– O dyskryminacji na rynku pracy decyduje płeć oraz posiadanie dzieci. Kobiety zarabiają mniej nie tylko od mężczyzn, ale także bezdzietnych współpracowniczek – mówi Karolina Bury, wiceprezeska Fundacji Rodzic w mieście.
Paulina Januszewska: Jak pracodawcy karzą kobiety, które decydują się na potomstwo?
Karolina Bury: Najczęściej niskimi zarobkami. To nie jest nowy wniosek, bo o trudnej sytuacji pracujących matek mówi się od lat, ale zamiast zmian widzimy coraz więcej szczelin w systemie.
Ale prawo pracy przecież chroni matki i nikt nie może obciąć pracowniczce pensji tylko dlatego, że urodziła dziecko?
Dlatego odbywa się to w sposób zawoalowany, bo gdyby pracodawca oficjalnie obwieścił, że obniża wynagrodzenie za bycie matką, złamałby przepisy. Te zaś wskazują jasno, że kobieta, która wraca do pracy po urlopie macierzyńskim, powinna zarabiać tyle samo, ile zarabiałaby, gdyby na ten urlop nigdy nie poszła. Oczywiście premie uznaniowe nie wchodzą tu w grę, ale już na przykład podwyżki grupowe, wynikające z podnoszenia zarobków całemu zespołowi czy działowi, dotyczą także matek. Niestety okazuje się, że działa to tylko na poziomie teorii. W praktyce porównanie pensji osób na podobnych stanowiskach wypada na niekorzyść kobiet posiadających dzieci, które zarabiają mniej nie tylko od mężczyzn, ale także od bezdzietnych współpracowniczek. Okazuje się więc, że nie tylko płeć może być powodem do dyskryminacji w miejscu pracy.
Protest matek na działalności. Mają poparcie od lewa do prawa
czytaj także
Co jeszcze sprawia, że matki zarabiają mniej?
Mają najtrudniejszy spośród wszystkich pracowników dostęp do awansu, przy czym trudno znaleźć obecnie narzędzie statystyczne, które jasno wskazałoby, jak ta zależność wygląda. Wiemy, że kobiety na ogół awansują rzadziej niż mężczyźni. Z analiz prowadzonych m.in. przez Deloitte można wyczytać, ile pracowniczek wspina się na szczeble kariery i że tendencja jest jak najbardziej rosnąca. Ale to pułapka.
Dlaczego?
Rzeczywiście kobiet na kierowniczych stanowiskach jest coraz więcej, ale dotyczy to głównie stanowisk niższego szczebla. Sumarycznie widzimy wzrost, ale nie w zarządach czy na fotelach dyrektorskich. Tam wciąż dominują mężczyźni. W podobnych analizach niespecjalnie też bierze się pod uwagę kwestię dzietności. Dlatego tak ważne jest przyglądanie się nie tylko liczbom, ale przede wszystkim doświadczeniom kobiet, które mówią wprost: „rozmawiano ze mną o awansie, dopóki nie zaszłam w ciążę”, „obiecano mi wyższe stanowisko, ale po powrocie z urlopu nie dotrzymano słowa, bo dostał je ktoś inny bądź zostało zlikwidowane”. To spektrum jest bardzo szerokie, bo pracodawcy stosują różne, często bardzo niejasne metody dyscyplinowania matek. Gdyby blokowali podwładnym możliwości rozwoju wprost, byłby to przejaw dyskryminacji nie do obronienia w sądzie pracy.
Aż 90 proc. respondentek ankiety Macierzyństwo a praca, którą przeprowadziła Fundacja Rodzic w mieście, przyznaje, że ich sytuacja zawodowa zmieniła się na gorsze. Wpływają na to sami pracodawcy czy także współpracownicy?
Wiele kobiet podkreślało, że doświadczają napiętej czy nieprzyjemnej atmosfery w pracy również ze strony współpracowników, którzy patrzą na matki przez pryzmat tego, że „ciągle ich nie ma”. Fakt, częściej od bezdzietnych koleżanek i kolegów korzystają ze zwolnień, bo na przykład ich dziecko choruje. W naszym kraju w takich sytuacjach to matki znacznie częściej niż ojcowie biorą na siebie ciężar opieki w tym czasie. Spotykają się też z ostracyzmem otoczenia, bo nie mogą brać nadgodzin. Prawnie jest to zakazane, ale też trudno wymagać od nich, by chciały pracować dłużej, niż wynika to z umowy. Pracownicy patrzą więc na matkę jak na roszczeniową osobę, która ma rzekomo większe przywileje. Ale największy wpływ mają jednak pracodawcy. Zdarza się bowiem, że wykorzystują urlop macierzyński do zmiany warunków zatrudnienia.
To znaczy?
Często wprost mówią swojej podwładnej, że jeśli chce wrócić do pracy, to jedynie na niższe stanowisko, bo tylko takie jest dostępne. Kobieta postawiona pod ścianą zwykle się na to zgadza, ale jest to zgoda wymuszona, gdy w grę wchodzi dziecko na utrzymaniu. Rodzicielstwo nawet ze wsparciem partnera jest przecież dużym wyzwaniem finansowym. Z dwojga złego pracownica woli więc wybrać gorsze warunki niż utratę pracy. Ale niektóre kobiety nie mają w ogóle tego wyboru. Polski Instytut Ekonomiczny podaje, że 15 proc. matek dzieci w wieku 1–9 lat, które nie są aktywne zawodowo, utraciło pracę z powodu urodzenia dziecka. Nie dlatego, że nie chciały wracać do pracy, tylko zostały zwolnione. To ogromny odsetek, który udowadnia, że ochrona prawna działa tylko na papierze, a nie w praktyce. Wśród naszych ankietowanych nie ma kobiet, które nie zauważałyby różnicy w życiu zawodowym pomiędzy okresami sprzed posiadania dzieci a po ich urodzeniu. Są to niestety głównie negatywne zmiany.
Zawód: rodzic. Teraz możemy to wpisać do profilu na LinkedIn
czytaj także
Czy respondentki ankiety mają jakiekolwiek poczucie sprawczości? A może jest tak, że presja psychiczna narzucana im przez środowisko i przekonanie, że skoro mają dzieci i są mniej dyspozycyjne niż współpracownicy, to nie mają prawa do negocjacji, zabiera im sprawczość?
Nazwałabym to nawet bezradnością. Godzą się na gorsze warunki, na niższe stanowisko i zarobki, bo stoją pod ścianą. Kończy im się płatny urlop macierzyński lub rodzicielski i chcą albo muszą iść do pracy, nie mogą pozwolić sobie na to, żeby ją stracić, często wychowują dzieci same. Pamiętajmy, że co piąta polska rodzina to samodzielna matka z dzieckiem. Pozycja negocjacyjna takiej pracowniczki jest trudna. Ale często też kobiety nie mają żadnej wiedzy o swoich prawach, a w interesie pracodawcy nie leży to, żeby była ona rozwijana. Jednocześnie powiedzmy sobie to wprost: matki nie mają czasu i sił, by walczyć o swoje prawa. To duży wysiłek, często wymagający dodatkowych środków, jak poradnictwo prawne lub wynajęcie adwokata, więc wolą się przemęczyć, odpuścić i zarobić cokolwiek.
czytaj także
Mimo negatywnych doświadczeń w pracy kobiety nie identyfikują się jako ofiary dyskryminacji. Twierdzi tak 52 proc. ankietowanych, podczas gdy 90 proc. mówi o konkretnych przypadkach nadużyć. Co nam mówi ten rozstrzał?
To najciekawszy wniosek z tej ankiety. Myślę, że trudne jest samo przyznanie się przed sobą, że doświadcza się dyskryminacji. Poza tym same kobiety żyją w przekonaniu, że system jest w porządku. Myślą: „ale jak ja mam zarabiać tyle samo, dostać awans, skoro jestem mniej dyspozycyjna?”. Same usprawiedliwiają to, że posiadanie dziecka oznacza pogorszenie sytuacji w pracy. Tak być nie powinno, bo liczy się przede wszystkim to, jak wykonują swoją pracę, jakie mają kompetencje. To one decydują o rozwoju zawodowym. Dyskryminacja ma to do siebie, że jest niejasna i niebezpośrednia. Nikt nie powie (raczej, bo to się czasem zdarza) wprost: „zarabiasz mniej, bo jesteś matką”, „nie dostaniesz awansu, bo jesteś matką”, tylko znajdzie inne argumenty, które podważają kompetencje. Trzeba o tym mówić głośno, ale nie wyłącznie w kontekście statystyk, tylko konkretnych doświadczeń.
Czy za pomysłem przeprowadzenia ankiety stał jakiś konkretny impuls?
Nasza fundacja zajmuje się tym tematem od dawna, więc trudno powiedzieć, czy zdecydowało o tym jakieś konkretne wydarzenie. Raczej była obserwacja otoczenia, które często o tym mówi, ale niewystarczająco głośno i na tyle skutecznie, by wprowadzić jakieś zmiany. Nawet w środowisku kobiecym, feministycznym nie jest to popularny wątek. Nie istnieje zbyt wiele ruchów kobiecych, które zajmowałyby się tematem matek i ich sytuacji zawodowej. Zwykle rozmawiamy po prostu o kobietach na rynku pracy i w biznesie. Tymczasem perspektywa matek, zwłaszcza małych dzieci, jest zupełnie inna niż kobiet bezdzietnych czy tych, które mają samodzielne, starsze potomstwo. To była motywacja stojąca za przygotowaniem tej analizy, ale też poczucie, że jesteśmy jako fundacja nieco osamotnione w swojej walce o emancypację.
Matka to generalnie persona non grata w przestrzeni publicznej, choć kultura twierdzi inaczej, pozornie celebrując mit matki Polki, cierpiącej i służalczej. To znaczy, że mamy wciąż nieodrobioną być może najważniejszą lekcję z feminizmu, czyli wyzwolenie matek ze sfery prywatnej?
Zdecydowanie tak. Gdy w październiku byłyśmy na Kongresie Kobiet, zainteresowanie prowadzoną przez nas debatą było niskie. Gdy wysyłałyśmy zaproszenia, dostawałyśmy wiadomości w stylu: „mnie to nie dotyczy, bo nie mam dzieci”. Wiele kobiet wpada w przekonanie, że macierzyństwo to sprawa domowa, prywatna. A to nieprawda. Przecież aborcja też nie dotyczy wszystkich kobiet, matki też o nią walczą bez względu na swoje własne doświadczenia. W walce o prawa często chodzi o to, by polepszyć nie tylko własną sytuację, ale być głosem tych, które z jakiegoś powodu – braku możliwości, czasu i narzędzi – go nie mają. Najbardziej przykre jest to, że w nurcie feministycznym powiela się powszechne i krzywdzące podejście pt. „chciałaś dziecko, to sobie teraz radź”. Macierzyństwo i posiadanie dziecka jest sprawą społeczną. Decyzję o posiadaniu dziecka – nie biorąc pod uwagę czynników zewnętrznych, które czasem na nią wpływają – jest sprawą indywidualną. Ale już to, że ktoś bierze na siebie trud wychowywania dzieci i stara się, by do społeczeństwa trafił obywatel wzrastający w dobrych warunkach, leży w interesie nas wszystkich.
czytaj także
Może to jest też kamyk do dyskusji o traktowaniu pracy opiekuńczej jak pracy i jej wynagradzaniu? Jakie jeszcze wnioski i rekomendacje działań powinny wypływać z lektury waszej analizy?
Postrzeganie pracy opiekuńczej po macoszemu wynika z tego, że nie przynosi ona dochodu, więc jest uznawana za nieważną. To szczególnie wybrzmiało w kontekście debaty o waloryzacji 500+. Nawet wśród polityków pojawiają się argumenty, że tylko rodzic pracujący ma prawo do wsparcia. Choć to bardzo ważna dyskusja, przebiega w sposób dyskryminujący zwłaszcza matki. Skutki nieuznawania pracy opiekuńczej za pracę (oprócz oczywistych – że nie będą się rodzić dzieci) są takie, że lwia część społeczeństwa traktuje wparcie dla rodzin jako przynoszące korzyści wyłącznie rodzinom. Tymczasem znikanie kobiet z rynku pracy, osłabia go, pozbawia branże ekspertek czy specjalistek, osób mających jakieś określone kompetencje. Obserwujemy teraz choćby ogromny deficyt w zawodach mocno sfeminizowanych: w edukacji, opiece, pomocy społecznej. Jeśli kobiety nie wracają do pracy, cierpi cała gospodarka. To nie jest więc tylko sprawa domowa, prywatna, dotycząca danej rodziny. Przede wszystkim domagamy się uszczelnienia prawa i kontroli jego respektowania. To także moment na dyskusję o podziale obowiązków i systemowym zachęcaniu ojców do wykorzystywania urlopów rodzicielskich. Idealnym przykładem jest tu Islandia, gdzie jeszcze na początku XXI wieku mężczyźni bardzo rzadko opiekowali się dziećmi, a dziś urlopy rodzicielskie bierze 85 proc. ojców. Aktywność zawodowa kobiet w Islandii jest zaś najwyższa w Europie.
Żałuję macierzyństwa. Kiedy bycie mamą bywa cierpieniem, nie spełnieniem
czytaj także
Czy warto byłoby do tego dodać inwestycję w usługi publiczne? Bo dużo rozmawiamy obecnie o polityce transferowej, ale programu szerszego wsparcia nie widać.
Oczywiście mamy masę problemów, z którymi borykają się matki i całe rodziny, bo jeżeli 50 proc. gmin w Polsce nie ma dostępu do takich instytucji jak żłobek, to powrót do pracy okazuje się niemożliwy. Odpowiedzią nie jest jednak „babciowe”, tylko inwestycja w infrastrukturę opiekuńczą, bo nie zawsze babcie mogą podjąć się opieki, same zresztą zasługują na odpoczynek na emeryturze. Nie można też zmuszać matek do zostania w domu z uwagi na brak żłobków, jeśli chcą być aktywne zawodowo. Czekanie, aż dziecko podrośnie, sprawia, że powrót do pracy staje się trudniejszy. To punkt numer jeden, który powinien pojawić się w postulatach wszystkich partii politycznych. Ale nie jest to argument nośny, bo wymaga pracy, czasu, strategii. Efekty nie będą widoczne od razu. Stąd mała popularność tych postulatów, bo ciężko jest obiecać ileś nowych żłobków i opiekę różnego rodzaju, kiedy wiąże się to też ze współpracą z samorządami. Sprawa jest skomplikowana, łatwiej dać komuś pieniądz. Choć oczywiście uważam, że doraźna pomoc finansowa też jest potrzebna.
czytaj także
Jak pani reaguje w takim razie na fakt, że bardzo duża część wyborczyń, np. Konfederacji, deklaruje, że zagłosuje na tę partię i wprawdzie jest za równością kobiet i mężczyzn, ale nie chce mieć dzieci i nie zamierza się dokładać do programów socjalnych ze swojej i tak małej pensji?
Gdy przyjrzymy się konkretnym danym ekonomicznym, temu, jak działa system podatkowy, skąd biorą się pieniądze w budżecie państwa, jak są wydatkowane – takie argumenty nie mają racji bytu. Niestety wielu wyborców tym się nie zajmuje, trafiają do nich slogany polityczne, a nie racjonalne argumenty. Króluje myślenie: „nie mam dzieci, a z moich podatków będą opłacane cudze”. Tyle że podatki to wiele usług, od edukacji po ochronę zdrowia, z których być może nigdy nie skorzystamy, ale ryzyko zawsze istnieje niezależnie od dzietności. Tak działa państwo.
Martwi mnie, że zwłaszcza ostatnio bardzo silnie kwestia posiadania dzieci zaczęła antagonizować ludzi, dzielić społeczeństwo na rodziców i bezdzietnych, matki i nie matki. Zamiast solidarności obserwujemy szczucie jednych na drugich. Tu jest potrzebna silna polityka państwa, która wspiera rodziny faktycznie, a nie pozornie i nie kultywuje wspomnianego mitu matki Polki, siedzącej cicho, urabiającej się po pachy, nikomu nieprzeszkadzającej. Duży udział mają w tym także media, powielające te stereotypy i lansujące figury pracowitych kobiet, a nie matek. Życzę sobie na Dzień Matki, by w końcu zerwały z takim podejściem.
**
Karolina Bury – wiceprezeska Fundacji Rodzic w mieście, przedsiębiorczyni, mama. Specjalizuje się w dziedzinie sytuacji kobiet na rynku pracy oraz work-life balance. W fundacji koordynuje flagowe projekty: Klub Przedsiębiorczych Mam oraz Pracuję i Wychowuję. Z wykształcenia socjolożka, absolwentka UJ.