Jest kwestia, którą od Niemców warto podpatrzeć i udoskonalić. To sposób finansowania fundacji politycznych.
Przyznanie jednym skinieniem Mateusza Morawieckiego niemal 4,3 miliona złotych z rezerwy budżetowej dla fundacji Pawła Kukiza wzbudziło niemałe emocje. Trudno się temu dziwić, wszak emerytowany rockman swój polityczny wizerunek budował na wręcz ostentacyjnym odżegnywaniu się od przyjmowania państwowych funduszy. I choć pieniądze nie mają trafić do kieszeni Kukiza, to biorąc pod uwagę jego rolę w zapewnianiu sejmowej większości partii rządzącej, owe quid pro quo musiało wzbudzić – eufemistycznie mówiąc – wiele pytań. Poniższy tekst nie będzie jednak lamentem o tym, że Kukiz się sprzedał.
Paweł Kukiz nie jest pracownicą seksualną. Jest koniunkturalnym hipokrytą
czytaj także
Ja sam o projekcie Kukizowej fundacji Potrafisz, Polsko!, choć nie o szczegółach jego finansowania, dowiedziałem się trochę wcześniej niż opinia publiczna. Piotr Trudnowski, do niedawna prezes Klubu Jagiellońskiego, a teraz koordynator Instytutu Demokracji Bezpośredniej – bo tak nazywać się będzie inicjatywa, na którą fundacja Kukiza uzyskała środki – naszkicował mi zarys projektu edukacyjnego, mającego popularyzować mechanizmy demokracji bezpośredniej. Jego elementem miała być seria rozmów z ekspertami i politykami z różnych zakątków polskiego pejzażu polityczno-ideologicznego. Takich ekumenicznych projektów ponad podziałami jest w Polsce jak na lekarstwo. Dlatego gdy Trudnowski zaprosił mnie do rozmowy wokół ostatniego referendum klimatycznego w Berlinie, zgodziłem się bez większego namysłu.
Moich wątpliwości nie wzbudził także fakt finansowania projektu ze środków publicznych. W Polsce nie mamy silnej filantropii, a nieliczni polscy darczyńcy z reguły wolą trzymać się z dala od spraw zahaczających o politykę. Obok źródeł międzynarodowych mecenasem działań promujących aktywność obywatelską jest więc przede wszystkim państwo. Założyłem, jak się okazało błędnie, że to Narodowy Instytut Wolności, w którego kompetencjach leży przyznawanie wsparcia organizacjom pozarządowym, zatwierdził na ten cel stosowne dofinansowanie.
Sam Paweł Kukiz streścił misję Instytutu Demokracji Bezpośredniej mało subtelnie jako „edukację ciemnoty naszej, która żyje w przekonaniu, że Polska posiada w pełni demokratyczny ustrój”. Niemniej opis projektu robi wrażenie. W jego ramach odbyć ma się 96 spotkań we wszystkich województwach (16 debat, 40 wykładów, 40 szkoleń), 150 wywiadów o partycypacji obywatelskiej, 30 animacji edukacyjnych, cykl badań opinii publicznej, wydana ma być książka, a na bazie technologii blockchain stworzona ma zostać platforma do głosowań i konsultacji, którą wykorzystywać nieodpłatnie będą mogły organizacje pozarządowe, partie, związki zawodowe czy samorządy.
Brzmi jak inicjatywa godna wsparcia, także z publicznych pieniędzy. Tym bardziej jeśli problem zgodnie z deklaracjami naświetlony będzie z różnych perspektyw. Nie wątpię w szczere intencje pomysłodawców projektu i samego Trudnowskiego. Wierzę również, że uda mu się „zbudować w projekcie najlepsze standardy instytucjonalne” i zapewnić pełną przejrzystość wydatkowania publicznych pieniędzy.
Problem w tym, że już od poczęcia projekt obarczony jest skazą. Jak bowiem budować poczucie podmiotowości obywatelskiej, co deklaruje Kukiz, gdy sama decyzja o przyznaniu środków na ten cel jest skrajnym przykładem samowolki rządzących, całkowicie wyjętej spod obywatelskiej kontroli? Jak budować „kulturę partycypacji”, gdy zamiast w otwartym dla wszystkich NGO-sów konkursie Kukiz załatwia kasę dla swojej fundacji z rezerwy budżetowej? Jak tchnąć w naród poczucie sprawczości, gdy każdy wie, że aby Morawiecki wykazał się podobną hojnością i podobnym tempem rozpatrywania wniosku, wnioskodawcą musi być fundacja jednego z posłów, na których wisi wątła większość sejmowa? To oczywiście pytania retoryczne.
czytaj także
I nie są to pytania, które zadają jedynie czepialscy dziennikarze szukający „sensacji”, co sugerują osoby zaangażowane w projekt. Kwestię niewłaściwego wydatkowania środków pochodzących z rezerwy budżetowej – w zamyśle mającej służyć pokryciu nagłych wydatków w obliczu nieprzewidzianych sytuacjach – na celownik wzięła także Najwyższa Izba Kontroli.
„Stosowane obecnie rozwiązania, pozwalające na całkowitą dowolność wyboru zadań finansowanych ze środków rezerwy, związaną z brakiem kryteriów takiego wyboru, umożliwiały nieefektywną alokację środków publicznych” – czytamy w raporcie opublikowanym w 2021 roku. Kontrolerzy stwierdzili także „brak transparentności procesu rozpatrywania wniosków i podejmowania decyzji przez Prezesa Rady Ministrów i Ministra Finansów” oraz przypadki „wydawania decyzji niejednolitych w odniesieniu do podobnych spraw”.
Nie jestem przy tym naiwny. Każda władza będzie miała tendencję do silniejszego wspierania instytucji bliższych jej ideologicznie. Oczywiście, powinniśmy dążyć do wprowadzenia ustandaryzowanych i przejrzystych kryteriów oceny wniosków, które zagwarantują sprawiedliwy i pluralistyczny podział publicznych środków. Nie łudźmy się jednak, że w pełni nie wyrugują one arbitralność.
Nie ma zresztą takiej potrzeby. Wyniki demokratycznych wyborów są sygnałem od społeczeństwa, jakie treści zasługują w danym okresie na silniejsze wsparcie. Pewna ograniczona doza uznaniowości pozwala przekuć te oddolne odczucia w praktykę. Problem w tym, że obecna władza nie bawi się w żadne samoograniczenia. Dobitnie pokazały to niedawne wyliczenia Marcelego Sommera w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, dotyczące dotacji przyznawanych czasopismom przez Ministerstwo Kultury pod wodzą Piotra Glińskiego. Zamiast więc pewnej korekty względem rządów PO-PSL dostaliśmy polityczne skrzywienie o gargantuicznych rozmiarach.
A może nie warto kruszyć kopii o marne 4,3 miliona złotych? Choć każda organizacja pozarządowa marzyłaby o takim wsparciu, to jest to nie tylko kropla w oceanie całego budżetu, ale i morzu publicznych środków wydawanych niezgodnie z przeznaczeniem przez obecną władzę. Wystarczy wspomnieć, że NIK w 2021 roku krytycznie ocenił wydatki z Funduszu Sprawiedliwości, którym zawiaduje Zbigniew Ziobro, w wysokości niemal 300 milionów złotych. Przy Ziobrze Kukiz może rzeczywiście uchodzić za wzór cnót wszelakich.
czytaj także
Co więcej, być może środowisko skupione wokół Pawła Kukiza jest dziś jedynym funkcjonującym w ramach obozu rządzącego, które jest w stanie wcielić w życie duże przedsięwzięcie aspirujące do bycia ponad podziałami i wymykające się logice plemiennej nawalanki albo nachalnej partyjnej agitacji. Dlatego rozumiem motywacje Piotra Trudnowskiego do wzięcia udziału w tym projekcie. Aby zmienić system od środka, trzeba czasem iść z nim na zgniłe kompromisy. To także i dla mnie był argument, aby nie wycofywać się z nagrania rozmowy po tym, jak już dowiedziałem się o szczegółach finansowania.
Problem jednak pozostaje. Sam Kukiz, ostrzegając na podstawie ubiegłorocznych badań CBOS przed „radykalnym spadkiem poczucia podmiotowości obywatelskiej”, i pozostałe osoby zaangażowane bezpośrednio w projekt muszą zadać sobie pytanie, czy może bezkarność rządzących, brak transparentności i folwarczne podejście do rozdzielania państwowych pieniędzy nie przyczyniły się do tego stanu bardziej aniżeli niedostateczne wykorzystanie mechanizmu referendów. Innymi słowy, czy starając się załatać jedną dziurę, nie przyczyniają się do wywiercenia innej, jeszcze większej.
Na koniec mojej rozmowy o referendach w Niemczech prowadząca zapytała mnie, jakie lekcje dla Polski płyną z niemieckich doświadczeń. Nie miałem dobrej odpowiedzi, bo różnice w systemach politycznych obydwu krajów czynią wszelkie porównania trudnymi, o ile nie mają ocierać się o banał. Jest natomiast kwestia, którą od Niemców warto podpatrzeć i udoskonalić. To sposób finansowania fundacji politycznych.
W Niemczech każda frakcja obecna w Bundestagu ma prawo wskazania stowarzyszonej ze sobą instytucji, której budżet zostanie zasilony publicznymi środkami na prowadzenie działań edukacyjnych, eksperckich czy wypłatę stypendiów dla uzdolnionej młodzieży. Choć wysokość dotacji zależy od wyników poszczególnych partii w kolejnych wyborach do Bundestagu, to środki nie mogą być wydatkowane bezpośrednio na cele partyjne. Polityczne fundacje nie mogą także angażować się w kampanie wyborcze.
Niemiecki system ma oczywiście wiele wad. Od lat podnoszone są głosy krytyki, że stowarzyszone z partiami fundacje otrzymują coraz więcej pieniędzy kosztem ponadpartyjnej Federalnej Centrali Edukacji Politycznej. Nierozwiązana pozostaje także kwestia finansowania, a raczej jej braku, dla Fundacji Erazma z Rotterdamu, stowarzyszonej ze skrajnie prawicową Alternatywą dla Niemiec. Do tego cały mechanizm opiera się na dżentelmeńskiej umowie odnawianej przy okazji uchwalenia każdej kolejnej ustawy budżetowej, a nie ustawy.
Wielu próbowało rozbić układ. Żaden nie postawił na te sprawdzone sposoby
czytaj także
Niemniej wprowadzenie podobnego rozwiązania w Polsce dałoby wszystkim istotnym środowiskom politycznym możliwość budowy zaplecza intelektualnego z prawdziwego zdarzenia i promowania ważnych dla siebie wartości, także w sytuacji znalezienia się w opozycji. Uporządkowanie trybu przyznawania dotacji i wprowadzenie równych i przejrzystych dla wszystkich reguł gry oddaliłoby natomiast zarzuty o instrumentalne wykorzystywanie publicznych środków do celów partyjnych. Aby tak się stało, rządzący musieliby jednak przestać myśleć o państwie i jego zasobach jak o prywatnym folwarku i zacząć je traktować jako dobro wspólne wszystkich obywateli.