Czy można wygrać z kapitalizmem? Albo chociaż trochę go czasem ograć? Wewnętrzny głos, który dowodzi, że to niemożliwe, ma mocne argumenty – ale lewica nie może pozwolić, by postawił na swoim.
Każdy, kto spędził na lewicy trochę czasu i kto traktuje lewicowe idee na serio, rozpoznaje pewien specyficzny dla tej formacji rodzaj fatalizmu. Ba, najprawdopodobniej sam lub sama czasem dają ujście swojemu wewnętrznemu fataliście.
Najczęściej ów fatalista przemawia głosem szkoły frankfurckiej: system kapitalistyczny jest nie tylko potężny, ale i sprytny. Na tyle, że potrafi wciągnąć w swój obręb każdy przejaw buntu, a następnie go osłabić, wykoślawić i jeszcze na nim zarobić.
Jeśli twoje naiwne lewicowe serce cieszy się ze zdobyczy ruchu robotniczego na początku XX wieku, to fatalista od razu zauważy, że to przecież ochłapy z pańskiego stołu, byle tylko powstrzymać klasę pracowniczą przed prawdziwą rewolucją.
Jeśli doceniasz, że wcześniej niewidzialne lub pomiatane mniejszości odnajdują swoje miejsce w kulturze, to fatalista nie omieszka zwrócić ci uwagi na to, że po prostu wielki kapitał promuje sprawy kulturowe, aby odciągnąć uwagę od kwestii ekonomicznych.
Jeśli przyszło ci do głowy, żeby mruknąć z zadowoleniem, jak to feminizm przenika nawet do hollywoodzkich blockbusterów, to fatalista natychmiast wyłuszczy ci, że chodzi tylko o cyniczne wyciąganie kasy od damskiej widowni i postępowych frajerów.
A kiedy chcesz czerpać inspirację z działań znanych lewicowych postaci, jak Bernie Sanders czy Alexandria Ocasio-Cortez, to fatalista tylko prychnie z politowaniem, żeby przypomnieć ci, jak pozorny jest ich bunt, jak mocno tkwią w systemie i jak bardzo marne są ich rzekome sukcesy.
Nadmiar pesymizmu jest niezdrowy
Fatalista ma mocne argumenty, bo przedstawiciele szkoły frankfurckiej mieli pod wieloma względami rację. A świat rzeczywiście pozostaje dalece nieidealnym miejscem: pełnym wyzysku i nierówności. Tylko że kiedy fatalista zaczyna nadawać ton lewicowej debacie, ma to niepokojące skutki uboczne – osłabiające samą lewicę i jej potencjał polityczny.
Choć we własnym mniemaniu fatalista jest twardo stąpającym po ziemi realistą, to dla osób z boku jest raczej „panem marudą, niszczycielem dobrej zabawy, pogromcą uśmiechów”. Na dłuższą metę raczej gasi zapał do działania, niż do niego zachęca. W jego wizji system jawi się tak potężny, że każda próba sprzeciwu sprawia wrażenie sprawy z góry przegranej. Więc po co próbować? A każde małe zwycięstwo jest w najlepszym razie zgniłym kompromisem – w najgorszym klęską i zdradą ideałów.
czytaj także
Dlatego lewica powinna słuchać fatalisty, ale nie oddawać mu dominującej pozycji. Jak słusznie zauważył kiedyś brytyjski dziennikarz George Monbiot: „Odnowa polityczna zależy od nowej politycznej opowieści. Bez nowej opowieści, która będzie pozytywna i sugestywna, a nie reaktywna i opozycyjna, nic się nie zmieni”. Mówiąc prościej, ludzie muszą mieć poczucie, że, do cholery, coś się czasem udaje zmienić na lepsze.
Kapitał zawsze stawia na swoim?
No dobrze – powie fatalista – ludzie potrzebują nadziei, motywacji, dobrej energii i tak dalej, ale czy da się oprzeć taką optymistyczniejszą opowieść na faktach? Czy też raczej jest to rodzaj samooszukiwania się w dobrej sprawie? Fakty potwierdzają, że wielki kapitał zawsze wygrywa, ale ponieważ potrzebujemy pozytywnego kopa, to będziemy udawali, że jest inaczej?
Cóż, da się znaleźć tysiące przykładów małych i dużych zwycięstw korporacji i kapitału, ale to nie znaczy jeszcze, że fakty przemawiają jednoznacznie za wizją historii, w której finansjera i jej sojusznicy zawsze stawiają na swoim.
czytaj także
Współcześni filozofowie, od dekonstrukcjonistów po teoretyków aktora-sieci, lubią używać słowa „heterogeniczność”. Zazwyczaj po to, aby w skomplikowany sposób wyrazić tezę w gruncie rzeczy prostą: rzeczywistość jest niejednorodna. Coś na pozór może się wydawać spójnym, jednorodnym zjawiskiem, rzeczą czy procesem, ale gdy wejdziemy w szczegóły, okaże się, że za jednością kryje się wielość.
Nie inaczej mają się sprawy z „wielkim kapitałem” czy „korporacjami”. Warto od czasu do czasu zauważyć ich heterogeniczność, aby dostrzec skomplikowanie współczesnych bitew politycznych.
Jednym z pozytywnych skutków ubocznych przejęcia Twittera przez Elona Muska jest to, że na chwilę mogliśmy zajrzeć za kulisy technologicznych gigantów korporacyjnych i zobaczyć, z jaką kotłowaniną interesów mamy tam do czynienia.
Kiedy Musk kupił Twittera, ogłosił wojnę z wokeizmem, zwalniał masowo pracowników i zaczął flirtować z amerykańską prawicą, „New York Times” zadał pytanie: a co właściwie sądzą o tym inni krezusi z Doliny Krzemowej? Okazało się, że nie tylko obserwują kolejne posunięcia Muska z ogromnym zainteresowaniem, ale też trzymają za niego kciuki.
Dlaczego? Jak pisze Kevin Roose w „New York Timesie”, dzieje się tak z powodu coraz głębszego przekonania szefów z Doliny Krzemowej, że coś poszło nie tak ostatnimi laty: „że ludzie, którzy tworzą i prowadzą duże firmy technologiczne, oddali zbyt wiele władzy roszczeniowym, leniwym, woke’owym pracownikom. I nadeszła pora, aby tę władzę odebrali z powrotem”. Co ich zdaniem Musk właśnie próbuje zrobić.
Kiedy patrzymy na działania korporacji technologicznych z lotu ptaka, łatwo zinterpretować ich postępową agendę jako cyniczne zagranie. Tak, tak, jesteśmy za prawami kobiet, mniejszości i innymi fajnymi rzeczami, czytaj: wykonamy kilka kurtuazyjnych gestów, a wy dajcie nam kasę albo przynajmniej nie zadawajcie niewygodnych pytań.
czytaj także
Kiedy zaś podejdziemy bliżej, dostrzeżemy konflikt wewnątrz korporacyjnego światka. Szefowie z Doliny Krzemowej są wściekli na to, że przez ostatnie lata musieli pójść na szereg ustępstw wobec pracowników. I na to, że niżsi rangą menadżerowie wywarli na nich presję, by opowiadać się za progresywną agendą, p… prawami kobiet i mniejszości.
To nie znaczy, że progresywne gesty i działania korporacji stają się nagle jednoznacznie dobre. Nie oszukujmy się, fatalista ma rację, te gesty są częstokroć puste i „na odwal”. Ale jednocześnie nie da się sprowadzić wszystkich tych działań do cwanego planu cynicznych prezesów – przynajmniej oni sami tak tego nie postrzegają. W środku korporacji też toczy się walka klasowa.
Manchin dał się nabrać?
O tym, że reprezentanci interesów wielkiego kapitału nie zawsze są tacy sprytni, może świadczyć też inna niedawna historia ze Stanów Zjednoczonych. Rok temu administracji Bidena udało się przepchnąć przez kongres Inflation Reduction Act – największy pakiet inwestycji klimatycznych w historii USA. Dziwna nazwa tego pakietu powstała po to, by zadowolić konserwatywnego senatora z Partii Demokratycznej Joe Manchina, ponieważ jego głos był konieczny do przyjęcia ustawy w Kongresie. A było to najmniejsze ustępstwo wobec niego, bo niestety Manchin, prywatnie udziałowiec firmy węglowej, doprowadził do mocnego ograniczenia skali inwestycji zapisanych w IRA.
Na pozór więc jest to następna typowo pesymistyczna historia. Szczytne idee przegrały z korporacyjnym interesem. Ale sprawy wcale nie są takie jednoznaczne. Kilka miesięcy później okazało się, że te inwestycje są dużo, dużo wyższe, niż zakładano. Zamiast zapisanych 400 miliardów wynoszą 1,2 biliona dolarów. Zdaje się, że Manchin nie do końca zrozumiał szczegóły popartej przez siebie ustawy, która w rzeczywistości nie nakładała żadnych twardych ograniczeń na część programów inwestycyjnych. Kiedy stało się to jasne, Manchin wysłał tekst do probiznesowego „Wall Street Journal”, w którym tłumaczył się, że został „zdradzony” przez administrację Bidena.
IRA to nie jest program klimatyczny w stylu europejskim [rozmowa z Tooze]
czytaj także
Rzecz nie w tym, że IRA to wielka wygrana ruchów klimatycznych i całkowita klęska wielkich korporacji. Chodzi tylko i aż o to, że udało się wydrzeć więcej, niż godzili się ludzie reprezentowani przez Manchina. I można to zinterpretować fatalistycznie – „co z tego, i tak wszystko jebnie” – albo z nadzieją – „Co jeszcze da się ugrać, gdzie jeszcze da się przechytrzyć kolejnych Manchinów”.
Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu
Publicysta Jamelle Bouie słusznie podkreśla, że to, co dzieje się w ramach korporacyjnego kapitalizmu, można trafnie odczytać za pomocą narzędzi dostarczonych przez samego Karola Marksa.
To Marks zachwycał się zdumiewającą zdolnością kapitalizmu do chwiania zastaną strukturą społeczną. „Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu” – pisał. Jedną z konsekwencji tego jest to, że kapitalizm popada w wewnętrzne sprzeczności, wchodzi w konflikt sam ze sobą. A trzymając się perspektywy niejednorodności: różne elementy kapitalizmu wchodzą w konflikt ze sobą – wcale nie ciągną w tę samą stronę. Znane powiedzenie, przypisywane raczej niesłusznie Leninowi, ujmuje to dosadniej: „Kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na których ich powiesimy”.
Dlatego fatalistyczna wizja historii, w której sprytny kapitał zawsze wygrywa, wzięta zbyt dosłownie, jest sprzeczna z duchem marksizmu. Co ważniejsze, mimo swojego realizmu sama okazuje się naiwna, bo przyznaje najwyższym funkcjonariuszom kapitalizmu, jak szefom z Doliny Krzemowej, nierealistyczną zdolność kontrolowania biegu historii.
czytaj także
Sam Marks zdawał się dostrzegać niedostatki sprytu „ludzi władzy”, o czym świadczy jego opowieść na temat francuskich rojalistów. Uważali się oni za sprytnych cyników, którzy wejdą do parlamentu tylko po to, by go ośmieszyć i czynić starania na rzecz przywrócenia monarchii. Jak zauważył Marks: „Nie rozumieli, że nawet jeśli każda z ich frakcji z osobna była rojalistyczna, to produkt ich związku chemicznego z konieczności musiał być republikański. […] I oto widzimy, jak ci rojaliści z początku wierzą w natychmiastową restaurację, potem z pianą wściekłości na ustach, miotając śmiertelne obelgi, konserwują formę republikańską, aż wreszcie wyznają, że mogą się wzajemnie znosić tylko w republice – i odkładają restaurację na czas nieokreślony”.
Slavoj Žižek przypomina tę historię w książce Kłopoty w raju, aby zdemaskować „naiwność cyników”. Nikt tak nie wierzy w przebiegłość cyników jak lewicowy fatalista i dlatego przestroga Žižka powinna być skierowana w pierwszej kolejności właśnie do niego. Bo fatalistyczna wizja, potraktowana zbyt serio, może sprawić, że lewica przegapi pęknięcia w kapitalistycznej strukturze władzy, a tym samym okazję do jej naruszenia.