmawiać – nie tylko ci z Europy, ale także ewentualna demokratyczna administracja w Stanach po listopadowych wyborach.

Głosujesz na Dudę? Nie, nie jesteś lewicowym rebelem

Nie zmarnujmy kolejnych lat!

Dlatego Trzaskowski. Alternatywa wobec niego jest naprawdę okropna, a kandydat KO nie jest jak na politykę Polski 2020 roku złą prezydencką opcją.

Jest jeszcze jedna kwestia. PiS wygrał w okresie, gdy świetna koniunktura gospodarcza i polityczna, stabilna władza w Sejmie, Senacie i pałacu prezydenckim dawały mu pozycję do tego, by realnie przygotować państwo na wyzwania XXI wieku. Biorąc pod uwagę te wyzwania – konieczność odejścia od węgla, kryzys hydrologiczny, pułapkę średniego rozwoju, miejsce Polski w zmieniającym się porządku światowym czy nawet problem nowych form nierówności i pękania tkanki społecznej – pięć lat PiS to zmarnowany czas.

Monopol władzy tej partii aż do 2023 to kolejne trzy lata. Trzaskowski może i nie daje gwarancji na to, że państwo polskie zacznie mierzyć się z tymi długoterminowymi wyzwaniami, ale przynajmniej ochroni nas przed scenariuszem, w którym całą energię musimy przeznaczać na to, by bronić podstawowego minimum praw człowieka i liberalnej demokracji przed barbarzyństwem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij