Kraj

Niezdolni do wstydu [Sierakowski rozmawia z Lederem]

Nową miarą instytucjonalnej dojrzałości społeczeństw i państw jest zdolność do tego, żeby stanąć twarzą w twarz ze swoją winą. Społeczeństwa i politycy, którzy tego nie potrafili, oceniani byli jako „niedojrzali”. My tej lekcji nie przerobiliśmy.

Sławomir Sierakowski: Muszę Cię zapytać o sześciodniową wojnę PiS-u z Izraelem, a teraz już z resztą świata. Pierwotną inspiracją są dla mnie urodziny Adolfa Hitlera, które mogliśmy oglądać w materiale TVN24, a raczej to, jaki proces społeczny stoi za płynnym przejściem od polskiego nacjonalizmu do nazizmu, który nie wydaje mi się przypadkowy, mimo że ideologicznie powinien być niemożliwy.

Andrzej Leder: Pozornie to różne sprawy, ale ze sobą głęboko związane. Zacząłbym jednak od tego zrastania się polskiego skrajnego nacjonalizmu z nazizmem i na poziomie bardzo ogólnym, mianowicie głębokiej zmiany w funkcjonowaniu symboli politycznych i ideologii, która się dokonała w okresie pomiędzy połową XX wieku i nawet jeszcze latami 60., a współczesnością. Kiedyś Milan Kundera trafnie to nazwał, pisząc że jesteśmy świadkami przemiany ideologii w imagologię. W tym sensie, że znaki polityczne przestają tworzyć jakiś spójny system, który ma wewnętrzną racjonalność, tylko stają się krótkotrwałymi, powszechnie rozpoznawalnymi komunikatami nastawień, raczej emocjonalnych i niekoniecznie przemyślanych, mających przebić się w przesyconej sferze symboli. Są tworzone „dla” i „przeciw”, przy czym często „przeciw” ma większe znaczenie, bo to ono, przez wywoływaną gwałtowną reakcję, pozwala naprawdę zaistnieć. Zaistnieć nie tyle przez siłę argumentacji, co przez siłę reakcji, potępienia. Ci którzy są, z przyczyn społecznych i kulturowych, w strefie cienia, niewidzialności, instynktownie sięgają po te znaki i słowa, które najsilniej „hukną” w dyskursie publicznym. Tak rozumiem wybuch nazistowskich symboli. Pozwalają wyrazić pewne nastawienie emocjonalne – bunt, wściekłość, frustrację – są używane głównie „przeciw” i wcale nie muszą się składać w jakikolwiek intelektualnie opracowany system ideologiczny, taki, którym była na przykład ideologia narodowej demokracji w wykonaniu Romana Dmowskiego.

Przeciw komu te symbole, ta imagologia są skierowane?

Przeciw dyskursowi hegemonicznemu. A jest nim powojenny europejski konsensus, oparty na antyfaszyzmie. Zaczął się kształtować już w późnych latach 40., bardzo wzmocnił w latach 60., kiedy zaczęły się rozliczenia z hitleryzmem w Niemczech i potem w innych krajach. Ukoronowaniem była lewicowa rewolta kulturowa końca lat 60. i w 70. Wtedy antyfaszyzm utwierdził się na Zachodzie jako dyskurs dominujący. Nie zmieniło tego rozpoznanie zbrodni Stalina czy maoistów. Był oczywisty dla socjalistów, czy socjaldemokratów, ale przyjęły go też wielkie partie chrześcijańsko-demokratyczne, ludowe i konserwatywne. Rozpoznanie własnych win, często faszystowskich, stało się przepustką do klubu poważnej polityki. Problem w tym, że w latach 80. i 90., pod wpływem Reagana i Thatcher, ten konsensus skleił się z dyskursem neoliberalnym, to znaczy – mówiąc w skrócie – że prawa człowieka w pewnym momencie zostały sklejone z racjonalizmem gospodarczym i prawami rynku, w duchu „możesz być wolny politycznie, jeśli nikt nie stawia ci barier gospodarczych”. Neoliberalizm zjadł liberalizm polityczny.

W tej postaci ów paradygmat (neo)liberalny zaczął się rozlewać po świecie, wszedł też do Polski. Od tego czasu właściwie w spektrum ideowym zachodu „anything goes”, można mieć bardzo różne poglądy – bo nikt się specjalnie ideami nie przejmuje, wiadomo, że rządzi rynek – poza właściwie tymi, które bezpośrednio nawiązują do faszyzmu, w szczególności tego historycznie najbardziej morderczego, niemieckiego. Nawet rewolucyjny komunizm nie wywołuje tak silnej reakcji, bo nikt nie traktuje go poważnie. Jedynym więc sposobem na to, żeby wyrazić nienawiść do układu politycznego, który dominuje w Europie, co więcej, uzyskać rzeczywistą widzialność i reakcję, jest „ubieranie się” w faszyzm. I najlepiej ten najbardziej rozpoznawalny – nazizm.

Dlaczego ma to być tak skuteczne?

To naprawdę prowokuje reakcję. Wydaje mi się więc, że pierwszym powodem, dla którego upowszechnia się dyskurs nazistowski – nie tylko w Polsce – jest jego skuteczność jako formy, pozwalającej „łatwo” wyjść ze sfery niewidzialności. Gdy Breivik wygłasza swoje mowy albo francuscy ultranacjonaliści głoszą rzeczy, które wywodzą się z lat 30., to chodzi tu o język, który spowoduje, że zostaną naprawdę potraktowani poważnie przez to, że prowokują aktualny konsensus polityczny. Rozciągający się od partii ludowych i chadecji po partie socjalistyczne. Te faszystowskie symbole funkcjonują we wspólnej przestrzeni komunikacji, która się tworzy w ogóle w Europie, są lingua franca tych, którzy odrzucają aktualny ład europejski. W związku z tym one pokazują też pewną globalizację postaw politycznych.

Ale jednak mamy trochę odmienne tradycje. We Francji ruch faszyzujący albo faszystowski był dużo silniejszy niż nasz ONR. W Polsce dominowała na prawicy endecja, której udało się nawet ideologicznie podbić sanację.

Jeśli przyjąć moją tezę, że narodowcy ze swastyką to połączenie pewnego odruchu buntu, ksenofobii, z tym uniwersalizującym się w Europie sposobem prowokowania elit, to twoja analiza historycznych uwarunkowań jest zbyt subtelna. Zresztą nacjonalizm w Polsce w latach 30. był już faszystowski i autorytarny, był też radykalnie antysemicki, a to że sanacja wysyłała ONR do obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej, całkowicie polskiego, nie zmienia tego symbolicznego dziedzictwa. Jesteśmy w sferze imagologii, gdzie obrazy i ich konstelacje rządzą się raczej aktualnymi emocjami i ich pseudo-estetyczną ekspresją.

Przepis na tort z Hitlerem

Czyli mniej istotna jest treść, której ci ludzie wydają się być nieświadomi. Opowiadają o Hitlerze jak o Davidzie Beckhamie, genialny strateg i wielki dżentelmen. Ważna jest funkcja, którą dyskurs nazistowski spełnia dla nich.

Z tym, że Beckham mniej pozwala pokazać, kogo się nienawidzi i jak bardzo ma się „wywalone” na zdanie elit. Ludzie, którzy nie znajdują innego języka, dającego słyszalność ich wściekłości, używają tego, co najsilniej zarezonuje…

Rozumiem, że można kleić różne słowa i obrazy ze względu na funkcję lub potrzebę prowokacji i nie dbać o spójność wewnętrzną, ale dalej jest mi trudno uwierzyć, że to się może odbywać aż tak przygodnie, że toast tych ludzi może być „za ukochaną ojczyzną i Adolfa Hitlera”, który ją zrównał z ziemią i zamordował, co szóstego obywatela.

To, o czym mówisz, ma też pewien wymiar, który został wypracowany w ostatnim dwudziestoparoleciu przez radykalnie prawicową inteligencję. Najważniejszy jest tu antykomunizm, który w Polsce stał się niezwykle ważnym elementem prawicowego dyskursu i który o wiele bardziej przypomina właśnie antykomunizm faszystowski czy nazistowski – dawniej mówiono o tym „zoologiczny” – niż antykomunizm współczesnych elit amerykańskich czy europejskich. Zresztą Jarosław Kaczyński powiedział jakiś czas temu, że on sobie zdaje sprawę, że Europa Zachodnia właśnie na antyfaszyzmie zbudowała swoją tożsamość, ale w Europie Wschodniej jest inaczej, a w szczególności Polska powinna swoją tożsamość budować na antykomunizmie. I wydaje mi się, że ten przekaz, znowu nie jako spójny system intelektualny, ale bardziej jako wyznaczenie pola, w którym można wyrażać bezpośrednio mściwy gniew, wściekłe, sfrustrowane uczucia, został w ten sposób zaprojektowany.

Strywializowany antykomunizm toruje drogę faszyzmowi

A jak interpretujesz obecny konflikcie z Izraelem? Kaczyński to przebiegle sformułował. Centrowi wyborcy wzięci są jako zakładnicy. Oni cieszą się, że wreszcie ktoś zakazał mówić na świecie o polskich obozach śmierci (choć nie ma tego w ustawie), a skrajna prawica jest szczęśliwa, że wreszcie nasi dowalili Żydom. PiS nie straci na tym, a może nawet zyska. Nie ma powodu się wycofać.

Na krótką metę masz zapewne rację, na dłuższą – myślę że nie. Marzec wtedy nie zrobił dobrze PZPR – i nie mówię tu o sprawach międzynarodowych – odebrał jej legitymizację w środowiskach, które autentycznie ją popierały i bardzo silnie wpłynął na ukształtowanie się dyskursu opozycji, również, a może przede wszystkim, wewnętrznej. Że PiS chce tego uniknąć, to widać po „okólnikach” telewizyjnych i przeprosinach Wolskiego za antysemickie żarty. Na dodatek czasy są trochę inne. W marcu bardzo szybko w ogromnej części polskiego społeczeństwa zupełnie spontanicznie i oddolnie zaczęło się „tropienie Żyda”, teraz – jak na razie co najmniej – nie za bardzo.

Chcieliście polskich obozów koncentracyjnych, no to je macie

Debaty rozpoczęte przez Grossa zmieniły świadomość co najmniej części Polaków i „odruch antysemicki” nie jest tak oczywisty, jak wtedy. Naturalnie, jest potężny odłam, który mówi głosem Żaryna i który zacieranie śladów winy przeżywa jako obronę godności. Tu dysonans między aktualnie rządzącymi Polską a zachodnim dyskursem hegemonicznym jest uderzający i stąd ta cała afera, której – jak myślę – PiS się nie spodziewał. W drugiej połowie XX stulecia zdolność do wzięcia etycznej odpowiedzialności za swoje winy, za swoje przeszłe zbrodnie, stała się kamieniem probierczym dojrzałości instytucjonalnej społeczeństw. Zaczęło się od Niemiec na początku lat 60, w związku z procesem Eichmanna i następującymi zaraz potem procesami frankfurckimi, w których sądzeni byli strażnicy z Auschwitz. We Francji w tym samym okresie doszło do głębokiego kryzysu moralnego związanego z konsekwencjami wojny w Algierii, ujawnieniem tortur i masowych represji. W USA – ruch praw człowieka kontestował dotychczasowy, oparty na segregacji porządek. Dynamikę tego procesu wzmacniała, a może określała ją, młodzieżowa rewolta przełomu lat 60. i 70., określona przez ideały lewicy.

W dominującej narracji elit, które ukształtowały się w ruchu zmian kulturowych tego okresu pojawiła się nowa miara instytucjonalnej dojrzałości społeczeństw i państw: duma z tego, że jest się zdolnym do wstydu. Oznacza to, że jest się zdolnym do tego, żeby stanąć twarzą w twarz ze swoją winą. Społeczeństwa i politycy, którzy tego nie potrafili, oceniani byli jako „niedojrzali”. Taka krytyka spotykała wielokrotnie Turcję za to, że nie chciała zmierzyć się z rzezią Ormian, do której doszło w czasie pierwszej wojny światowej. Społeczeństwa Europy Wschodniej też tej lekcji nie przerobiły; ani w kwestii win „zagładowych” i faszystowskich, ani – szerokiego poparcia dla najbardziej ponurych dyktatur komunistycznych. Tu nadal dominuje folwarczny odruch „My niewinni! To oni!”. I w takich sytuacjach jak teraz zderza się ta retoryka dziecinnego narcyzmu, „jestem wspaniały i zawsze niewinny”, z retoryką dojrzałości, jako dumy z odwagi, jaką jest konfrontacja z własną winą. Polacy – część Polaków – i tak w tych sprawach są „do przodu” w porównaniu z, dajmy na to, Węgrami, Rumunami czy Łotyszami. Problem w tym, że ta część teraz nie rządzi, utraciła władzę, a nawet utraciła inicjatywę w sferze symbolicznej. Od mniej więcej 2010 roku trwa ofensywa radykalnej, nacjonalistycznej prawicy…

To były przecież rządy PO…

Ta ofensywa zaczęła się już w późnych latach rządów PO. To wtedy pojawiły się całkiem oficjalne, głoszone przez historyków spekulacje, że właściwie w latach 30. Polska powinna była stanąć po stronie Hitlera i potem w II wojnie światowej zaatakować z nim ZSRR.

Bilewicz: Lęk wygrywa z nadzieją

Ale to nie jest nowe, przed Piotrem Zychowiczem był Jerzy Łojek, poważny i popularny historyk. A Zychowicza nie zaliczysz do głównego nurtu historiografii.

Tylko że wtedy stało się dyskursem powszechnie dostępnym, przepowiadanym i wpasowującym się w całą sieć poglądów skrajnej prawicy. Symptomatyczne jest, że właśnie za czasów późnej PO te koncepcje trafiły do mainstreamowych mediów; gdy już pierwszy program TVP zaczął lansować wizję sojuszu z Hitlerem, mogła ona trafić na Śląsk czy Podlasie. Albo Podhale, by potwierdzić tamtejszym adeptom idei narodowej, że ich dziadowie z Goralenvolk, chcący dogadać się z nazistami, mieli rację. To zupełnie coś innego niż sytuacja, gdy takie debaty pojawiają się w środowisku akademickim.

Wracając do zlewania się symboli narodowców i nazistów: antykomunizm, który staje się synonimem wrogości do wszystkiego, co się określa lewactwem, sankcjonuje i legitymizuje to, że trzeba sięgać do tych antykomunistów, którzy byli najskuteczniejsi. I tak pojawia się Hitler, który jest wzorcowym antykomunistą. Jeżeli jest tak, że w 1 programie publicznej telewizji mówi się o tym, że Polska powinna być sojusznikiem Hitlera i napaść na ZSRR, to realnie mówi się ludziom coś takiego: myśmy przez pomyłkę byli tymi wrogami Hitlera i ta wojna się zdarzyła w gruncie rzeczy przez pomyłkę. Z istoty to my jesteśmy sojusznikami Hitlera, bo mieliśmy wspólnego wroga, który dla nas jest dużo groźniejszy. To głęboko zmienia sytuację w społecznej mapie wyobraźni, w imaginarium. Dla części ludzi ten wróg przestaje być wrogiem fundamentalnym i można zacząć myśleć: dobra, było nieprzyjemnie, daliśmy sobie po mordzie, ale w gruncie rzeczy mamy wspólne cele. To wyraża się w dość często powracającej w Polsce frazie, wypowiadanej przy okazji spraw „zagładowych”: „tak, myśmy też bardzo cierpieli, ale błogosławione te ręce, które nas od nich uwolniły…”

Wolna od Żydów, katolicka, militarna, męska – to faszystowski ideał, który spełnia się w Polsce

Pamiętam też taki odruch dumy, który zawsze się pojawiał wśród młodzieży interesującej się historią, gdy czytało się, iż Hitler tak cenił Piłsudskiego, że był gotów zaproponować mu poprowadzenie pod jego dowództwem prewencyjnej wojny z Rosją bolszewicką.

Wyobrażenie, że jesteśmy sojusznikiem jedynego kraju, który rzucił wyzwanie całemu imperium anglosaskiemu i jeszcze Stalinowi na dodatek, całej żydomasonerii w Ameryce i żydokomunie w Sowietach, oczywiście może być w pewnym sensie „nobilitujące”.

I tu już jesteśmy w tym dyskursie, w którym jest ta leśna laudacja dla Hitlera, czyli najlepszy strateg, myśliciel. To przypomnijmy jeszcze lata 90. i lawinę książek i tekstów o antykomunizmie, potrzebie lustracji, dekomunizacji, w której widać było silny naddatek ideologiczny, którego nie sposób było wyjaśnić chłodną analizą problemu byłych komunistów w życiu publicznym.

Tak. To był ten rodzaj antykomunizmu, którego źródła nie są polityczne. To antykomunizm „z brzucha”, odrzucający całą oświeceniową tradycję, odrzucający przekonanie o fundamentalnej równości ludzi, o ich prawie do emancypacji. W jego tle tkwi fantazmat krwi, tego, że krew krwi nierówna.

Czyli niedostrzegający żadnego systemu wartości w samym komunizmie ani nie rozróżniający komunizmu zachodniego od systemu sowieckiego, który przecież od czasu Stalina był wielkoruskim nacjonalizmem w mocno prześwitującym kostiumie komunistycznym.

Antykomunizm polskiej prawicy nie widział systemu wartości nie tylko w antykomunizmie, ale nawet w lewicowości. To jest pominięcie fundamentalnego przekonania, że ludzie są równi w prawach, które zastępowane jest przedoświeceniową a nawet przedchrześcijańską zasadą, że to krew określa tożsamość, a tożsamość określa miejsce w hierarchii społecznej. No i oczywiście określa też status moralny, to znaczy, że jest krew dobra i zła, a jak ktoś ma złą, musi zostać zniszczony. Świat to jest permanentna wojna pomiędzy tymi, którzy mają krew dobrą i tymi, co mają złą.

A więc to nie jest nawet nacjonalizm. Myśli nowoczesnego Polaka były wymierzone w szlachetczyznę, ówczesną strukturę i praktyki społeczne. Były znacznie bardziej nowoczesne i zachodnie niż bardzo szlachetny prometeizm Piłsudskiego. Nie bez powodu ewolucja Brzozowskiego wyglądała analogicznie: od romantycznego marksizmu do nowoczesnego nacjonalizmu. Dmowski napisał też Upadek myśli konserwatywnej w Polsce. Zawsze mnie trochę dziwiło, że nie widać żadnego związku między nacjonalizmem Balickiego, Popławskiego, Dmowskiego czy Wasiutyńskiego, a dzisiejszymi nacjonalistami, nawet ich liderami. Że Ruch Narodowy to bardziej Odruch Narodowy. Oni nie umieją być nawet nacjonalistami.

Moim zdaniem bardziej niż o nacjonalizm chodzi tu właśnie o sojusz „dobrej krwi”… Dla Niemiec i faszyzmu niemieckiego znakomicie zanalizował to Klaus Theweleit, ale jego refleksja pozwala zrozumieć także skrajną prawicę we Francji, w Skandynawii. I w Polsce.

Rasizm?

Rasizm, ale zakorzeniony w jakimś pierwotnie klanowym, pokrewieństwem i swojactwem uzasadnianym sposobie myślenia. Kto należy do rodziny, kto nie… A co do Dmowskiego, to on aż taki nowoczesny nie był, łączył diagnozy nowożytne, przede wszystkim konieczność umasowienia polityki, z głęboko fantazmatycznym, rasistowskim antysemityzmem, który miał być narzędziem mobilizacji.

Dopiero od czasu swojego uczestnictwa na kongresie wersalskim, gdzie był nie raz ogrywany przez dyplomatów zachodnich i usprawiedliwień szukał w ich żydowskim pochodzeniu. Wcześniej nie odbiegał za bardzo od ówczesnego standardu. Ale mi chodzi bardziej o to, że zagrożenia dla narodu polskiego upatrywał przede wszystkim w kulturze niemieckiej, nie rosyjskiej, dlatego wykluczał sojusz z Niemcami, orientował się na Rosję.

Oczywiście. To ma dzisiaj zresztą ciekawe konsekwencje – dodajmy w ramach dygresji – PiS aktualnie boryka się z tym dylematem. Kaczyński próbuje połączyć dwie trumny rządzące polską polityką, czyli Piłsudskiego i Dmowskiego, w jedną – własną. Ale to rodzi bardzo istotne i zupełnie praktyczne problemy. Mianowicie, endecka tradycja musi zakładać, że niemieckie dziedzictwo jest groźniejsze niż rosyjskie, Europa rządzona przez Niemcy jest niebezpieczna. Na dodatek Żydzi działają na rzecz Niemiec, to ten poznański motyw w endeckiej mozaice. I jeszcze kręcą Ameryką. Wszystkie te problemy wybuchły właśnie teraz, w związku z tą niesławną ustawą. I to w naturalny sposób spycha nas w kierunku Rosji. Od czasu jak PiS zdobył władzę ten dryf wyraźnie widać. Z drugiej strony, cała retoryka, która ich wyniosła, jest antyrosyjska, antysowiecka. Symptomatycznie to „rozszczepienie” wyraża Macierewicz, z jednej strony przewodniczący komisji Smoleńskiej, z drugiej – otaczający się postaciami dość bliskimi Putinowskiej Rosji…

Miał być bat na Grossa, wyszła wojna kilkudniowa

To nadbudowa. Porozmawiajmy o bazie tamtego i tego nacjonalizmu.

Trzeba sięgnąć do „powojnia”, a właściwie lat 40. Katastrofa II wojny światowej całkowicie rozbiła w Polsce dawną strukturę społeczną. To była rewolucja; rozbicie, ucieczka lub wyniszczenie elit, wymordowanie trzech milionów Żydów, „zniesienie ziemiaństwa jako klasy”, przemaszerowujące armie, coraz słabsze śmiertelnie zranione przegranym powstaniem Państwo Podziemne. Powszechny bandytyzm udający partyzantkę i partyzantka, staczająca się w bandytyzm…

Forecki: Nasze mienie „pożydowskie”

Zmiany granic, wypędzenia, repatriacje. Same nieszczęścia.

Sytuacja zmuszająca do poszukiwania najbardziej podstawowych, pierwotnych form więzi społecznej, chroniących przed stale wiszącym nad ludźmi zagrożeniem przemocą, jednocześnie pozwalających własną przemoc organizować. Jak przetrwać powszechną wojnę wszystkich ze wszystkimi, ale też: jak wyjść z niej z korzyścią, a nie z nędzą? Stąd rabunek żydowskiej własności, handel słoniną z głodnymi miastami, rozbijanie dworów… Chłopskie społeczeństwo – więcej niż połowa społeczeństwa – chroni się w takiej, swojacko-rodzinnej, terytorialnej strukturze, która zapewnia przetrwanie wobec wszechogarniającej wojny domowej. Wszystko to przesiąknięte pierwotną religijnością. Świetnie opisuje to Marcin Zaremba w książce Wielka Trwoga. Pisze o tym jak grupy mężczyzn z jednej wsi po nocach rabowały inne wsie…

Ten chłopski procent, rośnie znacząco po „zniknięciu” Żydów, powstaniu warszawskim, emigracji elit. To dlatego żołnierze wyklęci zastępują dziś powstanie warszawskie w ramach całej przemiany pierwszego PiS-u w drugi, świadomie populistyczny?

Żołnierze wyklęci byli na pewno o wiele bardziej ludową reakcją na wojnę, niż elity powstania warszawskiego. A jednocześnie byli fundamentalnie antykomunistyczni. Byli mniej antynazistowscy niż antykomunistyczni i antysemiccy.

A wracając do swojacko-rodzinnej formy bytowania społecznego, staje się ona podstawą formacji, opisywanej przez Edwarda Benfielda w południowych Włoszech jako amoralny familizm. Państwo i społeczeństwo obywatelskie było tam słabe, elity – zwykle były obce, jedyną strukturą utrzymującą jaką taką spójność społeczną pozostawała więc tradycyjna duża rodzina powiązana z terytorium, wrogo i nieufnie nastawiona do wszystkiego, co poza jej granicami, w gruncie rzeczy pozostająca z tym światem zewnętrznym w stanie wojny. Sądzę, że po rozpadzie całej struktury społecznej II Rzeczypospolitej w latach 40. więzi społeczne prowincji cofnęły się w rozwoju do takich podstawowych struktur, wiejskich grup rodzinno-sąsiedzkich, czasem skupionych wokół Kościoła, czasem nie, wrogich, nieufnych, czasem skrzywdzonych i okaleczonych, czasem wzbogaconych na wojennym i „zagładowym” rabunku… Jednocześnie ich wyobraźnia wracała do tych najpierwotniejszych wyobrażeń chłopskiej kultury – kult cudów w pierwszych latach po wojnie jest tu świetnym przykładem. A także pierwotna, nauczaniem Kościoła kształtowana nienawiść do Żydów, z wracającym mitem o wytaczaniu chrześcijańskiej krwi. Dziś też zresztą wracającym, w reakcji na konflikt z Izraelem.

Z raportu zatytułowanego Powrót zabobonu: Antysemityzm w Polsce wynika, że tylko 27 proc. Polaków jest przekonanych o tym, że porywanie chrześcijańskich dzieci na macę przez Żydów nie miało miejsca. 24,5 proc. się z tym zgadza. Reszta ma do tego stosunek neutralny (20,6 proc) albo nie ma zdania (27,9 proc). Jeszcze w 2009 rok 46,1 proc. uważało to za bzdurę. Mówimy o Polsce, w której prawie nie ma Żydów, na przełomie XIX i XX wieku były 3 miliony. Jaki mieli związek z tworzeniem się ludowej tożsamości narodowej?

Kluczowy. Gdy w drugiej połowie XIX wieku i na początku XX buduje się ludowa tożsamość narodowa, szczególnie po rewolucji 1905 roku, Narodowa Demokracja stawia na „unarodowienie chłopa przeciw Żydowi”. Jest to o tyle łatwe, że w jedynym uniwersalnym przekazie kulturowym na wsi, przekazie Kościoła katolickiego, Żydzi to bogobójcy. Na dodatek intymnie znani, bo sąsiadujący z Polakami w każdej prawie wsi – co najmniej w Polsce centralnej i wschodniej – a jednocześnie w obyczaju, religii, języku i zajęciu – całkowicie obcy. To sprawy już zresztą dobrze rozpoznane. Więc chłopska i drobno-miejska tożsamość polska jest głównie tożsamością budowaną przeciw tej żydowskiej. Bardziej nawet niż niemieckiej i rosyjskiej, to jest dobre dla środowisk elitarnych.

Nie, polskie elity nie ratowały Żydów

Dlatego społeczne znaczenie antysemityzmu jest w Polsce tak istotne. Kiedy zdarzają się chwile „odświętne”, wielkiego upodmiotowienia, modernizacji, rozwoju, ta pierwotna tożsamość skrywa się, przykryta innymi motywami. Ale kiedy fale rozwojowe opadają, kiedy następuje „dekompresja” przemian w imaginarium, wyłaniają się z powrotem, jak jakieś skamienieliny i szczątki w czasie odpływu morza. Inaczej mówiąc – w momencie, kiedy następuje rodzaj regresu w strukturze społecznej, powraca właśnie ten rodzaj mentalności.

Nacjonalizm dokonuje jeszcze czegoś. Uniwersalizuje tę klanową mentalność, czyni z niej narzędzie mobilizacji dostępnej dla każdego. Przenosi ów amoralny familizm na wyobrażenie całego narodu, jakby w myśl popularnej piosenki, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. W tym wyobrażeniu naród przestaje być polityczny, staje się familią, która działa jak mafijna rodzina wobec innych, wrogich rodzin – narodów. Nacjonalizm lat 60., ten, który apogeum uzyskał w marcowej polityce Moczara, podobnie jak ten dzisiejszy, to w dużym stopniu ten rodzaj mentalności.

Czy Marzec wydaje ci się elementem przesuniętej walki klasowej?

Tak. Choć nie tylko.

Dyscyplinowanie elit ludem.

Marzec to jest moim zdaniem moment, w którym kończy się rewolucyjna dynamika determinowana przez rewolucję bolszewickiego typu, czy nawet konflikt tradycji KPP i Stalina; te wszystkie rzeczy, które odgrywały jeszcze rolę w latach 50. i początkowych 60. Wtedy zaczyna się konflikt pomiędzy kształtującą się już liberalną, wielkomiejską klasą średnią a szeroko pojętym ludem.

Gierek będzie modernizował ten lud?

Gierek budował technokratyczną klasę średnią. I teraz przeskoczmy do lat 90. Wejście kapitalizmu do Polski znowu zmiata dotychczasową strukturę społeczną, przede wszystkim uderza w robotników i pozbawia ich zakorzenienia. Tam, gdzie tradycyjny przemysł był jedynym źródłem środków utrzymania, gdzie fundował strukturę społeczności, gdzie praca w fabryce była jakimś źródłem godności, upadek autarkicznej gospodarki był katastrofą, inną w charakterze niż ta z lat 40., ale mającą bardzo głębokie konsekwencje. Klasa robotnicza…

… klasa chłopo-robotnicza. Ta różnica ma znaczenie.

Tak, to była klasa, która w okresach wznoszenia się – jak okres Solidarności roku ’80 i ’81 – przyjmowała podmiotową tożsamość zbiorową, walczyła o wspólne interesy społeczne, była w klasycznym rozumieniu lewicy „postępowa”, ale w okresach dekompresji i utraty statusu wracała do archaicznych imaginariów, do tego amoralnego familizmu, do swojego rdzenia. To zresztą bardzo dobrze było widać też w ’56 roku.

Leder: Relacja folwarczna

Więc w tych miejscach, gdzie fabryka była formą życia, gdzie panował swoisty „folwark industrialny”, wejście globalnego kapitalizmu znoszącego tę formę było katastrofą. W sensie bardzo bezpośrednim, bo duża część ludzi straciła pracę, ale też w sensie symbolicznym, bo robotnicy przestali być legitymizowani jako najważniejsza grupa społeczna. Znaleźli się w symbolicznej próżni, albo lepiej – w cieniu.

Upadek był z dużej wysokości. Chwilę wcześniej byli na pomniku, gdy w karnawale Solidarności jedyny raz w historii realnie współrządzili państwem.

I nagle stali się niewidoczni, a nawet nastygmatyzowani. Znowu następował regres, dekompresja, powrót do tego, co bardziej pierwotne. Z istotnymi różnicami: autorytet starszych pokoleń, często bezrobotnych po latach pracy w socjalistycznym przemyśle, nie rozumiejących niczego z tego, co się działo, był słaby. A poza tym wszystko działo się w blokowiskach. Więc dwa pokolenia dzieci tych bezrobotnych robotniko-chłopów dorastały bez zasobów materialnych, w nędzy symbolicznej, odcięte od starszych pokoleń, odcięte od owoców kapitalistycznej modernizacji. Wyłaniała się nowa forma amoralnego familizmu z blokowisk, raczej z tradycji wiejskiej „kawalerki” niż rzeczywistej rodzinności, przekształcająca się we wspólnoty swojaków, ziomali z osiedla. Tworzyły się klanowe struktury, a że były miejskie, to się grupują wobec symboli takich jak wspólna drużyna, mecz i – tradycyjnie – niechęć do kogoś „jeszcze gorszego” Żydów. To naprawdę linie ciągłe – kiedyś kawalerka urządzała po mszy – szczególnie wielkanocnej – pogromy, dziś kibole wrzeszczą po meczu: „Żydzew, Żydzew!” i gromią się wzajemnie.

Hańba: Nacjonalizm czy neofaszyzm nagle nie zniknie

Ustawki kibiców, marsze, grupy rekonstrukcyjne – nasi żołnierze na czas pokoju. Obrona terytorialna.

To one promują kulturę walki jako jedynego źródła godności, ponieważ żadne cywilne praktyki, to znaczy ani praca, ani miejsce w strukturze społecznej, ani możliwość wzbogacenia się, ani edukacja, nie są realnie dla tych ludzi dostępne. Trafnie ujął to Robert Biedroń. Ale w konsekwencji nic, co pokojowe, nie jest wartościowane pozytywnie. Pozostaje walka, godność zwycięstwa w bezpośrednim, fizycznym starciu. Albo twardość wobec klęski. W latach 90. to się rozwija jako kultura kibolska, kult drużyny i ustawki, która to kultura potem, w latach kryzysu, po 2007 roku, przekształca się w kult walki narodowej, z wrogiem. Najchętniej zresztą wewnętrznym. Wraca przednowoczesne imaginarium szlachty – przypomnijmy, że nazwa pochodzi od szlachtowania – w której wszelka praca jest godna pogardy, a godność czerpie się tylko z walki. Z każdego zrobimy Kmicica, mówi Lichocka. Ustawka, tym razem przeciw Tuskowi, reprezentantowi pracowitego mieszczaństwa.

Kochające Polskę rodziny z dziećmi, czyli jak oswoiliśmy faszyzm

W tym jest przednowoczesna baza i ponowoczesne imaginarium. Brakuje tylko nowoczesności.

Tak, to ciekawe spostrzeżenie. Imaginarium tej części polskiego społeczeństwa jest mieszaniną przednowoczesnej wrażliwości, sposobu przeżywania więzi i wrogości w plemiennym stylu, z ponowoczesnym udziałem w obiegu kulturowym, z jego „imagologicznym” charakterem i antynowoczesnym, antyoświeceniowym ostrzem.

I tu znowu objawia się różnica między ideologią i imagologią, która nie musi być spójna w tym sensie w jakim spójność jest kategorią z nowoczesności.

Wróćmy do tego, że funkcjonujące w tych wszystkich przestrzeniach komunikacji obrazy służą przede wszystkim ekspresji pewnych nastawień emocjonalnych i nie muszą tworzyć konkretnej, zracjonalizowanej konstrukcji, jaką jest ideologia. To widać na przykładzie ustawy o IPN – nie ma naprawdę żadnego związku pomiędzy potępieniem frazy „polskie obozy Zagłady” a grożeniem więzieniem starym Żydom, którzy wspominają to, jak polscy sąsiedzi w czasie wojny ich rabowali, albo naukowcom, którzy spisują te relacje, albo dziennikarzom, którzy je popularyzują, czy wreszcie nauczycielom, którzy chcieliby o nich nauczać. Ale ta „sklejka” działa i pozwala Kaczyńskiemu na prowadzenie tej śmiesznej wojny, o której mówiliśmy. Ponowoczesna jest tu bardzo duża dostępność wszelkiego rodzaju symboli i umiejętność operowania nimi, przekształcania, łączenia, przednowoczesny – ten rodzaj nastawienia, który ukształtował dwa pokolenia żyjące w społecznej próżni. Szkoda, że żaden racjonalny dyskurs nie wyraził nastawień, i postaw, które nagromadziły w tych ludziach.

Obywatelu, czyście oszaleli?! [Sierakowski rozmawia z Lederem]

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij