Kraj

A nad wszystkim unosi się wielka gombrowiczowska kukła ministra Czarnka

Andrzej Duda, Przemysław Czarnek

Nienawidzimy zdalnego z całego serca, podobnie jak uczniowie, a jednocześnie w głębi swoich głów wolelibyśmy trochę mniej narażać się na śmierć. Komentarz nauczycielki Justyny Drath.

Pytacie mnie w listach: jak się czujesz w dniu, w którym ministrem edukacji został Przemysław Czarnek? Człowiek, który szkołę zna co najwyżej z opowieści katechety, kwestionujący idee praw człowieka karierowicz, będący kartą przetargową politycznych rozgrywek wewnątrz PiS. Słynący do tego z wypowiedzi homofobicznych, seksistowskich i ogólnie z poglądów z epoki wczesnej Kredy. Który niemal od razu po objęciu resortu zwolnił osobę odpowiedzialną w nim za podstawę programową, bo sam zamierza trochę w niej pogrzebać. I który na pewno polubi zabawę z odejmowaniem i dodawaniem lektur do kanonu (przypominam casus Giertycha z Gombrowiczem i Dobraczyńskim).

„Nie chcemy ministra, który nawołuje do łamania praw człowieka”. List licealistek i licealistów

Dopytujecie: a jak się miewasz w dniu, w którym prezydent Duda, tak dawno niewidziany, wyłonił się zza wzgórza i przemówił, że trzeba chronić nasze dzieci, ale nie przed chorobą, która może być śmiertelna dla ich rodziców i dziadków, tylko przed szkodliwymi treściami, które szkoła może propagować. Jak określiłabyś w skali od jednego do siedmiu swój poziom lęku, kiedy czytasz o tysiącach zakażeń, w tym blisko dwustu nauczycielach z COVID-owym plusem tylko w jednej Małopolsce?

Nominacja dla Przemysława Czarnka. Prawicy wszystko wolno?

Pytanie o nastroje i uczucia nauczycieli w świetle wydarzeń ostatnich kilku lat jest tak częste i wytarte na brzegach, że powinno się produkować koszulki z napisem: „jestem polską nauczycielką, więc nie ulegam nastrojom”. Gdybym miała opisać na serio ten stan, w którym obecnie znajdują się polscy uczący, to byłoby to coś między tym memem o kimś, kto się topi, tymczasem wyciągnięta dłoń przybija mu piątkę, a rezygnacją, niestety rzadko kiedy pogodną.

Ośmielę się stwierdzić, że nasze samopoczucie na co dzień nie ma wielkiego znaczenia. Widzę wzburzenie w internetowych grupach nauczycielskich, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w szkole liczy się przede wszystkim gotowość do pracy. Ten zawód sam w sobie jest dość aktorski, a gra na Titanicu to w końcu częsta praktyka w polskiej rzeczywistości. Zakładam, że nauczycielka, która napisze choćby i tuzin komentarzy o swoich nastrojach, za chwilę wróci do pracy i jej głowę zajmie to, co ma robić w ciągu najbliższych 45 minut, względnie analiza nastrojów szkolnej drukarki. Przyzwyczailiśmy się do bycia jak stewardesa w samolocie: ma nam nie drżeć mimika i mamy zawsze stać na posterunku. Wytwarzanie i podtrzymywanie w uczniach poczucia bezpieczeństwa i normalności to jakby nasz zawodowy obowiązek.

Początek roku szkolnego wiązał się z pewnym rozdarciem. Większość nauczycieli i uczniów źle znosiła zdalne nauczanie na wiosnę, więc z entuzjazmem przypomniała sobie, że wbrew pozorom uczenie na żywo przynosi radość i spełnienie. Nawet jeśli zrobimy prezentację życia i warsztaty online dekady, szanse, że materiał z nich zostanie w głowach, będzie zapamiętany i utrwalony, są bardzo małe. Wszyscy zatem wzdychali do normalności, do tradycyjnej i awangardowej zarazem myśli, że bez przepływu energii między jednym a drugim człowiekiem nic się nie da zbudować. Zarazem czuliśmy podskórnie, że coś tu nie dzieje się jak należy, że decydent nie potrafił wziąć odpowiedzialności za konsekwencje otwarcia szkół. Nikt nie ogłosił co prawda końca pandemii niczym Joanna Szczepkowska końca komunizmu i dało się odczuć, że wszechobecne płyny dezynfekujące, hybrydowe przerwy obiadowe i maseczki to będzie nasza nowa, dość dziwna codzienność. Pozwolono nam niby na powrót do normalności, ale stało za tym jakieś fałszerstwo rzeczywistości. Ulga przeplatała się z dziwnym niepokojem.

Dopadła nas po raz kolejny polska niewydolność w przewidywaniu rzeczy, które staną się za więcej niż jeden dzień. Liczba zakażeń rośnie lawinowo, a system, który miał się zatkać za miesiąc, już teraz nie działa. Szkoły (teoretycznie) w większości pracują. Mam wrażenie, że nie tylko dlatego, że lockdown to nieatrakcyjna politycznie decyzja, ale także dlatego, że w optyce polityków nie ma żadnego namysłu nad losem uczniów szkół, ich rodzin czy nad pracownikami tych dziwnych miejsc. A tym bardziej nad tych miejsc przeznaczeniem – poza tym, że mają być przechowalnią dzieci i biało-czerwonych flag oraz miejscem, w którym czasem przeprowadza się jakiś egzamin.

Z iloma uczniami styka się codziennie nauczyciel? Ponieważ teraz mam luksusowo i pracuję w małej szkole, zerknę w przeszłość jako bardziej reprezentatywną. Klasy, które uczyłam w jednym ze starszych liceów publicznych w Krakowie, miały po 40 osób. Cztery klasy, które się średnio uczy, będąc polonistką, to zatem 160 osób. Ale jeśli uczymy innego przedmiotu, którego mamy jedną godzinę tygodniowo, możemy uczyć tych klas kilkanaście i zetknąć się z blisko połową tysiąca potencjalnie zakażonych COVID-em uczniów. Dodam, że przeciętna polska nauczycielka ma 45 lat. To znaczy tyle, że w szkołach pracuje ogromna liczba osób, które premier określa mianem „seniorów” i nawet przyznaje im specjalne i fajne godziny na zakupy w sklepie. Zresztą, powiedzmy to sobie wprost, nikt przy zdrowych zmysłach, kto ma poniżej trzydziestki i śledzi to, co się dzieje w oświacie w ostatnich latach, nie zatrudni się przecież do pracy w szkole!

Nam strzelać nie kazano, ale nas nauczono

Co teraz będzie? Kiedy zaczęłam pisać ten tekst, w czerwonych strefach już zaczęło się nauczanie zdalne w szkołach średnich, także i w mojej. Kiedy go kończę, w Małopolsce umarła na COVID-19 42-letnia nauczycielka podstawówki. Nienawidzimy zdalnego z całego serca, podobnie jak uczniowie, a jednocześnie w głębi swoich głów wolelibyśmy trochę mniej narażać się na śmierć. W szkołach, które pracują na żywo, i tak nauczycieli jest coraz mniej, więc część z nich będzie podejmowała decyzje o wyłączeniu z pracy: lockdown postępuje zatem oddolnie i chaotycznie, bez żadnego planu, bez żadnych poduszek zabezpieczających uczniów, rodziców czy nauczycieli. A nad wszystkim unosi się wielka gombrowiczowska kukła Przemysława Czarnka, która zapewne jeszcze poczeka na gorszy moment, żeby przemówić. Dlatego właśnie nikt z nas nie ma już żadnego z tych nastrojów, o które tak pytacie. Teraz część z nas myśli po prostu o tym, czy na teamsie jutro będzie mu działał mikrofon, a ta część, która jutro zobaczy dzieci na żywo – czy zdąży wyprać na rano maseczkę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Justyna Drath
Justyna Drath
Nauczycielka
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka, działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów Miejskich. Była członkinią partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji Manify.
Zamknij