Historia

Forecki: Nasze mienie „pożydowskie”

Karmiona antysemickimi kliszami chciwość spotkała się z dokonywaną przez Niemców demonstracją, że Żydów można bezkarnie zabijać w majestacie prawa.

Od kilkunastu lat badaczki i badacze związani z warszawskim Centrum Badań nad Zagładą Żydów nadrabiają powojenne dekady zaniedbań w tej dziedzinie naukowych dociekań. Pracę zbiorową zatytułowaną Klucze i kasa. O mieniu żydowskim w Polsce pod okupacją niemiecką i we wczesnych latach powojennych 1939-1950 bez wątpienia można uznać za kolejną publikację Centrum uzupełniającą „białe plamy” w dotychczasowej polskiej historiografii. Przede wszystkim jednak dotyka ona istotnego problemu, budzącego wciąż żywe emocje i nieustannie organizującego zbiorową wyobraźnię Polaków obawiających się powrotu Żydów „po swoje”.

Wprawdzie nazistowskie Niemcy stały się głównym beneficjentem Zagłady i to przede wszystkim do Rzeszy transferowane było ruchome mienie ofiar, to jednak skorzystało na niej także wielu innych mieszkańców Europy. „Doświadczenie to – pisze Jan Tomasz Gross – przybiera inne formy w Trzeciej Rzeszy niż w krajach okupowanych lub zależnych od Niemiec. Inaczej wygląda w Polsce, a inaczej we Francji, na Węgrzech czy w Grecji, ale w odbiorze społeczeństw lokalnych ma tę przyjmowaną z zadowoleniem cechę wspólną, że jest mechanizmem »przewłaszczenia« i redystrybucji żydowskiego stanu posiadania na korzyść Aryjczyków”. Nadto, co odnotowuje Frank Bajohr, „[b]ył to jeden z największych transferów własności na oczach współczesnych”. Transfer, którego pole podstawy wyznaczył antysemityzm, ale także spotęgowana okolicznościami chciwość, usypiająca moralną czujność i konstytuująca milczenie wobec ludobójstwa. „W świetle znanych dziś badaczom niepodważalnych faktów – zauważa Saul Friedlander – nie sposób już zakwestionować prawdziwości poniższego stwierdzenia: ani jedna grupa społeczna, ani jedna wspólnota wyznaniowa, ani jedna instytucja akademicka bądź zrzeszenie zawodowe, zarówno w Niemczech, jak i w całej Europie, nie zadeklarowało swojego poparcia dla Żydów (…). Dawało się zaobserwować zjawisko dokładnie odwrotne: popychani chciwością przedstawiciele licznych grup społecznych, w tym reprezentanci środowisk decyzyjnych, byli zaangażowani w proces wywłaszczania Żydów, których całkowite zniknięcie było im na rękę”.

Jednakże chciwość sama w sobie niczego nie wyjaśnia. Zwłaszcza w kontekście polskiego wariantu tego „przewłaszczenia”. Można być chciwym, a jednocześnie ze względu na obowiązujące normy moralne nie okradać swojego sąsiada i współobywatela. Można ją kontrolować i poskromić. Nie ma obowiązku poddawania się jej podszeptom, choćby wolno było wszystko, bo okoliczności sprzyjają jej zaspokojeniu.

Chyba że dotyczy to ludzi uprzednio wykluczonych ze wspólnoty, a tym samym ze sfery moralnych zobowiązań. Wówczas piekła nie ma.

Żydów nie tylko stawiano w Polsce poza jej nawiasem, ale także systematycznie odczłowieczano. To tłumaczy, dlaczego w pewnych warunkach jednych się okrada, a innych nie lub rzadziej. W kontekście polskiego wariantu „przewłaszczenia” o wiele bardziej istotne niż „zwykła ludzka chciwość” są zatem ramy wspólnoty, w której na taką skalę było ono możliwe.

Jeśli wczytamy się uważnie w czasopiśmiennictwo doby dwudziestolecia międzywojennego w Polsce, w programy polityczne wielu ówczesnych partii, ale przede wszystkim w to, co mówiono, pisano, a zwłaszcza czyniono już podczas wojny i po jej zakończeniu, jedno nie ulega wątpliwości: pozbycie się Żydów z Polski, przejęcie należącego do nich mienia, a zwłaszcza zajęcie ich miejsca w strukturze społecznej miast, wsi i miasteczek, nie było jedynie marzeniem polskich narodowców (i nie tylko ich). Było po prostu dyskutowanym projektem politycznym, a zarazem praktyką społeczną na różne sposoby realizowaną w warunkach okupacyjnych i latach powojennych. Wszystko to, czego nie przejęli Niemcy, co nie zasiliło majątku Rzeszy, nie pokryło kosztów Zagłady, która, jak pisał Raul Hilberg, miała być przecież „samofinansującym się przedsięwzięciem”, trafiło do rąk prywatnych lub zostało upaństwowione. Taki los podzieliły należące do Żydów nieruchomości, rozmaite przedmioty codziennego użytku, ale także miejsca pracy. Trudno tu zresztą o jakiś kompletny inwentarz wszystkich tych „żydowskich rzeczy”, które przecież nie wyparowały wraz z wymordowaniem około trzech milionów obywateli przedwojennej Polski. Nie wyparowały, ale też w neutralny sposób nie trafiły w ręce prywatne.

O tym, w jaki sposób dokonywało się w Polsce to niesłychane i niemające dotąd precedensu uwłaszczenie/przywłaszczenie, uchwycone i nazwane przez Jana Grabowskiego zgrabnym neologizmem „przewłaszczenia” – piszą autorzy i autorki publikacji Klucze i kasa. Analizują niemiecką politykę okupacyjną w tym zakresie (Ingo Loose), sposób funkcjonowania powołanych do życia przez Niemców łupieżczych instytucji (Jan Grabowski, Dagmara Swałtek-Niewińska), ale przyglądają się także układającym się w całość mikrohistoriom. Oddolnym, samozwańczym działaniom Polaków na różne sposoby wchodzących w posiadanie materialnych dóbr należących do Żydów (Barbara Engelking, Małgorzata Melchior, Karolina Panz). Podejmują także udaną próbę odtworzenia pewnej atmosfery, w ramach której grabienie Żydów było czymś dopuszczalnym i naturalnym jednocześnie. Zbiorowym wysiłkiem publicystów związanych z polskimi konspiracyjnymi ugrupowaniami nacjonalistycznymi, jak również dziennikarzy oficjalnej prasy propagandowej Generalnego Gubernatorstwa, dokonywano legitymizacji i budowano klimat przyzwolenia dla grabieży Żydów, traktując ich jako – oddajmy głos Emanuelowi Ringelblumowi – „nieboszczyków na urlopie” (Dariusz Libionka, Andrzej Żbikowski). Praca Klucze i kasa byłaby wszak niekompletna, gdyby nie znalazły się w niej także teksty traktujące o losach mienia żydowskiego w okresie powojennym. Problematyka ta została jednak uwzględniona i w znaczący sposób dopełnia obraz dokonanego w latach okupacji transferu i „przewłaszczenia” (Nawojka Cieślińska-Lobkowicz, Alina Skibińska, Łukasz Krzyżanowski).

Fałsz języka

Nie miejsce tu na wnikliwą analizę i interpretację zamieszczonych w publikacji Centrum artykułów. Każdy z osobna zasługuje na osobną uwagę, refleksję, rodzi pytania. Wszystkie razem pozwalają natomiast zdać sobie sprawę ze skali zjawiska, które dotychczas nie znalazło miejsca w zbiorowej świadomości Polaków, a już tym bardziej nie stało się przedmiotem etycznego rozrachunku. No bo właśnie nie o buchalterię tu chodzi, ale o wymiar moralny.

Język polski zakłamuje ów fakt społeczny i wynikające z niego konsekwencje wygodną i jakże użyteczną konstrukcją „mienia pożydowskiego”. Jak gdyby zamordowani Żydzi pozostawili swoje dobra Polakom w spadku.

Tak jakby nie było dłoni, która te żydowskie rzeczy „wyszperała”, o czym w przejmującym wierszu-oskarżeniu pisze Zuzanna Ginczanka. Jakby nie było tych furmanek, wyczekujących, by móc przystąpić do plądrowania żydowskich domostw. W oczekiwaniu na rozpoczęcie wywózki Żydów ze Szczebrzeszyna w połowie kwietnia 1942 roku, odnotowuje świadek wydarzeń Zygmunt Klukowski, „[z]jechało się sporo furmanek ze wsi i wszystko to niemal cały dzień stało w oczekiwaniu, kiedy można będzie przystąpić do rabunku. Z różnych stron dochodzą wiadomości o skandalicznym zachowaniu się części ludności polskiej i rabowaniu opuszczonych żydowskich mieszkań. Pod tym względem miasteczko nasze z pewnością nie będzie w tyle”. Nie pomylił się. Na dalszych stronach swojego Dziennika zapisze: „[l]udność z otwieranych żydowskich domów rozchwytuje wszystko, co jest pod ręką, ludzie bezwstydnie dźwigają całe toboły z nędznym żydowskim dobytkiem lub towarem z małych żydowskich sklepików”.

Zbitka „mienie pożydowskie” jest jednak dla polskiej wspólnoty narodowej wygodna, ponieważ zasłania i wymazuje coś znacznie poważniejszego – antysemityzm i mordy dokonywane na Żydach w procesie tego zrealizowanego „przewłaszczenia”. Sączące się przed wojną z różnych stron antysemickie wywody opierały się przecież także na założeniu, że Żydzi znajdują się w posiadaniu rozmaitych dóbr, które w istocie należą się Polakom. Zajmują ich miejsca pracy i przestrzeń publiczną. Innymi słowy zmiana tego stanu rzeczy mogła być postrzegana jako działanie uprawnione, po prostu przywrócenie właściwego porządku, restytucja panowania grupy homogenicznej i hegemonicznej.

Nadto chciwość, dla zaspokojenia której stworzono podczas okupacji sprzyjające warunki, napędzana była antysemickimi fantazjami o żydowskim majątku, owym mitycznym żydowskim złocie. Karmiona antysemickimi kliszami chciwość spotkała się z dokonywaną przez Niemców demonstracją, że Żydów można bezkarnie zabijać w majestacie prawa. W ramach „przewłaszczenia” mordowano zatem Żydów, chcąc wejść w posiadanie ich dóbr materialnych, pozbyć się świadków ich przejęcia, unicestwić wyeksploatowane ekonomicznie ofiary, które nie były już w stanie dłużej opłacać swojego utrzymania, albo po prostu zabijano Żydów antycypując konieczność zwrotu zdeponowanych przez nich na czas wojny przedmiotów, pieniędzy, nieruchomości, inwentarza etc. To właśnie taka swoista antycypacja wyznaczyła motyw zabójstwa ojca Henryka Grynberga, o którym opowiedział Paweł Łoziński w filmie dokumentalnym Miejsce urodzenia. Zdarzeń o analogicznym modus operandi polskich sprawców było znacznie więcej.

Nie zawsze potencjalne upomnienie się o swoją własność implikowało prewencyjne mordowanie. Wykluczonym ze wspólnoty i skazanym na śmierć Żydom po prostu odmawiano zwrotu zdeponowanej własności, tłumacząc się na różne sposoby, o czym w artykule Czarna godzina. Rzeczy żydowskie oddane na przechowanie Polakom przejmująco pisze Barbara Engelking. Opierając się na relacjach ocalałych Żydów i dokumentacji powojennych procesów sądowych, badaczka zwraca w tym kontekście uwagę na sprawę fundamentalną: „Nie oddawali rzeczy [żydowskich – przyp. P.F.] ludzie ze wszystkich grup i klas społecznych, nie była to więc przypadłość tylko biednych czy niewykształconych”. Na to samo Engelking zwracała już zresztą uwagę wcześniej, pisząc swoją książkę o donosach do gestapo (Szanowny Panie Gistapo), a Jan Grabowski o szmalcownikach, szantażystach i denuncjatorach („Ja tego Żyda znam…”).

Te niewątpliwie dobrze udokumentowane praktyki podważają życzeniową historię, w której rozmaitych zbrodni na Żydach dokonywał występny, ciemny lud ze społecznego marginesu. Męty, szumowiny, kryminaliści, bezzębni analfabeci, ludzie luźni i zbędni, których tak łatwo wykluczyć ze wspólnoty narodowej, a zarazem ocalić dobre imię inteligencji. Próby takiej destylacji podejmowane są przy każdej okazji, gdy tylko mowa jest o zbrodniach na Żydach, których podczas wojny i po jej zakończeniu dopuścili się Polacy. Także tych, do których doszło w obronie dokonanego „przewłaszczenia” i własnego stanu posiadania. A przecież prawdopodobieństwo takich mordów i przemocy, en masse, przewidywano jeszcze podczas wojny, na podstawie bieżącego oglądu sytuacji i wyczucia społecznych nastrojów. Oto co w memoriale z sierpnia 1943 roku, pisał Roman Knoll, kierownik Departamentu Spraw Zagranicznych Delegatury Rządu: „Ludność nieżydowska pozajmowała miejsca Żydów w miastach i miasteczkach i jest to w wielkiej części Polski zmiana zasadnicza, która nosi charakter ostateczny. Powrót Żydów w masie odczuty byłby nie jako restytucja, ale jako inwazja, przeciwko której broniłaby się ona nawet drogą fizyczną”. I faktycznie, w taki właśnie sposób część Polaków postanowiła się bronić.

Tak oto figura „mienia pożydowskiego” z jednej strony ulega dekonstrukcji, a z drugiej rozpoznajemy jej sens, przydane funkcje, społeczne umocowanie i genealogię. Bez wątpienia wciąż służy ona niczym parawan procesów „przewłaszczenia”, które dokonały się w Polsce w latach 1939-45/46. O procesach tych, jako o „prześnionej rewolucji” pisał całkiem niedawno Andrzej Leder w eseju o takim właśnie tytule. Problem w tym, że „tam i wtedy” nikt nie spał, nie śnił, tylko działał. Furmanki trzeba było załadować, ofiary ograbić, a niejednokrotnie świadków własnego wzbogacenia usunąć.

Rozumowanie społeczeństwa

W świetle dotychczasowej wiedzy coraz mniej przekonująco brzmią narracje, których posiłkujący się psychoanalizą autorzy piszą o traumie i dyskomforcie moralnym Polaków, wynikających z trajektorii wejścia w posiadanie żydowskiego mienia. Choćby ta zaproponowana przez Michaela C. Steinlaufa, czerpiącego z wniosków Kazimierza Wyki, z którego Gospodarki wyłączonej zaczerpnięty został tytuł publikacji Centrum Badań nad Zagładą. Wyka pisał: „[T]ym razem spod miecza niemieckiego kata, dokonującego nie widzianej w dziejach zbrodni, sklepikarz polski wyciągnął klucze do kasy swego żydowskiego konkurenta i uważał, że postąpił jak najmoralniej. Na Niemców wina i zbrodnia, dla nas klucze i kasa”. „Ani dla polskiego sklepikarza – nawiązuje do Wyki Steinlauf – zajmującego należący niegdyś do jego konkurenta lokal (…), ani dla tych Polaków, którzy przeprowadzili się do niegdyś żydowskich domów, biur, synagog i instytucji gminnych, korzystali z ziemi, fabryk, magazynów, pieniędzy, biżuterii, mebli, ubrań, naczyń i pościeli należących do Żydów, nie było rzeczą łatwą pod względem moralnym czy tez psychologicznym zaakceptować ten nowy porządek. Nie lubić sąsiada, pragnąć, aby go nie było; potem obserwować jego niewiarygodną, całkowitą zagładę; wreszcie odziedziczyć to, co kiedyś do niego należało: taka kolej wypadków może tylko niepomiernie wzmóc poczucie winy zrodzone przez samo traumatyczne przeżycie. Siła samooskarżenia jest tym bardziej destrukcyjna, że nie wiąże się ono z żadną rzeczywistą przewiną”.

Michael C. Steinlauf nie tylko wypacza sens myśli Kazimierza Wyki spisanych niemal na bieżąco w roku 1945. Pomija także ważne ustępy z tej samej strony Gospodarki wyłączonej. „Ale pytanie znacznie donioślejsze – pisze na niej Wyka – czy formy, w jakich się ta eliminacja dokonała i sposób, w jaki społeczeństwo nasze pragnęło i pragnie je zdyskontować, były i moralnie i rzeczowo do przyjęcia? Otóż, chociażbym tylko za siebie odpowiadał i nie znalazł nikogo, kto by mi zawtórował, będę powtarzał – nie, po stokroć nie. Te formy i nadzieje były haniebne, demoralizujące i niskie. Skrót bowiem gospodarczo-moralnego stanowiska przeciętnego Polaka wobec tragedii Żydów wygląda tak: Niemcy mordując Żydów popełnili zbrodnię. My byśmy tego nie zrobili. Za tę zbrodnię Niemcy poniosą karę, Niemcy splamili swoje sumienie, ale my – my już teraz mamy same korzyści i w przyszłości będziemy mieli same korzyści, nie brudząc sumienia, nie plamiąc dłoni krwią. Trudno o paskudniejszy przykład moralności jak takie rozumowanie naszego społeczeństwa”.

To natomiast, co łączy Wykę (1945) i Steinlaufa (1997), choć ich ustalenia dzieli ponad pół wieku, to przekonanie, że Polacy nie wzięli współudziału w Zagładzie, a tym samym nie przyczynili się do procesu „przewłaszczenia” i transferu żydowskiego mienia, mordując jego właścicieli, okradając ich, nie oddając im zdeponowanej własności etc. Opublikowane w ostatniej dekadzie prace badaczy i badaczek związanych z Centrum, jak również inne opracowania, pokazują że było inaczej i historia Polski w kontekście Zagłady nadaje się do gruntownej rewizji. Także w wymiarze historii gospodarczej. W dwójnasób zatem może frapować to „gospodarczo-moralne stanowisko” przedstawicieli uwłaszczonego polskiego społeczeństwa, o którym pisze Wyka, a jego słowa znajdują potwierdzenie w świadectwach ofiar. „Upodobania naszych sąsiadów – relacjonuje Oskar Pinkus – miały także bardzo praktyczny charakter, ponieważ rozgrabili oni naszą własność. Nasze garnki, patelnie i biblie wypełniały ich korytarze; nasze połamane meble piętrzyły się na ich podwórzach, a nasze szale modlitewne wykorzystywane były jako zasłony do okien albo obrusy na stół. Wszystkie rynny i dachy wypchane były naszymi listami i zdjęciami, w ich latrynach wisiały nasze książki. Nie było gówniarza, który czegoś by nie odziedziczył. Chęć gromadzenia rzeczy jest zupełnie naturalna, ale rzadko który z Polaków był zaniepokojony okolicznościami nabycia właśnie tych”.

Poetycki zapis takiego obrazu rzeczywistości i takich emocji znajdujemy m.in. w wierszu poety warszawskiego getta Władysława Szlengla zatytułowanego Rzeczy:

[W]iatr przez okno porusza

rękaw zimnej koszuli,

leży kołdra wgnieciona,

jakby ktoś się w nią wtulił,

leżą rzeczy bezpańskie,

stoi martwe mieszkanie,

aż pokoje zaludnią

nowi ludzie: Arianie…

Zamkną okna otwarte,

zaczną życie beztroskie

i zaścielą te łóżka

i te kołdry żydowskie,

i koszule upiorą,

książki włożą na półki,

szklankę kawy wyleją, robra skończą do spółki (…).

Spadek po Żydach

Zarówno te przytoczone świadectwa, jak i wiele innych, nie pozostawiają wątpliwości, że ofiary nie dostrzegały żadnych oznak dyskomfortu Polaków wchodzących w posiadanie ich własności. Nie dają one także podstaw do uznania procesu „przewłaszczenia” za jakiś wariant przekazywania spadku aktem własnej nieprzymuszonej woli. W pole semantyczne figury „mienie pożydowskie” wpisano jednak w Polsce także dziedziczenie. Dziedziczyć można po rodzicach, po dziadkach, po babkach, po szeroko pojętej rodzinie na podstawie pisanego testamentu etc. Jak się jednak okazuje, na mocy sensus communis zbitki „mienie pożydowskie” polska wspólnota narodowa dziedziczy także po zamordowanych Żydach, których Polacy niejednokrotnie sami mordowali, by w ten sposób zagwarantować sobie schedę.

Nieoczekiwanie zatem Żydzi włączeni zostali do wspólnoty, w ramach której się dziedziczy. Takiej pośmiertnej inkluzji poddawani są zresztą zawsze wtedy, gdy Polacy mogą coś na tym zyskać.

Moralnie, materialnie, wizerunkowo. Na przykład wtedy, gdy mowa jest o sześciu milionach polskich ofiar II wojny światowej. Wówczas około trzech milionów martwych Żydów zyskuje obywatelstwo. W kontekście „mienia pożydowskiego” na nic tu oświadczenie woli kilkakrotnie grabionej i denuncjowanej Zuzanny Ginczanki – „Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica” – zapisane w jej dobrze znanym wierszu, świadectwie Zagłady, który przez nią samą nie został opatrzony tytułem. Z konieczności systematyzacji bywa on jednak tytułowany poprzez otwierający go incipit z Horacego Non omnis moriar, ale także przez zapożyczenie tytułu wiersza Juliusza Słowackiego Testament mój, który był dla Ginczanki ważnym intertekstem.

Jednocześnie jest z tym „spadkiem”, „mieniem pożydowskim” coś nie tak, skoro nieustannie animuje ono zbiorową wyobraźnię Polaków, którzy obawiają się powrotu Żydów „po swoje”. Strach ten ma zresztą swoją geografię i zapewne trudno go uznać za powszechnie podzielany. Jego mapę odsłaniają badania terenowe zespołu Joanny Tokarskiej-Bakir z okolic Sandomierza, ale także te prowadzone w latach 70. i 80. przez Alinę Całą na obszarze południowo-wschodniej i wschodniej Polski. O strachu tym mówił Annie Bikont mieszkaniec Jedwabnego Leszek Dziedzic: „Najbardziej się boją [mieszkańcy Jedwabnego – przyp. P. F.], że Żydzi odbiorą to, co im zagrabiono. Powtarzają ze złością: »Żydzi przyjdą po swoje«. Nie po »nasze«, tylko po »swoje«. Jak po »swoje« – to trzeba oddać”.

Strach ten podzielają jednak nie tylko mieszkańcy prowincjonalnych miast, miasteczek i wsi, w których przed wojną mieszkali Żydzi, ale także dużych ośrodków miejskich ze stolicą na czele. Poza widmem żydowskich duchów Muranowa, egzorcyzmowanych w Muzeum Historii Żydów Polskich, przeganianych „ławeczką Karskiego”, aleją Ireny Sendlerowej i planowanymi pomnikami Sprawiedliwych, obawiają się oni także tych realnych Żydów wracających „po swoje” np. nieruchomości. Żydzi wracają po swoje – dokładnie tak brzmiał tytuł artykułu opublikowanego swego czasu na łamach „Newsweeka” i anonsowanego na okładce fotografią „oryginalnych kluczy znalezionych w Jedwabnem” przy ciałach ekshumowanych ofiar. W wymiarze ogólnopolskim „mienie pożydowskie” stanowi bowiem niewątpliwie powracającą figurę dyskursu publicznego, w którym Żydami się straszy. Dość wspomnieć, że w toku debaty jedwabieńskiej wykorzystywana ona była, by dowieść, iż czynienie Polaków winnymi współudziału w Zagładzie służy de facto uzasadnieniu materialnych roszczeń Żydów w ramach prężnie działającego „Przedsiębiorstwa Holocaust”. W takim kontekście i takiej funkcji „mienie pożydowskie” nadal powraca, a Centrum Badań nad Zagładą staje się zlokalizowaną w Polsce filią wspomnianego „Przedsiębiorstwa”. Powracało zresztą także już wcześniej w polskich dyskusjach o reprywatyzacji prowadzonych niejednokrotnie przy użyciu antysemickiej retoryki.

Trudno o jednoznaczne wskazanie źródeł tego niepokoju. Zabór żydowskiej własności był podczas wojny i po jej zakończeniu zjawiskiem tak rozpowszechnionym, że oczywiście skala rewindykacji w istocie mogłaby być ogromna. Stąd i sama obawa przed nimi z pewnością nie jest bez znaczenia. Możliwe jednak, że po latach te żydowskie kołdry, jakże symboliczne dla polskiego imaginarium Zagłady, zaczynają ciążyć, ale bez jednoczesnej gotowości zadośćuczynienia i wyznania własnych win na drodze do „przewłaszczenia”. Tej zaś nie ma, bo wciąż brakuje współczucia dla zamordowanych Żydów. „To tylko brak współczucia i żałoby po wymordowanych – pisze Jan Tomasz Gross w eseju Poduszka pani Marx – czyni »rewindykacje« żydowskie, w których spadkobiercy ofiar domagają się zwrotu zrabowanej własności, tak nieznośnymi i irytującymi”.
Określenie „mienie pożydowskie” wyłącznie oddala nas od zrozumienia tego, co stało się z jego właścicielami podczas Zagłady i w jaki sposób Polacy faktycznie weszli w jego posiadanie. W wierszu Ładunek butów pisanym zimą 1942 roku w wileńskim getcie Abram Sutzkever pyta: „Gdzie jest dziecko, któremu pasowały te buty?” I to pytanie wciąż czeka na uczciwą odpowiedź.

 

Źródła cytatów i literatura przywoływana:

J. Grabowski, D. Libionka, Klucze i kasa. O mieniu żydowskim w Polsce pod okupacją niemiecką i we wczesnych latach powojennych 1939-1950, Warszawa 2014;
J. Grabowski, „Ja tego Żyda znam!”. Szantażowanie Żydów w Warszawie 1939-1943, Warszawa 2004;
B. Engelking, „Szanowny panie Gistapo”: donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach w latach 1940-1941, Warszawa 2003;
Z. Ginczanka, Udźwignąć własne życie: poezje, Poznań 1991;
W. Szlengel, Poeta nieznany. Wybór tekstów, Warszawa 2013;
Z. Klukowski, Dziennik z lat okupacji Zamojszczyzny: (1939-1944), Lublin 1958;
S. Friedlander, Czas eksterminacji, Warszawa 2010;
K. Wyka, Życie na niby. Pamiętnik po klęsce, Kraków-Wrocław 1984;
J. Tokarska-Bakir, Legendy o krwi. Antropologia przesądu, Warszawa 2008;
M. C. Steinlauf, Pamięć nieprzyswojona. Polska pamięć Zagłady, Warszawa 2001;
A. Leder, Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej, Warszawa 2014;
B. Shallcross, Rzeczy i Zagłada, Kraków 2010;
J. T. Gross, Złote żniwa. Rzecz o tym, co działo się na obrzeżach zagłady Żydów, Kraków 2011;
J. T. Gross, Wokół „Sąsiadów”. Polemiki i wyjaśnienia, Sejny 2003;
A. Bikont, My z Jedwabnego, Warszawa 2004;
A. Cała, Wizerunek Żyda w polskiej kulturze ludowej, Warszawa 2005.

Za tłumaczenie z jidysz wiersza A. Sutzkevera dziękuję Annie Szybie.
Za uwagi i komentarze Annie Zawadzkiej.

Dr Piotr Forecki – politolog, pracownik Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM

Czytaj także:

Nawojka Cieślińska-Lobkowicz, Co z dziełami sztuki zrabowanymi Żydom?

Piotr Forecki, Anna Zawadzka, Od antysemityzmu do Żydów

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Forecki
Piotr Forecki
Politolog, pracownik Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM
Politolog, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracuje w Zakładzie Kultury Politycznej na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM. Zajmuje się polską pamięcią Zagłady, antysemityzmem oraz reprezentacjami Zagłady w kulturze popularnej. Autor monografii „Od Shoah do Strachu. Spory o polsko-żydowską przeszłość i pamięć w debatach publicznych” (2010), „Reconstructing Memory. The Holocaust in Polish Public Debates” (2013) oraz „Po Jedwabnem. Anatomia pamięci funkcjonalnej” (2018).
Zamknij