Doskonałość to kij, którym okłada się to, co możliwe. Perfekcjoniści umieją znaleźć wady we wszystkim, przy czym mało kto ma bardziej wyśrubowane standardy doskonałości niż lewicowcy. Fragment książki Rebekki Solnit „Nadzieja w mroku”.
Doskonałość to kij, którym okłada się to, co możliwe. Perfekcjoniści umieją znaleźć wady we wszystkim, przy czym mało kto ma bardziej wyśrubowane standardy doskonałości niż lewicowcy. W styczniu 2003 roku, kiedy republikański gubernator Illinois George Ryan unieważnił sto sześćdziesiąt siedem wyroków śmierci, ułaskawiając wszystkich skazanych na najwyższy wymiar kary więźniów z tego stanu, niektórzy radykalni komentatorzy potrafili znaleźć drobne niedociągnięcia w tej decyzji i zrzędzili dokładnie w chwili, gdy należało otwierać szampana i polewać się nim jak zwycięska drużyna sportowa.
Pogłębia się przepaść między nowym ruchem, otwartym na radość i karnawał, a ważniakami ze starej lewicy. Ich zrzędliwość jest zrzędliwością perfekcjonistów, którzy utrzymują, że wszystko, co nie jest całkowitym zwycięstwem, jest klęską całkowitego zwycięstwa, jest przegraną – założenie to znakomicie ułatwia poddanie się już na starcie oraz umniejszanie wszelkich możliwych zwycięstw. Żyjemy na ziemi. A ziemia nigdy nie będzie niebem. Zawsze będą na niej obecne okrucieństwo, przemoc i zniszczenie. Dziś to ostatnie osiągnęło przerażającą skalę.
W czasie, kiedy czytasz tę książkę, znikają ogromne połacie lasów deszczowych, giną niektóre gatunki zwierząt, mężczyźni i kobiety są zabijani, gwałceni, wywłaszczani lub umierają z powodów, którym łatwo można było zapobiec. Nie jesteśmy w stanie trwale wyeliminować wszystkich krzywd, możemy jednak je ograniczać, wyjmować spod prawa, podważać ich fundamenty i podkopywać korzenie: oto nasze zwycięstwa. Lepszy świat – tak. Doskonały świat – nigdy.
Milion lat temu opublikowałam kilka artykułów w punkowym piśmie „Maximum Rocknroll”. Jeden z nich dotyczył praw kobiet. Jakiś upierdliwy facet napisał w liście do magazynu, że kiedyś na każdego dolara zarobionego przez mężczyzn przypadało sześćdziesiąt sześć centów zarobionych przez kobiety, a dziś jest to siedemdziesiąt siedem centów, więc na co się skarżymy. Nie wiem, dlaczego tak trudno zrozumieć, że choć siedemdziesiąt siedem centów to więcej niż sześćdziesiąt sześć, wciąż jest to jednak zbyt mało.
Niestety, polityka, z którą mamy do czynienia, jest tak żałośnie spolaryzowana, że opowiadamy tę historię zawsze na jeden z dwóch sposobów. Albo siedemdziesiąt siedem centów to zwycięstwo, a każde zwycięstwo stanowi punkt, w którym należy się zamknąć i zaprzestać walki, albo też siedemdziesiąt siedem centów to dramat, a to znaczy, że działaczki niczego nie osiągnęły – po co zatem cała ta walka?
Oba warianty odbierają wolę walki, ponieważ są statyczne. Przy każdym z tych dwóch sposobów mówienia traci się możliwość rozpoznania rzeczywistości, w której jest się w podróży, a niekoniecznie u celu, a jednak są powody i do świętowania, i do walki, w której świat wciąż jest stwarzany, nigdy jednak nie zostaje ukończony. Traci się wtedy, można by powiedzieć, wyczucie świata należącego do Kojota, a nie do Jahwe.
czytaj także
System apartheidu w RPA został obalony po dziesięcioleciach bohaterskich zmagań wszelkiego rodzaju, jednak na sprawiedliwość ekonomiczną w tym kraju trzeba jeszcze zaczekać: to zwycięstwo w stylu siedemdziesięciu siedmiu centów. Václav Havel był dla komunistów prawdziwym utrapieniem, jednak jako prezydent Czechosłowacji, a później Republiki Czeskiej, był politykiem zaledwie siedemdziesięciosiedmiocentowym. Jedno z graffiti w Seattle głosiło: „Zwyciężamy”, a nie „Zwyciężyliśmy”. To taki sposób mówienia i pisania, dzięki któremu możesz poczuć, że osiągnęłaś sukces, nie popadając przy tym w samozadowolenie, możesz czuć, że wciąż jeszcze piętrzą się przed tobą trudności, a jednak uniknąć poczucia klęski.
Prawie wszystkie zwycięstwa okażą się tymczasowe, niepełne albo w jakiś sposób narażone na szwank, co nie znaczy, że nie możemy ich świętować tak, jak świętujemy zwycięstwa wielkie i oszałamiające, bo i takie przecież od czasu do czasu się zdarzają. Nie możemy się zatrzymywać. Nawet jeśli pewnego dnia osiągniemy równość i zaczniemy zarabiać dolara w stosunku do dolara, będzie to oznaczało jedynie, że zyskujemy swobodę, by zająć się czymś nowym (na przykład płace kobiet w Stanach poprawiły się w stosunku do płac mężczyzn, jednak wynagrodzenie większości zatrudnionych, a także bezpieczeństwo ekonomiczne zmalały w porównaniu z latami siedemdziesiątymi).
czytaj także
„Utopia zamajaczyła na horyzoncie – oznajmia Eduardo Galeano. – Kiedy przejdę dwa kroki, ona robi dwa kroki wstecz. Przechodzę dziesięć kroków, a ona jest już dziesięć kroków dalej. Po co istnieje utopia? Właśnie po to, by się przemieszczać”.
Centralną opowieścią kultury judeochrześcijańskiej jest opowieść o Raju i Upadku. To historia o doskonałości i stracie, a być może także o tym, że głębokie poczucie utraty jest zależne od wiary w doskonałość. Konserwatyści snują opowieści o tym, że niegdyś wszyscy byli heteroseksualni, bogobojni, przyzwoicie ubrani i zadowoleni ze swoich „rodzin nuklearnych” – opowieści, które rozsypują się w proch, gdy tylko poczyta się choć trochę o historii.
Działacze i działaczki, nawet jeśli potępiają judeochrześcijańskie dziedzictwo, traktując je jako nasz własny upadek, są równie chętni, by opowiadać historię raju – choć ich raj będzie zwykle matriarchalny, wegański lub będzie odwrotnością technologicznej utopii klasycznego socjalizmu. Nieustannie też porównują to, co możliwe, z tym, co doskonałe, i – patrząc z perspektywy doskonałości – nieustannie wynajdują w tym, co możliwe, błędy.
czytaj także
Swój raj wyobrażają sobie jako miejsce statyczne i niezmienne, miejsce sprzed historii lub po jej zakończeniu, jako coś, co nadejdzie po szumie, po huku, sporach, po całej masie wydarzeń i zmian. Ich główne założenie jest następujące: kiedy pojawia się doskonałość, zmiany przestają być potrzebne. Taka idea doskonałości sprawia, że ludzie wierzą w ocalenie, w możliwość zakończenia działań i spokojny powrót do domu, i w aktywizm będący reakcją na kryzys, a nie codzienną praktyką.
Ćmy i inne nocne owady latają, orientując się względem Księżyca i gwiazd. Ciała niebieskie pomagają owadom odnaleźć drogę, choć przecież owady nie oddalają się zbytnio od powierzchni ziemi. Żarówki i świece sprawiają natomiast, że owady mylą drogę – wlatują w płomień i giną. Dotarcie do celu staje się dla nich katastrofą. Kiedy działaczom i działaczkom zaczyna się wydawać, że niebo nie jest ideą pozwalającą nawigować po Ziemi, a celem, który muszą osiągnąć, wypalają się lub ustanawiają totalitarną utopię, w której ogniu spłoną inni.
Nie mylcie żarówki z Księżycem, nie wierzcie, że Księżyc pozostaje bezużyteczny, póki na nim nie wylądujemy. Po tysiącach lat tworzenia wierszy poświęconych Księżycowi nie było nic bardziej prozaicznego niż chłopcy w skafandrach kosmicznych, którzy czterdzieści lat temu stąpali ciężko z flagami i kijami golfowymi po powierzchni satelity. Księżyc wywiera na nas przemożny wpływ, o ile na nim nie lądujemy.
czytaj także
Raj nie jest miejscem, do którego się przybywa, lecz samą podróżą. Czasem myślę, że zwycięstwa muszą być chwilowe lub niepełne – jakiego rodzaju ludzkość mogłaby przetrwać w raju? Świat uprzemysłowiony próbował się zbliżyć do rajskiego ideału, budując swoje przedmieścia – wypełnione luksusem, spokojem, przyjemnościami, ślepymi uliczkami, telewizją kablową i podwójnymi garażami – i udało mu się wytworzyć rodzaj delikatnego ennui, które przesłania rozpacz i duchowy rozkład, sugerujące, że raj zamienia się w gułag. Mogą wam o tym opowiedzieć tabuny zrozpaczonych nastolatków wszystkich płci. Raj nie wymaga od nas odwagi, bezinteresowności, twórczości, namiętności – we wszystkich opowieściach raj jest bierny, znieczulający, a jeśli dobrze się wczytać, także bezduszny.
Dlatego właśnie John Keats nazwał pełen cierpienia świat „doliną tworzenia dusz”; dlatego też kryzys często wydobywa z nas to, co najlepsze. Niektórzy obdarzeni wyobraźnią chrześcijańscy heretycy i heretyczki czcili Ewę za to, że wyzwoliła nas od raju (mit szczęśliwego upadku). Zrozumieli oni, że przed upadkiem nie byliśmy w pełni ludźmi – w raju Adam i Ewa nie musieli zmagać się z kwestiami moralnymi, z rozmaitymi stworzeniami, ze społeczeństwem, ze śmiertelnością. Uświadomili sobie własne człowieczeństwo dopiero w trakcie zmagań, do których zaprasza niedoskonały świat.
Zenon Kruczyński: Za zło czynione przyrodzie przyjdzie w końcu zapłacić
czytaj także
Kiedy wybuchła wojna w Iraku, pierwszego dnia udało nam się zamknąć całe centrum San Francisco, zablokować ulice, mosty, autostrady, wstrzymać pracę korporacji – a potem wracać tam przez następne tygodnie. Wśród tego zaangażowania, całej tej namiętności, jedną rzecz zapamiętałam szczególnie: Gopal Dayaneni, jeden z najważniejszych organizatorów akcji antywojennych, spytany przez gazetę codzienną, czemu został aresztowany, odparł: „Mam duszę”.
W najnowszych nurtach aktywizmu coraz wyraźniejszy staje się pogląd, że zwycięstwo nie jest jakimś odległym stanem doskonałości, lecz polega na próbach dojścia do tego stanu, nie jest lądowaniem na Księżycu, ale samym lotem. Pojawiło się bardzo wiele pomysłów i praktyk, które wprowadzają takie myślenie w życie. Już od dawna używa się pojęcia „polityka prefiguratywna” do opisania idei, wedle której, jeśli żyjesz zgodnie z tym, do czego dążysz, w zasadzie już odnosisz zwycięstwo.
Innymi słowy – jeśli twój aktywizm jest demokratyczny, pokojowy, twórczy, oznacza to, że w jakimś małym zakątku świata demokracja, pokój i twórczość właśnie triumfują. Aktywizm nie jest w tym modelu jedynie przybornikiem pozwalającym przerabiać różne rzeczy, ale domem, w którym można zamieszkać i żyć zgodnie ze swoimi przekonaniami, nawet jeśli jest on siedzibą wyłącznie chwilową i o lokalnym znaczeniu, rajem uczestnictwa, doliną, gdzie tworzone są dusze.
czytaj także
Działacze i działaczki nabrali przekonania, że zmiana może się dokonać dzięki inspiracji, że można stać się jej katalizatorem, a nie jedynie starać się ją narzucić. W aktywizmie można wyróżnić dwa główne sposoby działania: jednym jest próba naprawienia tego, co znajduje się poza nami i co uważamy za wadliwe, drugim zaś próba zbudowania czegoś lepszego (przy czym obydwa te nurty nieodwołalnie i w sposób konieczny się z sobą przeplatają) – dokładnie o to samo chodzi w polityce prefiguratywnej.
Przy czym idea ta znalazła zapowiedź u Waltera Benjamina, który pisał w O pojęciu historii: „Walka klas […] jest zawsze walką o rzeczy surowe, materialne, bez których nie byłoby tych subtelnych i duchowych. Jednakże te ostatnie w walce klas są obecne inaczej niż jako wyobrażenie łupu, który przypada w udziale zwycięzcy. Jako ufność, odwaga, humor, chytrość czy nieustępliwość są aktywnymi elementami tej walki”. Benjaminowskie rzeczy subtelne i duchowe ujawniają się przez cały czas naszej podróży; przybycie na miejsce okazuje się w najlepszym razie nieistotne, w najgorszym zaś – umniejsza je.
Kiedy działaczom i działaczkom zaczyna się wydawać, że niebo nie jest ideą pozwalającą nawigować po Ziemi, a celem, który muszą osiągnąć, wypalają się lub ustanawiają totalitarną utopię, w której ogniu spłoną inni.
Reclaim the Streets, hałaśliwy i niesforny brytyjski ruch z końca lat dziewięćdziesiątych, dogłębnie tego doświadczył. Za ulicznymi imprezami RTS stało założenie, że skoro protestujemy przeciwko izolacji, prywatyzacji i wyobcowaniu, to dostępna dla wszystkich zabawa uliczna jest nie tylko formą protestu, ale jednocześnie rozwiązaniem w stylu, który Hakim Bey nazywał „Tymczasową Strefą Autonomiczną” (Bey przeciwstawiał takie momenty wyzwolenia właściwym rewolucjom, które „poruszają się po powszechnie akceptowanej trajektorii: rewolucja – reakcja – zdrada – narodziny silniejszego i jeszcze bardziej opresywnego Państwa […]. Fenomen powstania nie podąża torem tej krzywej i dlatego kryje w sobie zalążek możliwości wyjścia na zewnątrz, poza zasięg spirali Heglowskiego »postępu«, który tak naprawdę nie jest niczym innym jak zwykłym błędnym kołem”). RTS zmagał się ze zjawiskiem, które można nazwać postindustrializacją Wielkiej Brytanii, prywatyzacją codziennego życia i narzucaniem sieci dróg i autostrad wciąż żywotnym krajobrazom i społecznościom.
Jego działania obfitowały w niesamowite momenty: ludzie zamieszkiwali na drzewach i odbierali tam korespondencję, co czyniło drzewa legalnym miejscem zamieszkania i było taktyką mającą chronić drzewa przed wycinką; akcja RTS, w ramach której działacze i działaczki wtargnęli na autostradowy wiadukt, przeszmuglowali młoty pneumatyczne ukryte pod gigantyczną rozkloszowaną spódnicą szczudlarki, a następnie pod osłoną muzyki rave wykuli za ich pomocą otwory i posadzili w nich drzewa; wielkie imprezy uliczne w centrum Londynu, które łączyły się z podobnymi działaniami na całym świecie, stając się elementem ogólnoświatowych demonstracji antykapitalistycznych. Humor, twórcze pomysły, skandale i entuzjazm były znakiem rozpoznawczym tej grupy.
czytaj także
To, że RTS nie przetrwał, także było swego rodzaju zwycięstwem, uznaniem, że czas biegnie dalej i że protestować należy już gdzie indziej. Karnawałowy, a zarazem prowokacyjny duch RTS, globalna komunikacja internetowa oraz taktyka chwilowych zwycięstw stały się częścią słownika ich następców, globalnego ruchu
na rzecz sprawiedliwości. RTS rozłożył się w glebie, na której rozkwitły nowe kwiaty.
Pewnego dnia w Kalifornii usłyszałam, jak przybyły z Irlandii buddyjski opat, należący do szkoły zen, cytuje argentyńskiego pisarza Jorge Luisa Borgesa: „Nie ma dnia bez chwil raju”. I dzień trwa dalej.
Przekład: Anna Dzierzgowska, Sławomir Królak. Pominięto przypisy. Książka dostępna jest na www.karakter.pl, w ogólnopolskiej dystrybucji od 5 czerwca.
***
Rebecca Solnit jest amerykańską eseistką, historyczką i działaczką feministyczną. Napisała kilkanaście książek z pogranicza antropologii, filozofii i polityki, m.in. wielokrotnie nagradzaną Eadweard Muybridge and the Technological Wild West oraz Mężczyźni objaśniają mi świat. Publikuje w wielu pismach, m.in. „Harper’s Magazine” i w „Guardianie”.