Jeśli populizm zdefiniujemy jako politykę ustawiającą się jako głos zwykłego człowieka, to PO Tuska była w latach 2001–2007 partią populistyczną. Czy teraz, w czasie wojny i drożyzny, wróci do korzeni?
Po 2015 roku PiS wydawał się niepokonany zwłaszcza na jednym froncie: socjalno-bytowym. Połączenie bezpośrednich transferów socjalnych (na czele z 500+) i świetnej koniunktury stworzyło klimat, w którym PiS kojarzył się większości wyborców z dobrobytem i wzrostem stopy życiowej. Liberalna opozycja mogła narzekać, że to wszystko na kredyt, że przejadamy wzrost i koniunkturę, wyśmiewać rządową propagandę sukcesu i ostrzegać, że „cud gospodarczy” Morawieckiego skończy się podobnie jak ten Gierka, jednak wszystko na próżno, przynajmniej pod względem politycznych korzyści.
W polityczną próżnię trafiały również skargi lewicy: na zaniedbanie sektora usług publicznych, zamrożone pensje pracowników budżetówki, ukrytą w pisowskim socjalu logikę prywatyzacji państwa. Ludzi, poza najbardziej zaangażowanymi wyborcami, ta krytyka nie przekonywała, bo czuli na co dzień w portfelu, że z PiS u władzy – jak odjechani nie byliby jego przedstawiciele w takich kwestiach jak Kościół czy Smoleńsk – po prostu żyje się im lepiej.
Przestańcie udawać, że nie musicie jeść i mieć gdzie mieszkać
czytaj także
Być może rok 2022 zostanie zapamiętany przez historyków jako pierwszy, w którym umowa społeczna PiS z jego elektoratem – „jesteśmy, jacy jesteśmy, mamy na pokładzie Suskiego i Pawłowicz, ale pod naszymi rządami wam się poprawia” – zaczęła się sypać. Przede wszystkim pod wpływem drożyzny, ale także kryzysu na rynku mieszkaniowym w dużych miastach i rosnących kosztów kredytów hipotecznych.
Opozycja wyjątkowo sprawnie zauważyła problem i ruszyła do ofensywy, przyciskając rządową partię w obszarze, gdzie do tej pory ta wydawała się najsilniejsza. A konkretnie dwie kluczowe siły opozycji: Lewica i Tusk z Koalicją Obywatelską.
Nowy Tusk socjalny…
W tym, że Lewica próbuje atakować PiS z lewej flanki, nie ma niczego nadzwyczajnego. O wiele bardziej zaskakująca jest przemiana Tuska, jaką obserwujemy od kilku tygodni. Gdy ponownie obejmował on władzę w PO latem ubiegłego roku, sprawiał wrażenie polityka, który ani o gospodarce, ani o codziennej sytuacji bytowej przeciętnych Polaków i Polek nie bardzo ma ochotę rozmawiać. Emocją, którą PiS mobilizował w ciągu pierwszych miesięcy swojego ponownego przywództwa w PO, było moralne oburzenie na rządy Kaczyńskiego: ich korupcję, nieudolność, zakłamanie, bezprawie, tępą brutalność wobec politycznych przeciwników i wszystkich grup uznanych za wrogie. Jeśli tę narracyjną ramę wypełniały jakieś konkrety, to na ogół związane z polityką europejską, nie z kwestiami gospodarczo-bytowymi.
Jednak kilka tygodni temu, mniej więcej w okolicach Wielkanocy, Tusk zdecydował się na nową taktykę i nową narrację. Skupioną nie tylko na moralnym oporze wobec PiS, ale także na kwestiach bytowo-socjalnych, na problemach przeciętnych polskich gospodarstw domowych. W wywiadzie dla „Polityki” z połowy kwietnia tłumaczył to tak: „Nigdy nie odpuszczę sprawy praworządności. […] Ale kiedy rozmawiam z nauczycielką i jej rodziną, to oni mają w głowie przede wszystkim szalejącą drożyznę, raty kredytów czy rachunki za gaz. Są absolutnie za praworządnością, chcą pomagać Ukraińcom, szczerze nie znoszą obecnej władzy, bo ona w różnych wymiarach obrzydza im życie, ale chcą też tej elementarnej narodowej zgody na czas wojny. Musimy więc zbudować syntezę z tych emocji, zbudować przekaz, który będzie odpowiadał autentycznej potrzebie zwykłych Polek i Polaków”.
Jak na łamach OKO.press pisała Agata Szczęśniak, opierając się na rozmowach z politykami Platformy, zwrot Tuska ku tematyce socjalno-bytowej miał wynikać z dwóch powodów. Po pierwsze, z sytuacji międzynarodowej, a konkretnie wojny w Ukrainie. Liderzy PO zauważyli, że w tej sytuacji ludzie nie chcą opozycji zbyt „totalnej”, że oczekują od różnych sił politycznych, jeśli nie współpracy, to pewnego minimalnego wyciszenia wewnętrznego konfliktu. Po drugie, z rozmów z ludźmi odwiedzającymi biura poselskie, przychodzącymi na spotkania z politykami, zaczepiającymi ich na ulicach. W interakcjach z wyborcami dominował jeden temat: rosnące koszty życia, z którymi rządzący obóz zupełnie sobie nie radzi. Stąd nowy pomysł Tuska na PO: wojnę zostawiamy PiS, mówimy o drożyźnie.
Tusk: Nie zgadzam się na samounicestwienie [Sierakowski rozmawia z Tuskiem i Applebaum]
czytaj także
Realizując tę taktykę, Tusk ruszył w Polskę. Polityk, który w pierwszych miesiącach swojego przywództwa prowadził politykę głównie w stolicy, zaczął odwiedzać małe i średnie miasteczka – miejsca, dzięki którym PiS od 2015 roku wygrywał wszystkie ogólnopolskie wybory. W Zduńskiej Woli zorganizował konferencję prasową pośrodku przeciętnego blokowiska, jednego z tysięcy, w jakim mieszkają zwykli Polacy, biegunowo odległego od Miasteczka Wilanów, z którym propaganda PiS, ale czasem też lewicy, próbuje skleić Platformę. W Starachowicach spotkał się z biedującą parą nauczycieli.
Nowy pomysł na „socjalną” Platformę nie ogranicza się przy tym do rozmów z ludźmi. Tusk zgłasza przy okazji postulaty, które jeszcze półtora roku temu liderzy Platformy uznaliby za nieodpowiedzialny populizm. Po spotkaniu z nauczycielami w Starachowicach lider PO zażądał 20 proc. podwyżki wynagrodzeń dla sfery budżetowej. Podczas niedawnego spotkania w Puławach, pytany o sytuację na rynku mieszkaniowym, odpowiedział, że „mieszkanie dla młodych ludzi powinno być standardem i nie może być przywilejem bogaczy” – zaproponował zamrożenie rat kredytów hipotecznych na poziomie z końca zeszłego roku. Choć w następnym zdaniu zadbał o zdystansowanie się od lewicy, podkreślając, że nie podziela „poglądu, że mieszkanie należy się każdemu, bez względu na to, czy robi coś w tym kierunku, czy nie”, to jednocześnie zaznaczył, że możliwość zarobienia na mieszkanie „powinna być realna”, a nie tylko teoretyczna. Gdyby coś takiego powiedział rok temu Adrian Zandberg, politycy PO prześcigaliby się w złośliwościach w stylu „komuna skończyła się 30 lat temu”.
Mieszkanie prawem, nie towarem – historia pewnego nieporozumienia
czytaj także
…i populistyczny
Oczywiście, jak w przypadku każdego politycznego zwrotu, pojawia się pytanie o wiarygodność. Zwłaszcza gdy dotyczy to lidera PO. Partia ta, po ośmiu latach rządów, traciła władzę z opinią siły politycznej nierozumiejącej problemów zwykłych Polaków, niechętnej redystrybucji, przerzucającej koszty kryzysów na barki najuboższych, programowo lekceważącej potrzeby Polski poza kilkoma wielkimi metropoliami. Na ile to przekonanie miało zakorzenienie w rzeczywistości, to kwestia na osobną dyskusję, ale stanowiło ono społeczny fakt, pomagający PiS wygrywać kolejne wybory.
Tusk przestał być jednak premierem w 2014 roku, prawie osiem lat temu, a polityczna pamięć większości wyborców nie jest zazwyczaj zbyt długa. Zwłaszcza gdy naprzeciw nich staje sprawny polityk, umiejący zagrać populistyczną kartą. A Tusk potrafi, być może jako jedyny polityk swojej formacji. Jeśli populizm zdefiniujemy nie tyle jako ślepą, trzewiową wrogość wobec elit i propagowanie politycznie nieodpowiedzialnych rozwiązań, ile jako politykę ustawiającą się jako głos zwykłego człowieka, to PO Tuska była w latach 2001–2007 partią populistyczną. Jej populizm miał charakter liberalny, skierowany głównie do niższej klasy średniej i aspirujących do niej. Przeciwstawiał on zwykłych ludzi i ich troski oderwanej klasie politycznej, troszczącej się wyłącznie o własne, kastowe interesy. Gdy „trzech tenorów” – Andrzej Olechowski, Maciej Płażyński i Donald Tusk – ogłosiło w styczniu 2001 roku powstanie nowej formacji, Platforma mówiła między innymi o konieczności „uwolnienia potencjału polskiej demokracji”, stłumionego „przez partyjniactwo, korupcję i niekompetencję”.
Jednym z głównych tematów PO w kampanii z 2001 roku był sprzeciw wobec finansowaniu partii z budżetu. Liderzy Platformy przedstawiali to wtedy jako skok partyjnych elit na pieniądze obywateli, którzy sami, wedle własnego uznania powinni wspierać cieszących się ich poparciem polityków. PO obiecywała, że utworzy partię polityczną dopiero po wyborach, listy wyborcze układała w ramach mechanizmu prawyborów – wszystko po to, by pokazać, że jest autentyczną inicjatywą obywatelską, a nie kolejnym przedsięwzięciem walczącej o stołki klasy politycznej.
Polityczna praktyka wymusiła porzucenie tego antypolitycznego, antypartyjnego populizmu, w tym także przeproszenie się z dotacjami, bez których w XXI wieku bardzo trudno robić w Polsce politykę. Jednak jeszcze w 2007 roku Donald Tusk pokonuje Jarosława Kaczyńskiego w głośnej telewizyjnej debacie między innymi dlatego, że skutecznie potrafi przedstawić się jako zwykły człowiek, który zna i rozumie trudy, ale i piękno życia w Polsce. Tusk mówi wtedy o swoim doświadczaniu dorastania na podwórku w biednej rodzinie, ciężkiej fizycznej pracy, w tym na emigracji, opowiada, że ciągle „gra z chłopakami w piłkę” i rozmawia ze zwykłymi ludźmi. Wbija Kaczyńskiemu szpilę, opowiadając, że gdy ostatnio odwiedził miasto rodzinne żony – Kielce – jego mieszkańcy nie mogli się nadziwić, że lider PO jedzie bez koguta – „jak przyjechał prezes Kaczyński, to zamknęli całe miasto”. Lider PiS nie ma na to wszystko dobrej odpowiedzi, przy Tusku z tamtej debaty wygląda jak oderwany przedstawiciel „politycznej kasty”, zajęty własnymi obsesjami, a nie tym, co naprawdę obchodzi Polki i Polaków.
Przy ratach kredytu szybujących do góry tak jak teraz oszczędne życie nie wystarczy
czytaj także
Wyborów prawie nigdy nie wygrywa się lub przegrywa wyłącznie jedną debatą, do klęski PiS w 2007 roku przyczyniło się wiele innych czynników. Głównie to, że PiS ciągle prowadził wtedy tę samą kampanię co w 2005 roku, że nie zauważył rosnących aspiracji społecznych, do których trzeba było się odnieść. Ale to, że Tusk skutecznie pozycjonował się wtedy jako głos zwykłego człowieka, zmęczonego ekscesami i teoriami spiskowymi PiS-owskiej elity, z pewnością zwycięstwu PO pomógł. Jak można się domyślać, w czekających nas wkrótce wyborach Tusk spróbuje powtórzyć ten manewr.
Na razie udaje się mu pociągnąć za sobą partię. Trochę gorzej z liderami opinii, tradycyjnie wspierającymi PO, często zasklepionymi w dogmatach rodem z głębokich lat 90. Jeśli jednak nie powtórzy się manewr z Nowoczesną – partią powstałą z buntu przeciw „nie dość rynkowej” polityce PO, głównie likwidacji OFE – to ten elektorat nie będzie miał gdzie pójść. Chyba że zechce o niego powalczyć jakaś połączona z Hołownią koalicja centroprawicy skupiona wokół PSL – ale i tak ostatecznie będzie on musiał odnaleźć się w szerszym opozycyjnym bloku, który z pewnością w kwestiach gospodarczych nie będzie wyłącznie „mówił Balcerowiczem”.
Lewica znalazła swój polityczny moment
Lewica, która od dawna – bardziej konsekwentnie i programowo spójnie – powtarza to, co teraz z licznymi zastrzeżeniami mówi Tusk, mogłaby się czuć zirytowana tym, że lider PO kradnie jej tematy, a potencjalnie także przywiązanych do nich wyborców. Mogłaby, gdyby nie to, że ostatnie tygodnie to także bardzo dobra sondażowa koniunktura dla sejmowej Lewicy. Wzrosty poparcia wydają się potwierdzać kolejne sondaże, Lewica wraca po raz pierwszy od dłuższego czasu do dwucyfrowego poparcia – choć wciąż poniżej wyniku z wyborów w 2019 roku.
Dlaczego Lewicy rośnie? Powodów może być wiele, ale najbardziej oczywistym wydaje się ten, że drożyzna i sytuacja na rynku mieszkaniowym wreszcie stworzyły polityczną koniunkturę, w której głos Lewicy może wyraźnie wybrzmieć, a jej postulaty i diagnozy spotykają się z osobistym doświadczeniem także tych wyborców, którzy nie mają zadeklarowanej lewicowej tożsamości.
Lewica od lat, jako jedyna siła polityczna w Polsce, konsekwentnie powtarzała, że nasz rynek nie rozwiąże kwestii mieszkaniowej, że konieczna jest interwencja państwa, zgłaszała ogrom merytorycznych propozycji, jak mogłoby to w praktyce wyglądać. Jednak dopiero połączenie pęczniejącej bańki na rynku nieruchomości, napędzanej przez bogatych inwestorów uciekających przed spadkiem wartości pieniądza i grających na wzrost tego sektora rynku, z rosnącymi stopami procentowymi i zwiększającymi się kosztami kredytu oraz radykalnym zwiększeniem popytu na najem (w związku z napływem do Polski uchodźców z Ukrainy) sprawiło, że także poza lewicową bańką ludzie zaczynają się zastanawiać, czy lewica nie ma tu racji.
Dziś rynek wynajmu w wielkich miastach jest na granicy swoich możliwości podażowych. Ceny rosną napędzane także przez ogólną inflację, a wzrost stóp procentowych i wysokości rat kredytu sprawia, że zamożniejsza klasa średnia musi się liczyć z koniecznością obniżenia stopy życiowej. Z kolei jej uboższa część ma problemy z domknięciem domowego budżetu, osoby, które odkładały na wkład własny, nagle dowiadują się, że tracą zdolność kredytową i muszą odłożyć plany nabycia swojego lokum na kolejne lata. Powody do zadowolenia mają tylko ci, którzy spekulują nieruchomościami lub zarabiają na ich wynajmie. W tej sytuacji wszelkie racjonalizacje, że „tak działa wolny rynek”, brzmią wyjątkowo słabo. Wszyscy instynktownie czujemy, że system, który dla tak przytłaczającej większości jest niekorzystny, nie jest ani efektywny, ani sprawiedliwy i trzeba próbować go jakoś zreformować.
czytaj także
Lewica sprawnie ustawiła się w roli partii wyrażającej wkurzenie kredytobiorców, których splot okoliczności, na jakie nie mieli wpływu, wpycha w poważne bytowe kłopoty. Położyła też na stole konkretne rozwiązanie: projekt ustawy zamrażającej na 12 miesięcy poziom rat kredytowych do wysokości z 1 grudnia ubiegłego roku. Projekt ma dotyczyć ludzi spłacających kredyt na pierwsze mieszkanie, na lokal spełniający ich bezpośrednie potrzeby – takich kredytobiorców nie można bowiem traktować tak samo jak inwestorów zarabiających na rynku nieruchomości.
Gdyby lewicy spadało w sondażach, pewnie pojawiłyby się głosy lewicowego puryzmu, skarżące się, że zajmuje się ona klasą średnią ze zdolnością kredytową, a nie potrzebami mieszkaniowymi ludzi, którzy nigdy jej nie osiągną. Notowania Lewicy jednak rosną. Jak się okazuje, gdy formacja ta sprawnie komunikuje swoje postulaty, gdy trafia z nimi w polityczną koniunkturę, to nie przeszkadza jej nawet walczący o podobny elektorat Tusk. A może Tusk, przesuwający PO – a w konsekwencji całą opozycyjną scenę polityczną – na lewo sprawia, że dla przeciętnego, nielewicowego wyborcy postulaty Lewicy przestają być nieprawdopodobne, a zaczynają być traktowane jako pełnoprawna polityczna propozycja?
Czy w ten sposób opozycja pokona PiS?
W jakim stopniu ta „socjalno-populistyczna” ofensywa PO i Lewicy zdoła politycznie zaszkodzić PiS? Z pewnością dwie najsilniejsze dziś siły opozycji trafnie rozpoznały jedno: wszystko wskazuje na to, że głównym tematem następnych wyborów będzie drożyzna zjadająca gospodarcze osiągnięcia pięciu „złotych” lat rządów z PiS – okresu między wprowadzaniem 500+ a początkiem pandemii.
Na ten problem PiS nie ma jak dotąd dobrej propagandowej odpowiedzi. Opowieści o „putinflacji” wyraźnie nie działają. Według najnowszego sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej” tylko 22,4 proc. pytanych wskazuje Putina jako winnego drożyzny w Polsce. 31,3 proc. obwinia prezesa NBP, Adama Glapińskiego, 28,2 proc. PiS i obóz rządzący. Biorąc pod uwagę, że Glapiński zaliczany jest do tego ostatniego, można powiedzieć, że aż 60 proc. pytanych upatruje winy za drożyznę w ekipie z Nowogrodzkiej.
czytaj także
W tej sytuacji opozycja ma szansę zdefiniować spór o drożyznę na własnych warunkach i zaatakować PiS na froncie, gdzie rządząca partia była dotychczas najmocniejsza. PO i Lewica wyraźnie korzystają z tej szansy, PSL i Hołownia – prawie w ogóle. Choć zawsze jest ryzyko, że temat wypali się przedwcześnie, to niestety nic nie wskazuje, by problemy rosnących kosztów życia, spadającej siły nabywczej i dochodu rozporządzalnego gospodarstw domowych skończyły się przed przyszłymi wyborami. Wiemy, że PiS nie udało się pokonać, polaryzując spór wokół praworządności, Europy czy progresywnych wartości i praw człowieka. Ale sprawy bytowe mogą okazać się tym, co w końcu odbierze PiS władzę. PO i Lewica, zaczynając kampanię ponad rok przed ustawowym terminem, mogły zrobić naprawdę dobry ruch – jak dobry, przekonamy się, gdy poznamy rozkład mandatów w przyszłym Sejmie.