Kraj

Dla PiS-u Wojsko Polskie to ścianka, na tle której można pozować, atakując opozycję

Obserwacja działań MON prowadzi do wniosku, że nikt o przyszłości Wojska Polskiego tu nie myśli – zarówno o kosztach, logistyce, jak i rozmieszczeniu sprzętu. Perspektywa jest krótsza. O tym, że Polska kupuje dużo i nowocześnie, ma być wszędzie głośno i wyraźnie słychać.

Polskie wojsko jako instytucja cieszy się dużym zaufaniem opinii publicznej, co potwierdzają regularnie przeprowadzane badania, m.in. CBOS-u. Można w tym widzieć zasługę tradycji, ale także zaangażowania armii w pomoc cywilom, chociażby w przypadku klęsk żywiołowych. Dla części społeczeństwa (raczej tej starszej) ważne jest też doświadczenie powszechnej służby wojskowej, przeżytej osobiście bądź przez bliskich. Jakiś odsetek obywateli ceni żołnierski porządek, a wielu liberałów i lewicowców zainteresowało się sferą obronną po 24 lutego 2022 roku.

Jako pracownik resortu obrony narodowej widzę te uwarunkowania i chociaż nie dostaję wypłaty jak w sektorze prywatnym, a biurokracja i tzw. beton potrafią mnie wkurzyć, dobro wojska leży mi na sercu.

Dla prawicy tematyka wojskowa wydaje się samograjem – państwo jest tu monopolistą, a zwykły człowiek na co dzień rzadko styka się z żołnierzami. Stąd zalew przekazów dnia o „wzmacnianiu bezpieczeństwa” i „likwidowaniu jednostek przez Tuska”, kolejne podpisy pod umowami na modernizację techniczną, konferencje prasowe Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego czy samego ministra Mariusza Błaszczaka na tle żołnierzy i sprzętu.

Mariusz Odnowiciel

Na początku lipca na twitterowym koncie Ministerstwa Obrony Narodowej pojawił się wpis: „Minister @mblaszczak – to hasło tegorocznych obchodów Święta Wojska Polskiego. Punktem kulminacyjnym będzie defilada w Warszawie”. Normalnie mogłoby to wzbudzić lekki uśmiech – ot, zwykły błąd przy przeklejaniu pełnego komunikatu. Jednak najśmieszniejsze (a jednocześnie najsmutniejsze), że to w znacznym stopniu prawda.

Od 2018 roku Wojsko Polskie ma tylko jednego bohatera: ministra Mariusza Błaszczaka. To on składa swój podpis pod najważniejszymi umowami, wręcza żołnierzom kluczyki do nowo zakupionych pojazdów, zaprasza na defilady i czuwa, nadzoruje, wizytuje, podejmuje kluczowe decyzje. Wszechwładza ministra Błaszczaka przypomina mem z dwoma piesełami: potężnym i umięśnionym oraz malutkim i zapłakanym. W obliczu sukcesów kierownik resortu jest tym pierwszym, w razie problemów okazuje się, że zawiedli generałowie, których minister może co najwyżej spróbować odwołać.

Sikorski: Putin nie będzie wieczny. Gdzie jest śmierć, jest i nadzieja

Błaszczak jest dla siebie najlepszym rzecznikiem. Od 2018 roku bowiem w ministerstwie nie ma rzecznika prasowego, a anonimowy wydział prasowy, produkujący przekazy dnia i odpowiadający na „dezinformację” (dawniej nawet wykłócający się z krytykami na Twitterze). To pewnie lekcja wyciągnięta z doświadczeń z Bartłomiejem Misiewiczem, który zamiast pomagać swemu przełożonemu, Antoniemu Macierewiczowi, wystawiał go na kolejne ataki. Dziś dowództwa mają swoich rzeczników (zwykle oficerów starszych), potężne ministerstwo zaś – nieokreśloną strukturę, w której nie ma nawet odpowiedzialnych za oficjalne wygłaszane stanowiska.

Ta struktura to Centrum Operacyjne MON, czyli dawny sekretariat ministerialny. Obsadzony jest przez wiernych współpracowników Błaszczaka, przybyłych wraz z nim z MSW. Do niedawna pracą Centrum kierowała Agnieszka Glapiak, dziś robi to jej wychowanek Mateusz Kurzejewski – choć na korytarzach ministerstwa mówi się, że była szefowa (obecnie w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji), jako społeczny doradca ministra, wciąż rozstawia wszystkich po kątach i nadzoruje przekaz propagandowy. W czasach Błaszczaka CO MON wyrósł na jedną z głównych instytucji ministerialnych, kreujących nie tylko wizerunek i narrację resortu, ale także jego politykę, w tym personalną.

Wypuszczony kilka lat temu spot promujący defiladę, w którym minister, z panią Glapiak po prawicy, przepytywał generałów z gotowości do wielkiego show, sporo mówi o układzie ministerialnym. Ma to wszystko przełożenie na rolę polityki wizerunkowej, której celem jest przede wszystkim wzmacnianie pozycji patrona w układzie rządzącym oraz utrzymanie władzy.

Generał Excel

Od wybuchu wojny w Ukrainie i uchwalenia Ustawy o obronie Ojczyzny deklarowanym celem MON jest zwiększenie liczebności armii do 300 tys. żołnierzy (z czego 50 tys. w Wojskach Obrony Terytorialnej). Ma to być odpowiedź na rosnące zagrożenia, a także ostateczne zerwanie z polityką poprzedników, którzy ograniczali się do stutysięcznej armii.

Trudno powiedzieć, jak liczne powinno być Wojsko Polskie, na ile możliwa jest realizacja aktualnego celu, czy potrzebujemy, jak przed 1989 rokiem, armii gotowej z marszu ruszyć do wojny, czy odtworzenia przemyślanego systemu rezerw. Tym zapewne martwią się generałowie, którzy bardzo poważnie traktują wszystko, co związane z ich profesją. Wydaje się jednak, że dla MON nie to jest ważne – ważna jest nośna narracja, która trafi do elektoratu.

Przed 2022 rokiem narzędziem realizacji koncepcji zwiększania liczebności armii był program Zostań Żołnierzem. Dziś to dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – miesięczne szkolenie unitarne i 11 miesięcy na zdobycie specjalizacji. Wszystko to za 4960 zł od pierwszego dnia służby plus inne przywileje. Wystarczy chcieć, skontaktować się z rekruterem i zameldować w jednostce. System weryfikacji kandydatów zmieniono, by ograniczyć biurokrację. W garnizonach pojawiły się zastępy nowych ochotników: kobiet i mężczyzn w różnym wieku.

Sikorski: Zachód przekroczył Rubikon

Przekaz jest jasny: żołnierzy jest coraz więcej, Polska jest bezpieczna. Pierwsi rekruci kończą już roczny cykl i zasilają służbę zawodową bądź rezerwę. Wieść niesie, że z każdej rezygnacji dowódca jednostki musi się tłumaczyć ministerstwu, a wszystkie etaty dla specjalistów mają być dostępne dla „dobrowolsów”. Niektórzy wątpią, czy miesięczne przeszkolenie podstawowe może czegokolwiek nauczyć (wcześniej służba przygotowawcza trwała trzy miesiące). Nie bardzo też wiadomo, kto ma szkolić specjalistów w jednostkach.

Najważniejsze, że stan tabelek z liczebnością wojska w Excelu się zgadza oraz że wszystko to wygląda ładnie i profesjonalnie w mediach społecznościowych oraz TVP Info.

Tu powstaje jednostka wojskowa

„Ryży Wróg Narodu likwidował jednostki wojskowe” – głosi od pewnego czasu przekaz partyjno-ministerialny. To zaniedbania rządu Tuska są przyczyną dzisiejszych niepowodzeń, takich jak rakieta znaleziona pod Bydgoszczą czy białoruskie śmigłowce nad Białowieżą. Prezentowane jako dowód mapy poglądowe szokują – dziesiątki, jeśli nie setki kompanii, batalionów, pułków, brygad, ośrodków i innych jednostek padło pod toporem poprzedniej władzy. Eksperci co prawda wskazują, że likwidacja w wielu przypadkach wiązała się z reorganizacją, czego przykładem są dywizjony rakietowe obrony powietrznej: liczne, pozostałe w spadku po LWP pododdziały, często w związku z coraz mniejszym zapasem poradzieckich rakiet i wyrzutni, łączono w jedną jednostkę, oczekującą na modernizację techniczną.

Obok reorganizacji i usprawnień – np. połączenia eskadry lotniczej (samolotów) z bazą lotniczą (lotniskiem i logistyką) w jedną jednostkę – była też oczywiście likwidacja, wynikająca ze zmniejszania liczebności armii w czasach transformacji czy, za rządów PO, zawieszeniem zasadniczej służby wojskowej. Zwłaszcza jednak w XXI wieku (przed 2014 rokiem) dominowała metoda pomniejszania – brygady stawały się pułkami, pułki batalionami, jedna brygada oddawała swoje bataliony liniowe drugiej.

Odpowiedzią rządu PiS jest jednostek formowanie. W 2018 i 2019 roku stworzono 18 Dywizję Zmechanizowaną w Siedlcach, przy czym jej trzon powstał w wyniku zmian organizacyjnych: podporządkowania części batalionów brygady pancernej z Wesołej nowej brygadzie w Lublinie i dołączeniu samodzielnej do tej pory brygady w Rzeszowie. Wojna w Ukrainie przyśpieszyła jednak proces rozbudowy struktur. Powstać ma piąta dywizja wojsk lądowych z dowództwem w Ciechanowie, a w jej ramach nowe, budowane od podstaw jednostki na pograniczu Mazur, Podlasia i Mazowsza.

Mówi się też o budowie szóstej dywizji. Istniejące mają zyskać po czwartej brygadzie ogólnowojskowej, w każdej ma być dodatkowy, czwarty batalion liniowy. Wiele jednostek przeformowywanych jest „w górę” (z batalionu w pułk, z pułku w brygadę). Każda wizyta ministra w terenie to nowa decyzja o tworzeniu jednostek. Można współczuć specjalistom z zarządu organizacyjnego Sztabu Generalnego, zajmującego się strukturą armii, którzy muszą ogarniać ten potok zmian i jeszcze jakoś go uzasadniać.

Jednostki mają powstawać przede wszystkim na wschód od Wisły. Specjaliści wojskowi wciąż dyskutują, czy bliskość garnizonu od granicy w razie wojny będzie atutem, czy problemem. MON zdaje się interesować raczej to, by wojsko tworzyć w województwach będących wyborczym zapleczem Zjednoczonej Prawicy. Problem w tym, że na tym obszarze wojska co najmniej od II wojny światowej było mało, nie ma więc dla niego infrastruktury koszarowej czy szkoleniowej. W Poniatowej, Augustowie, Kolnie czy Olecku być może znajdzie się teren dla wojska, gdzie jednak trzymać sprzęt czy zakwaterować żołnierzy i ich rodziny?

Rosyjski dezerter na mojej kanapie

czytaj także

Rosyjski dezerter na mojej kanapie

Katarzyna Roman-Rawska

Każda informacja o nowym garnizonie ogłaszana jest w atmosferze współpracy z miejscową społecznością, która chciałaby mieć wojsko u siebie. Dużą rolę odgrywa tu prawdopodobnie fakt, że miejscowy samorząd jest dostatecznie blisko partii rządzącej. Tak było np. w Nowym Sączu. W 2019 roku (wyborczym) hucznie ogłoszono, że powstanie tam batalion strzelców podhalańskich. Lokalna wierchuszka PiS ogrzała się w świetle tego komunikatu. Tymczasem batalion rzeczywiście powstaje, jednak… w Przemyślu – bo tam jest odpowiednie zaplecze. „Panie ministrze, czy zamierza pan dotrzymać słowa?” – pyta regionalny portal.

Najważniejsze jednak, że w chwili ogłoszenia decyzji wszyscy byli zadowoleni, a elektorat zaufał odpowiedzialnym za to politykom. Potem są już tylko „obiektywne trudności”.

Sprzętu w sam raz na defiladę

Wojsko Polskie od wstąpienia do NATO modernizowało się technicznie, proces ten jednak miał charakter wyspowy – kupiono F-16, rosomaki, norweskie rakiety przeciwokrętowe, izraelskie pociski przeciwpancerne Spike – jednak trzon sprzętu, zwłaszcza ciężkiego, stanowiła technika poradziecka, zakupiona jeszcze dla Sił Zbrojnych PRL i częściowo zmodernizowana przez krajowy przemysł.

Przekaz „my kupujemy, Platforma nie”, choć atrakcyjny politycznie, jest zwodniczy. Wiele programów modernizacyjnych czy projektów Polskiej Grupy Zbrojeniowej uruchomiono przed 2015 rokiem – tak było chociażby z niszczycielem min Kormoran, bojowym wozem piechoty Borsuk, samobieżną armatohaubicą Krab czy przeciwlotniczymi Pilicą i Popradem. Wszyscy zgadzają się przy tym, że do niedawna polski system pozyskiwania sprzętu był skomplikowany i często skutkował brakiem realizacji postępowań – droga od projektu do umowy i wprowadzenia na stan jednostek jest długa.

Polska kupuje dzisiaj dużo sprzętu wojskowego, chcąc zwiększyć możliwości techniczne armii. Można odnieść wrażenie, że gdy minister nie ogłasza decyzji o powstaniu nowej jednostki, to podpisuje nową umowę lub przekazuje sprzęt żołnierzom. Wiele z tych zakupów jest dobrych i koniecznych: mowa o czołgach Abrams czy K2, wyrzutniach rakiet Himars, samolotach F-35, dronach, broni przeciwlotniczej czy masie sprzętu, który nie jest może tak widowiskowy, ale bardzo potrzebny – jak niedawno zakupione szwedzkie samoloty wczesnego ostrzegania. O szczegółach dyskutują eksperci. Odwieczny spór sprowadza się zwykle do pytań: „zagraniczne z półki czy krajowe później?” i „z korzyścią dla przemysłu czy nie?”.

Nie zadaję im pytań: „ilu zabiłeś Rosjan?”

W zakupowym szaleństwie widać jednak niebezpieczne trendy. Najbardziej znanym przykładem jest program śmigłowcowy – poprzednia władza podjęła decyzję o zakupie kilkudziesięciu francuskich maszyn Caracal, ekipa Macierewicza z hukiem się z tego wycofała. Trzon naszej floty wciąż jednak stanowią maszyny poradzieckie z rodziny Mi, potrzeba ich wymiany staje się więc coraz bardziej pilna. Dodatkowo intensywny lobbing prowadzą zagraniczne koncerny Leonardo i Lockheed Martin, do których należą polskie zakłady, odpowiednio w Świdniku i Mielcu. W grę wchodzi więc dodatkowo kwestia „polskich miejsc pracy”. Mariusz Błaszczak próbuje godzić wodę z ogniem, podpisując umowy na AW101 dla lotnictwa morskiego i AW149 dla wojsk lądowych (Leonardo) oraz eksportową wersję słynnego Black Hawka dla wojsk specjalnych (Lockheed). Śmigłowców będzie w ten sposób kilka rodzajów i od różnych producentów, co w zgodnej opinii ekspertów utrudni eksploatację (mikrofloty zamiast „efektu skali”). A do tego morskie AW101 zamiast w Świdniku powstają w… brytyjskim Yeovil.

Innym problemem miałby być „trend koreański” – obok czołgów K2, które planuje się produkować w Polsce, oraz wyrzutni rakiet K239 Chunmoo, w pakiecie są szkolno-bojowe samoloty FA-50 i haubice samobieżne K9. Mają one uzupełniać zdolności zaspokajane do tej pory przez sprzęt przekazywany Ukrainie. Eksperci zwracają jednak uwagę, że koreańskie lekkie samoloty nie będą mogły wypełniać zadań starych MiG-ów 29, a haubice są słabsze od polskich Krabów – dodatkowo zaś negocjowany pomysł ich produkcji w Polsce zagroziłby naszemu sprawdzonemu w Ukrainie produktowi. Podobnym zagrożeniem dla wdrażanego BWP Borsuk miałby być jego ciężki koreański odpowiednik AS21 Redback, testowany w polskich jednostkach. W końcu zaś zaniepokojenie budzi możliwa gigantomania zakupów. Wojsko Polskie złożyło Amerykanom ofertę kupna ok. 500 wyrzutni Himars, co oznaczałoby, że nad Wisłą byłoby ich mniej więcej tyle, co… obecnie w US Army. A pamiętać należy, że koszt zakupu to niewielka część kosztów eksploatacji – co oznaczałoby ogromne wydatki wegetacyjne w przyszłości.

Powołania do wojska, czyli odroczony przymus zostania mięsem armatnim

Obserwacja działań MON prowadzi jednak do wniosku, że nikt o przyszłości Wojska Polskiego tu nie myśli – zarówno o kosztach, logistyce, jak i rozmieszczeniu sprzętu. Perspektywa jest krótsza. O tym, że Polska – już prawie europejska potęga lądowa – kupuje dużo i nowocześnie, ma być wszędzie głośno i wyraźnie słychać. Nie jest przypadkiem, że umowy skonstruowano tak, by nowy sprzęt dotarł do Polski jeszcze w 2023 roku, najlepiej przed sierpniową defiladą z okazji święta Wojska Polskiego. Medialne doniesienia o tym, że od Amerykanów starano się nawet wypożyczyć na paradę nowoczesne F-35 i przemalować je w polskie barwy nie wydają się więc zupełnie nieprawdopodobne. Do widowiskowego przemarszu, przelotu bądź pikniku wystarczy przecież kilka maszyn.

Czy wojsko jest ścianką promocyjną?

O problemach można by pisać jeszcze dużo. Choćby o piknikach promujących wojsko i służbę w nim, które od kilku lat organizuje się masowo i przy każdej sposobności. Nie jest to oczywiście zła inicjatywa, warto jednak pamiętać, że wiążą się z tym koszty oraz czas żołnierzy, którego nie poświęca się na szkolenie. Obecnie zaś część wojska wysyła się na granicę, w obawie przed wagnerowcami, a drugą… na radosne pikniki.

W takiej sytuacji trudno nie mieć wrażenia, że w sprawie rakiety spod Bydgoszczy MON mógł postąpić tak jak zawsze – najpierw zapewniać wszystkich, że polskie niebo jest bezpieczne, pokazywać nowy sprzęt i wizualizację, następnie udawać, że nic się nie wydarzyło, by nie psuć przekazu, a na końcu zrzucić winę na generałów, jako winnych zaniedbań.

Komentatorzy na Twitterze zauważyli ostatnio, że na spotkaniu z ministrem w Białymstoku tylko jeden na sześciu żołnierzy miał na sobie oficjalne wyposażenie – reszta kupiła je sobie sama, nie mogąc liczyć na wojskową logistykę. O rozjeździe między supertechniką na defilady i wyposażeniem indywidualnym, z żelaznymi hełmami z czasów Jaruzelskiego na czele, pisze się od dawna. Z wojska odchodzi z każdym rokiem coraz więcej żołnierzy zawodowych – doświadczonych oficerów i podoficerów. Nie zastąpią ich nawet najbardziej patriotyczni Sebastian i Kasia, którzy zgłoszą się do DZSW. Hojność wydatków i inicjatyw nie towarzyszy też wzrostowi pensji pracowników cywilnych – kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy w warsztatach i kancelariach wspomagają wojsko, choć tabela ich płac podstawowych tkwi głęboko w realiach późnej Platformy. Co doradzał im ministerialny przełożony? Wstąpienie do wojska lub służby terytorialnej.

W 2019 roku australijski Chief of Defence Force (odpowiednik polskiego Szefa Sztabu Generalnego), generał Angus Campbell, wystąpił wraz z kilkoma innymi oficerami na wspólnej konferencji prasowej z ministrem obrony. Gdy ten zaczął odpowiadać na pytania dotyczące spraw politycznych, generał podszedł do niego, powiedział, że to nie jest sytuacja, w której powinni uczestniczyć wojskowi, i wspólnie z podwładnymi odmaszerował.

W Polsce byłoby to niemożliwe. Żaden zdrowy na umyśle generał by się nie odważył, a nawet jeśli, politycy nie przyjęliby tego do wiadomości. Dziś Mariusz Błaszczak, Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki traktują sprzęt wojskowy i żołnierzy jak ściankę, na tle której można nagłaśniać przekazy dnia i atakować „totalną opozycję”.

Najgorsze zaś jest to, że bez zmiany podejścia całej klasy politycznej do wojska również kolejne ekipy rządzące mogą traktować armię jako trampolinę do sukcesów indywidualnych lub zbiorowych. Trudno powiedzieć, co powinno się zmienić, by do takiego zalewu propagandy, z jakim mamy obecnie do czynienia, nie dochodziło w przyszłości – oprócz oczywistego w tym wypadku stwierdzenia, że w sprawach obronnych przydałoby się więcej współpracy i ciągłości, mniej zaś polaryzacji i politykowania. Warto jednak, by wyborcy nie byli skazani tylko na dominujący przekaz ministra i jego dworu.

Jako pracownik cywilny resortu obrony narodowej nie jestem zatrudniony przez partię rządzącą, a przez Wojsko Polskie – i to z nim czuje się przede wszystkim związany.

**

Nazwisko autora do wiadomości redakcji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij