Satelity obserwują spadek emisji spalin w miejscach, gdzie skoncentrowany jest rosyjski przemysł zbrojeniowy – raczej mało prawdopodobne, że Rosjanie wdrożyli tam nowe, ekologiczne rozwiązania i zredukowali zanieczyszczenia – mówi Marcin Ogdowski.
Michał Sutowski: Jak można podsumować bieżącą sytuację wojskową na froncie, na terenie Ukrainy? Czy to jest strategiczny pat?
Marcin Ogdowski: To chyba zasadne określenie, bo weszliśmy w fazę wojny pozycyjnej, kiedy nikt nie jest w stanie wykonać uderzenia, które skutkowałoby spektakularnymi zyskami terytorialnymi. Ani Rosjanie nie potrafią zadać ciosu, który odebrałby Ukrainie istotne zdolności obronne, ani Ukraińców nie stać na nic więcej niż lokalne operacje zaczepne. Pierwsi cisną pod Awdijiwką w obwodzie donieckim, ale też bardziej na północy, pod Kreminną niedaleko Siewierodoniecka. Drudzy, w mniej spektakularny sposób, operują na wschodnim brzegu Dniepru pod Chersoniem. Zwłaszcza pod Awdijiwką ma to postać wojny na wyniszczenie, której celem jest zadanie przeciwnikowi jak największych strat, ale niezależnie od tego, jak te starcia się zakończą, nie wniosą nic istotnego do przebiegu linii frontu.
Ale przecież taka wojna pozycyjna, czy wojna na wyniszczenie, kiedy siły są nierówne, działa asymetrycznie. Bo jedna strona może wytrzymać dłużej…
Tak, choć zróbmy zastrzeżenie. Pojęcie „wojny pozycyjnej” jednoznacznie kojarzy nam się z I wojną światową, wielkim rozmachem działań i stratami ludzkimi liczonymi w dziesiątkach tysięcy dziennie. W Ukrainie w miejscach styku, gdzie te walki są najintensywniejsze, działania angażują stosunkowo niedużą część potencjałów obu stron. I nawet jeśli w wymiarze lokalnym, na poziomie pojedynczej kompanii, batalionu czy nawet brygady, przynoszą one bardzo wysoki odsetek strat, to jednak w kontekście całych armii to nie jest tak dotkliwe jak było dla Francuzów czy Niemców np. podczas bitwy nad Sommą w 1916 roku.
Ale też wtedy skala całej wojny była inna – armia rosyjska jesienią 1914 roku liczyła 5 milionów żołnierzy, niemiecka powyżej 2 milionów, francuska powyżej miliona. Dziś po prostu na froncie nie walczy tak wielu ludzi.
W ocenie ukraińskich służb wywiadowczych Rosja ma w Ukrainie 400 tys. żołnierzy. Armia ukraińska zaś to ponad 700 tys. ludzi. Oczywiście, front absorbuje tylko część tych potencjałów – w danym momencie po 150–170 tys. wojskowych obu stron. I ma pan rację, wojna na wyczerpanie – zwłaszcza gdyby rozlała się na cały tysiąckilometrowy front – na dłuższą metę premiuje Rosjan. Choćby dlatego, że Rosja ma większe zasoby mobilizacyjne. Mieszka tam ponad 140 milionów ludzi, a w Ukrainie w tej chwili około 30 milionów, choć dokładnych danych nie posiadamy. Z tego wynika, że Ukraińcy mają dużo mniejsze możliwości odtwarzania gotowości bojowej, czego istotnym elementem jest wymiana personelu, wymiana żołnierzy rannych, zabitych lub wyłączonych z walki, przynajmniej czasowo, ze względu na stan psychiczny i fizyczne zużycie.
Mniejsze możliwości – czyli na jak długo wystarczy sił?
Jeśli ukraińskie straty będą na poziomie około 20 tysięcy miesięcznie – zabitych, rannych i z różnych powodów niezdolnych do walki – a w tej chwili dochodzą do tego poziomu, to najdalej w ciągu najbliższych dwóch lat Ukraina straci możliwość odtwarzania zdolności bojowej swojej armii. Rosjanie mają dłuższą perspektywę.
A czy coś wiemy o stratach rosyjskich?
W tym tygodniu brytyjskie Ministerstwo Obrony, w oparciu o dane własnych służb – a one są wiarygodne, wielokrotnie się sprawdziły – podało, że rosyjskie straty w listopadzie były na poziomie około tysiąca zabitych i rannych dziennie. Nadal więc pozostają wyższe od ukraińskich, co jest tendencją obserwowaną od początku wojny na pełną skalę. Niestety, taka proporcja, w której na trzech wyeliminowanych z walki rosyjskich żołnierzy przypada dwóch ukraińskich, jest niekorzystna dla Ukrainy i grozi załamaniem się operacji obronnej.
Dla PiS-u Wojsko Polskie to ścianka, na tle której można pozować, atakując opozycję
czytaj także
Sięgający czasów II wojny światowej stereotyp na temat rosyjskich zasobów głosi, że liczba ludzi, których można posłać na front, jest w zasadzie niewyczerpana. Tylko czy demografia Związku Radzieckiego w latach 40. a demografia Federacji Rosyjskiej w 2023 to nie są zupełnie różne sytuacje?
Oczywiście są i to na bardzo wielu płaszczyznach. Pierwsza, na którą chciałbym zwrócić uwagę, to rasistowski element rosyjskiej strategii rekrutacyjnej. Krótko mówiąc, Rosjanie prowadzą tę wojnę w dużej mierze w oparciu o zasób ludzki wywodzący się z mniejszości etnicznych. Zabitych rosyjskich żołnierzy, którzy pochodziliby z Petersburga, Moskwy czy innych dużych rosyjskich miast europejskiej części kraju, jest bardzo mało. Mamy za to całe wsie czy miasteczka na prowincji, w których męska populacja została dramatycznie przerzedzona, nawet o dwie trzecie młodych mężczyzn. Dopóki jednak uda się Rosjanom angażować mniejszości, a także zasilać machinę wojenną ludźmi „gorszych” kategorii, np. więźniami, co robili zwłaszcza w zeszłym roku, dopóty ta wojna będzie mogła trwać przy niemal pełnej akceptacji społeczeństwa.
I tak można w nieskończoność?
Dynamika rosyjskich strat sprawia, że ten zasób na tyle się w końcu wyczerpie, że trzeba będzie sięgnąć także po tzw. białych, europejskich, wielkomiejskich Rosjan. Wtedy poparcie dla wojny wyraźnie spadnie. Ale z tą decyzją władze w Moskwie oczywiście zwlekają, choćby z uwagi na czynnik polityczny w postaci wyborów prezydenckich planowanych na rok 2024. Wiadomo, że wynik jest przesądzony, ale niepopularne decyzje warto odłożyć ze względu na celebrę, jaka wiąże się z rytuałem odtwarzania władzy.
Kryteria rasowe przy mobilizacji to jedno, ale co z ogólnym zasobem ludzkim Federacji Rosyjskiej?
Związek Radziecki tuż przed wojną miał blisko 200 milionów obywateli, dzisiejsza Rosja ma ich dużo mniej. Do tego struktura demograficzna w czasie wielkiej wojny ojczyźnianej była zupełnie inna niż obecnie – Rosjanie dramatycznie się starzeją, a mieszkanki Rosji generalnie nie rodzą dzieci, może poza Czeczenią, Dagestanem, Inguszetią, a także Tuwą czy Krajem Ałtajskim na Syberii. Dodajmy do tego uwarunkowania związane ze strukturą gospodarki: dzisiaj jest ona w znacznej mierze oparta na przemyśle i usługach, gdzie potrzebna jest wykwalifikowana siła robocza. A to znaczy, że utrata części męskiej populacji będzie dużo bardziej dotkliwa niż w czasach, kiedy mnóstwo mieszkańców Związku Radzieckiego stanowili kołchozowi chłopi, do tego przy dużym ukrytym bezrobociu. Krótko mówiąc, Rosja nie może w nieskończoność ściągać kolejnych roczników mężczyzn do armii, niemniej może to robić dłużej niż Ukraina.
Inna popularna analogia z ZSRR dotyczy wydatków zbrojeniowych – niedawno opublikowano oficjalne dane, wedle których 30 proc. budżetu Federacji Rosyjskiej zostanie przeznaczone na wydatki obronne; to tyle, ile u schyłku Związku Radzieckiego. Oni to wytrzymają?
Musimy pamiętać, że te 30 proc. to oficjalne szacunki, a rzeczywiste wydatki są zapewne większe. Były większe w czasach Związku Radzieckiego, według CIA w połowie lat 80. zbliżały się do 40 proc. budżetu i 20 proc. produktu narodowego brutto.
Wtedy to rozłożyło imperium, co prawda w warunkach niskich cen ropy. A współczesną Rosję może rozłożyć?
To może zacznijmy od mocno ugruntowanego wyobrażenia o Rosjanach, którzy wszystko zniosą – jako żołnierze i jako społeczeństwo. W pierwszym przypadku ta wojna nie potwierdza stereotypu „twardego Ruska”, za to przynosi mnóstwo przykładów, że jest zupełnie odwrotnie.
Sikorski: Putin nie będzie wieczny. Gdzie jest śmierć, jest i nadzieja
czytaj także
Pytanie, czy społeczeństwo i władza wytrzymają w zderzeniu z rzeczywistością ekonomiczną.
Jako socjolog nie wierzę w etniczne podłoża odporności na trudy życia codziennego. Za to widzę, że w efekcie wzrostu poziomu życia gotowi jesteśmy zaakceptować dużo mniejsze wyrzeczenia niż kiedyś. I to dotyczy także Rosjan, zwłaszcza tych, którym dane było przez pierwsze kilkanaście lat putinizmu zaznać relatywnego dobrobytu, napędzanego sprzedażą ropy i gazu. A przecież zwrot ku Chinom nie zrekompensuje Rosji strat związanych z sankcjami Zachodu i kosztami samego prowadzenia wojny.
Ale nastroje ludności można trzymać w ryzach. Tylko jak to się ma do możliwości produkcji?
Ta gospodarka już łapie rozmaite zadyszki. W najbardziej interesującym mnie obszarze, czyli w przemyśle zbrojeniowym, mamy do czynienia z dramatycznym niedoborem komponentów pozwalających konstruować nowoczesną broń. Rosjanie od dawna nie mogą się pochwalić np. znaczącą produkcją precyzyjnej amunicji: rakietowej, lotniczej, przeciwpancernej. Ich rzekomo własne konstrukcje opierały się na podzespołach zachodnich, do których dostęp jest dziś mocno ograniczony.
Nie da się tego ominąć?
Oczywiście, istnieje import równoległy, przemyt, ale one nie zaspokajają całości potrzeb. Do tego mnóstwo rosyjskich fabryk zbrojeniowych nie jest w stanie prowadzić normalnej produkcji z braku oprzyrządowania, na przykład precyzyjnych obrabiarek. Te nowoczesne również pochodziły z Zachodu, a stare, radzieckie, są już mocno wyżyłowane. Mimo wprowadzenia trzyzmianowego trybu pracy i ściągnięcia do fabryk większej liczby ludzi nie obserwujemy efektu w postaci większej liczby nowoczesnego sprzętu na froncie. Obserwujemy za to czerpanie z renty po Związku Radzieckim, czyli wyciąganie starego sprzętu z magazynów, udrażnianie go, remontowanie i rzucanie na front.
Mamy jakieś dobre dane na ten temat?
Opowieści, że produkcja się zwiększa, to w dużej mierze propagandowy wymysł. Mamy narzędzia, by to weryfikować, na przykład poprzez badanie ilości spalin wydzielanych przez zakłady przemysłowe. Okazuje się, że satelity obserwują wręcz spadek emisji w miejscach, gdzie skoncentrowany jest rosyjski przemysł zbrojeniowy – a raczej jest mało prawdopodobne, że Rosjanie wdrożyli tam nowe, ekologiczne rozwiązania i zredukowali zanieczyszczenia.
Rozumiem, że nie wyprodukują żadnych cudów techniki, ale czy nie potrafią np. produkować starych czołgów, z lat 80.? Nawet jeśli są dużo gorsze od tego, czym dysponują Siły Zbrojne Ukrainy, to może ilość przechodzi w jakość?
Przez wiele miesięcy wojny ta rosyjska ilość była rekompensowana przez ukraińską jakość. Jeszcze wiosną tego roku liczba niszczonych czołgów i transporterów opancerzonych była na tyle duża, że Rosjanie nie mogli uzupełniać strat w skali 1 do 1. W efekcie doszliśmy do stanu obecnego, w którym rosyjskie oddziały frontowe mają po 40–60 proc. przewidzianego sprzętu. Nadal zdarzają się dni, nawet tygodnie, kiedy te straty są znacznie wyższe niż możliwości bazy przemysłowo-remontowej, ale zasadniczo Rosjanie złapali oddech. Bazując na tym, co już mają, zaczynają w coraz większym stopniu ubytki sprzętu niwelować. Oczywiście kosztem pogarszającej się jakości – czołgami już nie z lat 80., a 70. i 60., zdarza się, że starszymi. Ale w ostatecznym rozrachunku liczy się to, że Ukraińcy – aby ów sprzęt zniszczyć – muszą poświęcić swoje ograniczone zasoby.
Mam nadzieję, że NATO zacznie działać tak sprawnie, jak w trakcie zimnej wojny
czytaj także
A czemu „ukraińska jakość” już tego nie kompensuje?
Od późnego lata spada znacząco dynamika dostaw zachodniego sprzętu wojskowego. Powody są różne: raz, że Zachód w coraz mniejszym stopniu chce tę wojnę finansować, dwa, w wielu obszarach sprzętu możliwego do przekazania Ukraińcom po prostu brakuje. Mówiłem już o tym, że Rosja korzysta ze zbrojeniowej renty po Związku Radzieckim – Zachód jej oczywiście nie ma, a dywidendę pokoju po 1991 roku po prostu przeżarł. Zaprzestano masowej produkcji amunicji artyleryjskiej, a produkcję sprzętu pancernego i artylerii sprowadzono do aptekarskich ilości. Właśnie przeczytałem, że Francuzi zwiększyli o 100 proc. liczbę produkowanych dział samobieżnych, czyli z poziomu 18 przeszli na 36 rocznie. To niewiele w kontekście tak materiałochłonnej wojny.
Zanim zapytam o scenariusze na dalszą przyszłość: czy w sytuacji pata na froncie, o którym pan mówił, istnieje w najbliższym roku – zanim dojdzie do amerykańskich wyborów, na które bardzo czekają Rosjanie – szansa np. na dostawy broni, które mogłyby odmienić sytuację? To kwestia woli politycznej czy obiektywnego stanu magazynów?
Jednym ze skutków agresywnej polityki Rosjan było częściowe otrzeźwienie zachodnich przywódców, choć kilka miesięcy temu wydawało się, że jest ono dużo bardziej spektakularne. Niemniej za oceanem mamy do czynienia z pokaźnym wzrostem produkcji zbrojeniowej, więc można przyjąć, że same Stany Zjednoczone byłyby zdolne zapewnić Ukrainie odpowiednią ilość sprzętu wojskowego. Ja zresztą początkowo zakładałem, że dojdzie do podziału pracy, w którym Europa weźmie na siebie kwestie humanitarne, rozwojowe, podtrzymanie ukraińskiej gospodarki i funkcjonowania państwa, zaś Ameryka zajmie się wsparciem wojskowym. Stało się inaczej, ale ten model wciąż mógłby zostać zastosowany. Pentagon nie kłamie, mówiąc, że sporo magazynów podręcznych już wyczyszczono, ale nie zmienia to faktu, że Amerykanie mają mnóstwo zakonserwowanego sprzętu.
Co na przykład?
A choćby czołgi Abrams. Dotąd przekazano Ukrainie 31 sztuk, nieoficjalnie mówi się, że dwa razy tyle; tak czy inaczej za mało. Tymczasem zakonserwowanych abramsów Amerykanie mają tysiące, a wysłanie 400–500 dramatycznie zmieniłoby relację sił w Ukrainie. Podobnie rzecz się ma z samolotami. To nie fizyczny niedostatek maszyn jest problemem, a brak pieniędzy na ich rozkonserwowanie i przywrócenie zdolności. No a potem na proces szkolenia personelu. Patrząc z perspektywy amerykańskiego budżetu, a już zwłaszcza PKB, nie mówimy o wielkich pieniądzach. Na tyle jednak dużych, że stały się w Waszyngtonie przedmiotem politycznego sporu. Mam nadzieję, że Joe Biden dopnie swego i zapewni finansowanie wojskowego wsparcia dla Ukrainy.
Ile to byłoby pieniędzy?
61 mld dolarów na 2024 rok – o jakie zabiega amerykański prezydent – pozwoliłoby nie tylko na odbudowę nadwyrężonego letnią kontrofensywą potencjału ukraińskiej armii. Z takimi pieniędzmi i przy założeniu, że co najmniej jedną trzecią przeznaczono by na sprzęt ciężki i lotniczy, na stole wciąż byłaby opcja rekonkwisty zajętych przez Rosjan terytoriów.
Po szczycie w Wilnie. Czy Zełenski okazał dość wdzięczności? NATO każe mu „ochłonąć”
czytaj także
A co właściwie znaczy scenariusz „zamrożenia konfliktu”, o którym mówi się ostatnio dość często?
W takim wypadku prawdopodobnie mielibyśmy do czynienia z powtórką sytuacji z lat 2016–2022, kiedy front na Donbasie też został „zamrożony”. Wcześniej, w okresie najintensywniejszych walk z 2014–2015 roku, dziennie ginęło i zostawało rannych po kilkudziesięciu ukraińskich żołnierzy, po drugiej stronie zapewne też tylu. Tymczasem w fazie zamrożenia straty najpierw spadły do kilkunastu, potem kilku, aż wreszcie mieliśmy do czynienia z kilkoma ofiarami w skali tygodnia. Spadła intensywność wymiany ognia, zmienił się jej charakter, bo nie było nawał artyleryjskich, frontalnych ataków przy użyciu czołgów, tylko nękające, przypominające o sobie działania obu stron. W wymiarze wojskowym nic spektakularnego, co innego w wymiarze politycznym.
Co to znaczy?
Ukraina miała niezamkniętą kwestię własnych granic, a zatem nie była odpowiednim podmiotem do tego, żeby integrować się z Zachodem. W przyszłości, gdyby ów scenariusz wojny bez wojowania znów zrealizowano, droga do członkostwa w Unii Europejskiej i NATO nadal pozostawałaby zamknięta.
To scenariusz, który dla Rosjan byłby w tym momencie pożądany? Przynajmniej krótkoterminowo?
Na Kremlu wciąż deklarują, że ich cele w Ukrainie są takie same jak 24 lutego 2022 roku. A były takie, że Ukraina Wschodnia, do Dniepru miała zostać zajęta, Ukraina na południu przy Morzu Czarnym też, a w środkowej i zachodniej części kraju miało powstać jakieś marionetkowe państwo pod kontrolą władz rosyjskich. Ten scenariusz nie został zrealizowany i w tej chwili jest poza zasięgiem Rosjan, ale długofalowo Rosja będzie do jego finalizacji dążyć. W tym kontekście „zamrożenie” konfliktu byłoby tylko przerwą przed kolejną rundą, która pozwoliłaby Rosjanom na odbudowanie potencjału mocno zdemolowanych wojsk lądowych.
Jeśli zastanawiamy się, „czy oni tu do Polski wjadą czołgami”, a to są scenariusze kreślone ostatnio w dość szeroko czytanych artykułach i wywiadach – między innymi z mjrem Fiszerem na łamach „Gazety Wyborczej” – to chyba ten okres zamrożenia jest kluczowy. Czy Rosja jest w stanie odbudować swój potencjał w takim stopniu, żeby być dla nas groźną już za parę lat?
Rosja musiałaby ów potencjał nie tyle odbudować i zwiększyć, co znacząco poprawić jego jakość. Przed 24 lutego powszechne było przekonanie, że Kreml dysponuje „drugą armią świata”, która państwu wielkości Ukrainy zada decydujący cios w ciągu kilku dni, najdalej tygodni. Owo wyobrażenie brało się ze świadomości, że armia rosyjska jest spadkobierczynią potężnej armii radzieckiej, no i wzmacniała je kremlowska propaganda doniesieniami o rozmachu i skali modernizacji rozpoczętej w pierwszej dekadzie XXI wieku. Tymczasem wojna w Ukrainie ujawniła relatywnie niskie możliwości armii rosyjskiej w zakresie prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej skali i wysokiej intensywności. Innymi słowy, jeśli wojsko Putina nie pokonało Ukrainy, to jakim cudem miałoby podołać wielokroć silniejszemu od Ukrainy NATO?
czytaj także
Nie da się tam zbudować lepszej armii?
Przy utrzymanym reżimie sankcyjnym – nie. Rewolucja cybernetyczna – szczególnie związana z nią miniaturyzacja – okazała się niewdzięcznym wyzwaniem najpierw dla sowieckich, a potem dla rosyjskich naukowców. W zbrojeniówce poradzono sobie z tym w duchu niegodnym oficjalnej ideologii – już na etapie projektowym przewidując zastosowanie zachodniej elektroniki. Pozyskiwanej na różne sposoby, od oficjalnych zakupów po nielegalne transakcje, które w realiach sankcji stały się dużo trudniejsze do przeprowadzenia. I na tyle rzadkie, że nie da się dzięki nim zapewnić przeskoku jakościowego, w skali, która pozwalałaby na konfrontację z NATO. A zapóźnienie technologiczne to niejedyne zmartwienie Rosjan. Samo „zamrożenie” konfliktu w Ukrainie to za mało, by mieć „czyste” tyły. Korzystając z okazji, że gros rosyjskich sił zaangażowałoby się gdzie indziej, Kijów mógłby „odmrozić” front. By tego uniknąć, Rosja najpierw musiałaby definitywnie rozprawić się z Ukrainą.
Czyli podbić cały kraj?
Owszem. A pamiętajmy, że samo podbicie to jedno, zajęte terytoria trzeba jeszcze utrzymać. Mówiąc wprost, Ukrainę należałoby spacyfikować do tego stopnia, by Ukraińcom odechciało się prowadzić wojnę partyzancką. Co wymagałoby od Rosji mobilizacji znacznie większej niż obecna i zajęłoby lata. Lata angażowania potężnych środków w realiach postępującej degrengolady technologicznej armii. Nie widzę tu miejsca na groźny dla nas ciąg dalszy.
Rozumiem, że bez importu komponentów z Zachodu nie da się zbudować dużo sprawniejszej armii i że sprzęt poradziecki w magazynach jest coraz starszy i coraz bardziej zdezelowany. Ale czy nawet bardzo stare czołgi, typu T-62, które walczyły jeszcze z Chińczykami nad Ussuri, jeśli byłoby ich choćby setki, nie wystarczą do tego, żeby podbić np. państwa bałtyckie? Czy ich się nie da zająć przy pomocy, ja wiem, piechoty z kałasznikowami?
Jednym z atutów strategicznych Ukrainy jest jej przestrzenna rozległość, która okazała się dla Rosjan i ich logistyki nie do przebrnięcia. Kraje nadbałtyckie są maleńkie, pokonane dystansu od granicy z Rosją do morza, mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka–kilkanaście godzin. Nie ma tam miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy Rosjan – na ich własnym terytorium. Mógłbym takich argumentów wymienić wiele, ale do sedna – Litwa, Łotwa i Estonia stanowią obszar niewdzięczny do obrony. Czysto teoretycznie więc można sobie wyobrazić, że zaleją go hordy fatalnej jakości, ale licznego wojska. Coś jak z filmowymi zombiakami, które przeganiają uzbrojonych ludzi z kolejnych miejsc.
To jak ich zatrzymać?
Wystarczy postawić odpowiednią tamę i najeżyć ją bronią. Z gier sztabowych przeprowadzonych w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich trzeba 10 natowskich brygad ciężkich. A mówimy o symulacjach przeprowadzonych przed pełnowymiarową wojną w Ukrainie, kiedy wartość armii rosyjskiej oceniono na wyższą, niż była w rzeczywistości.
10 brygad to jest około 40–50 tysięcy natowskich żołnierzy. A obecnie jest tam ilu?
Łącznie z wojskami tych państw to ponad 40 tysięcy ludzi. Tyle że te 50 tys. to miała być wartość dodana, żołnierze innych państw NATO, głównie Amerykanie. Zatem obecnie nie ma tam wystarczających sił. Ale pamiętajmy, że operacji wojskowych nie przeprowadza się nagle, a dzisiaj trudno o zaskoczenie na poziomie strategicznym. Rosjanie nie byli w stanie tego zrobić w Ukrainie, tzn. nagromadzić odpowiedniej ilości wojsk bez wiedzy Ukraińców i NATO. I z taką samą transparentnością mielibyśmy do czynienia w przypadku koncentracji u granic państw nadbałtyckich.
I co to zmienia?
Jeśli przeciwnik gromadzi siły, robimy to samo. Przerzucenie 10-brygadowego kontyngentu może się wydawać w tej chwili bardzo trudnym wyzwaniem, ale jest w zasięgu amerykańskiej logistyki. W ciągu kilku tygodni zdołano by ukompletować tego rodzaju ugrupowanie. Inaczej mówiąc, czysto teoretycznie zagrożenie jest, ale biorąc pod uwagę potencjał i możliwości NATO, trudno oczekiwać, żeby Rosjanom się powiodło.
czytaj także
Cieszę się, ale te wszystkie kalkulacje wiszą na Amerykanach.
Niestety, całe NATO wisi na Amerykanach. Nawet 80 proc. zdolności związanych z transportem strategicznym, na odległe dystanse, to możliwości Amerykanów. Ten sam rząd wielkości ma zastosowanie wobec potencjału bojowego floty morskiej, chociaż oczywiście w liczbach rzeczywistych okrętów w innych krajach NATO jest więcej, niż mają ich USA. Ale i bez Ameryki, choć dużo-dużo słabszy, Sojusz Północnoatlantycki byłoby nadal silniejszy od Rosji.
Tylko że NATO bez Amerykanów to nie tylko kwestia arytmetyki, liczby tych czołgów i dronów na papierze, ale też kwestia woli politycznej. Bo Rosjanie mogą się mylić, sądząc, że Francuz czy Hiszpan w okopie jest gorszy od ich żołnierza, ale problem w tym, że bez udziału Amerykanów oni tym bardziej nie będą chcieli umierać za Kłajpedę czy Suwałki. Inaczej mówiąc, czy nie jest tak, że z Amerykanami w Europie to wygląda całkiem nieźle, ale bez Amerykanów, po jakimś zwrocie izolacjonistycznym, z polskiego punktu widzenia wszystko zaczyna się sypać?
Bardzo dużo zmiennych zaczyna się sypać, ale to nie odbiera Polsce podmiotowości. Nie jest tak, że nic już nie bylibyśmy w stanie zrobić.
czytaj także
To co robić? Na wszelki wypadek? Bo wynik wyborów w listopadzie 2024 roku jest, delikatnie mówiąc, niepewny.
Budować potencjał odstraszania Wojska Polskiego. Tak by w rosyjskich kalkulacjach było jasne, że jeśli zdecydują się uderzyć, to będą tu mieli co najmniej drugą Ukrainę, a więc hekatombę, która dotąd kosztowała Rosjan 350 tysięcy zabitych i rannych.
Czyli co, realizujemy za setki miliardów złotych plan Błaszczaka? Największa armia lądowa w Europie?
Nie, plany byłego już ministra obrony narodowej trzeba poważnie skorygować, co absolutnie nie oznacza rezygnacji z zaawansowanych zbrojeń. Mam wrażenie, że władza, która nadchodzi, jest świadoma zagrożeń i programy zbrojeniowe będą kontynuowane w takim zakresie, żeby w ciągu 10–15 lat potencjał Wojska Polskiego uczynił atak na Polskę nieopłacalnym. Jesteśmy w stanie to zrobić, biorąc pod uwagę nasze możliwości finansowe, demograficzne i technologiczne.
A ta korekta i sprowadzenie na ziemię to co by miały znaczyć? W wizji ministra Błaszczaka mieściła się np. trzystutysięczna armia, zakupy samolotów z USA i czołgów z Korei Południowej.
Nie tylko, mamy też ogromne plany zakupowe związane z artylerią, bo chcemy budować zdolności, które w zakresie precyzyjnej artylerii rakietowej byłyby porównywalne ze zdolnościami… armii Stanów Zjednoczonych. To jest bombastyczne do bólu i niepotrzebne. Są plany dotyczące śmigłowcowego lotnictwa szturmowego, ale znów na poziomie wyśrubowanym ponad miarę. Polska nie potrzebuje 96 koszmarnie drogich śmigłowców Apache, wystarczy nam jedna trzecia tego. Polska nie musi mieć 670 koreańskich dział samobieżnych K-9. Połowa tego, jak mówią w wojsku, „zrobi robotę”, a tak w ogóle to AHS-y potrafimy zbudować samodzielnie, mamy przecież własnego Kraba. Na co nam 1800 czołgów? Tysiąc to dość, żeby stanowić dla Rosjan problem. Dalej, Polska nie potrzebuje 500 HIMARS-ów i ich odpowiedników. Ukraińcy, mając dwadzieścia kilka wyrzutni, wiosną i latem zeszłego roku sparaliżowali rosyjską logistykę.
Feministki! Gdzie jesteście, gdy ojczyzna wzywa rezerwistów?
czytaj także
Dziś mają ich 61, ale na froncie jest pat.
Gdyby tylko dać im amunicję dalekonośną, która razi w dystansie do 300 kilometrów, byliby w stanie znów dokonać rzezi rosyjskiej logistyki. Ta bowiem zwiała na odległość 100 km od linii frontu, poza zasięg rakiet do HIMARS-ów, jakimi dysponują Ukraińcy. Z różnych powodów, głównie politycznych, ukraińskie siły zbrojne takiej amunicji nie otrzymują, ale techniczne możliwości zadania poważnego ciosu mają. Nam wystarczyłaby setka wyrzutni – dużo ważniejsze jest, by nie zabrakło do nich różnorodnej amunicji. Krótko mówiąc, jest z czego ciąć.
A co z liczbą żołnierzy?
I w tym obszarze militarne fantasmagorie rządu PiS wymagają urealnienia. Nie zbudujemy 300-tysięcznej armii, ale też nie musimy mieć tylu ludzi pod bronią w czasie pokoju. Wystarczy 200 tysięcy, które zresztą przy obecnych uwarunkowaniach demograficznych są dla sił zbrojnych szklanym sufitem. Trzeba jednak położyć nacisk na budowanie rezerw – na krótkotrwałe, powtarzalne i częste ćwiczenia dla licznej populacji dorosłych Polaków. Tak by te 200 tysięcy zawodowców zostało w razie potrzeby wsparte przez kolejne 500–600 tysięcy przyzwoicie wyszkolonych rezerwistów. To też jesteśmy w stanie zrobić w ciągu dekady.
A po co, skoro realnie Rosja ma tak niewiele możliwości, by nas zaatakować?
Ano dlatego, że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa i bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że Rosjanie będą szukać swojej szansy. Na nic ich wysiłki, jeśli będziemy w stanie wystawić silną armię. A jeśli jeszcze za nami będą Amerykanie, ryzyko spadnie niemal do zera.
***
Marcin Ogdowski – pisarz (autor powieści i reportaży), dziennikarz, analityk militarny, korespondent wojenny (pracował m.in. w Iraku, Afganistanie i w Ukrainie). Obecnie niezależny publicysta, twórca i prowadzący blogu bezkamuflazu.pl.