Unia Europejska

Bunt kamizelek w imperium Macrona

Kiedy Emmanuel Macron zapowiedział podwyżkę cen paliw, na ulice wyszły setki tysięcy ludzi. Prezydent stara się jednak przekonać Francuzów, że ekologia „nie jest tematem zarezerwowanym wyłącznie dla wielkich miast i bobo”.

Od ponad dwóch tygodni tematem nieschodzącym z pierwszych stron francuskiej prasy są manifestacje gilets jaunes („żółtych kamizelek” – nazwa wzięła się od kamizelek odblaskowych noszonych przez uczestników akcji). Stoją oni za dwoma ogólnokrajowymi protestami, które miały miejsce 17 i 24 listopada. Wzięło w nich udział odpowiednio ok. 282 i 106 tysięcy osób.

Większość dotychczasowych komentarzy skupia się na powszechnie krytykowanej podwyżce cen paliw i elitarystycznej postawie Emmanuela Macrona. Pomija natomiast wymiar społeczno-polityczny protestów, a to być może właśnie on odegra większą rolę niż się początkowo spodziewano. Wynika to z faktu, że historia o żółtych kamizelkach odzwierciedla postępującą we Francji polaryzację.

Żółte kamizelki

Kim są gilets jaunes? Korzystając z ich własnych słów – odwołujących się do wypowiedzi Benjamina Griveaux, obecnego rzecznika prasowego rządu francuskiego – reprezentują „Francję palaczy szlugów, którzy jeżdżą dieslami i przestali popierać bobo [bourgeois-bohème, czyli pięknych, wykształconych i z wielkich ośrodków – przyp. AK] pokroju Emmanuela Macrona czy Anne Hidalgo”.

Katalizatorem dla powstania tego ruchu była ogłoszona w drugiej połowie września podwyżka cen paliwa: 6,5 eurocentów na litr diesla, a 2,9 eurocentów na litr benzyny. Należy zaznaczyć, że tylko w ciągu ostatniego roku ceny tych paliw wzrosły już odpowiednio o 23% i 15%. Celem rządu francuskiego jest bowiem stopniowe ograniczanie zanieczyszczeń i zwrócenie się w stronę bardziej ekologicznych źródeł energii.

Kolejna podwyżka cen spotkała się z natychmiastową reakcją społeczną, w szczególności ze strony mieszkańców wsi i średnich miast, gdzie od ponad dekady znacząco pogarsza się jakość usług publicznych. W warunkach kiepskich połączeń międzymiastowych czy lokalnych, samochód staje się podstawowym środkiem transportu i każdy, choćby najmniejszy wzrost cen paliwa jest silnie odczuwalny. A głosy z Paryża mówiące o potrzebie walki z globalnym ociepleniem nie przekonują prowincji, która czuje się ignorowana i pozostawiona sama ze swoimi problemami.

Złość Francuzów przeobraziła się w oddolny ruch, co – zdaniem socjologa Alexisa Spire’a – czyni gilets jaunes zjawiskiem wyjątkowym. Informacje o protestach rozpowszechniano poprzez media społecznościowe. Pozwoliło to na błyskawiczną masową mobilizację, za którą nie stały partie polityczne czy związki zawodowe, jak to zwykle było w przypadku dużych protestów we Francji.

Pierwszy protest żółtych kamizelek odbył się w sobotę 17 listopada. Domagano się wycofania planowanej podwyżki, a także krytykowano rządy Macrona. Manifestacje miały miejsce we wszystkich częściach kraju i łącznie wzięło w nich udział ok. 282 tysiące osób (dane za francuskim MSW). Demonstracje polegały głównie na blokowaniu dróg oraz ulic. Stworzono ponad 2000 blokad, a 227 osoby zostały ranne. Jedna osoba zginęła.

Kolejnego dnia głos zabrał premier Francji, Edouard Philippe, który podkreślił, że jest świadomy, że manifestacje wyrosły z gniewu, cierpienia, poczucia braku perspektyw i założenia, że władze państwowe nie spełniają swoich obowiązków. Niemniej wykluczył możliwość wycofania się rządu z planowanych podwyżek cen paliw, wskazując na potrzebę przeprowadzenia reform ekologicznych, które ostatecznie mają przysłużyć się wszystkim obywatelom.

Poza Warszawą też jest Polska

Philippe przypomniał także o planach Macrona, by obniżyć opodatkowanie pracy, co ma przełożyć się na zwiększenie wynagrodzeń. Słowa premiera bynajmniej nie zadowoliły manifestujących, którzy niemal od razu zaczęli organizować tzw. akt II protestu zaplanowany na kolejną sobotę, 24 listopada. Tym razem za cel uznano zorganizowanie wielkiej manifestacji w Paryżu.

Le Pen wkracza do gry

Sytuacja wokół protestu zaczęła robić się napięta w środę 21 listopada, gdy Laurent Nuñez, sekretarz stanu przy ministrze spraw wewnętrznych, poinformował o zgodzie na protest gilets jaunes, jednak nie na placu Zgody, jak chcieli organizatorzy, a na Polach Marsowych. Uzasadniono to względami bezpieczeństwa oraz polityką nieorganizowania manifestacji na pierwszym z powyższych miejsc.

Dwa dni później do dyskusji dołączyła się Marine Le Pen, przewodnicząca Zjednoczenia Narodowego (RN – Rassemblement National, dawnego Frontu Narodowego, FN – Front National). Za pośrednictwem Twittera zapytała o to, co uzasadnia zakaz manifestowania na Polach Elizejskich, skoro mają tam miejsce zgromadzenia noworoczne czy te związane z ważnymi wydarzeniami sportowymi.

Sierakowski: Nowy podział w Europie – prawica vs prawica populistyczna

W stolicy ostatecznie pojawiło się 8 tysięcy osób. Protestujący wbrew decyzji władz zaczęli zbierać się pod Łukiem Triumfalnym, skąd miano ruszyć Polami Elizejskimi w stronę placu Zgody. Sam plac, a także rondo przy polach zostały zablokowane wcześniej przez policję celem uniemożliwienia przedostania się żółtych kamizelek pod pałac prezydencki. Kiedy protestujący dotarli do blokady policyjnej, sytuacja zaczęła robić się niebezpieczna. Zaczęło się od skandowania haseł, następnie część gilets jaunes próbowała przedrzeć się przez kordon policji, co doprowadziło do eskalacji konfliktu.

Należy wyraźnie podkreślić, że agresja ze strony żółtych kamizelek nie ograniczyła się do małej grupy prowokatorów. Oczywiście nie wszyscy uczestnicy protestu brali aktywny udział w budowaniu barykad, niemniej tezę, że garstka radykałów zaczęła atakować policję, można postawić blisko tej o warszawskim marszu niepodległości jako radosnym spacerze rodzin z dziećmi. Działania gilets jaunes spotkały się z reakcją policji w postaci gazu łzawiącego i armatek wodnych, co tylko dolało oliwy do ognia.

Manifestanci ostatecznie rozdzielili się na mniejsze grupki i rozeszli po bocznych ulicach. Część próbowała ponownie dostać się w okolice Pałacu Elizejskiego, część chciała wrócić pod Łuk Triumfalny. Protesty zakończyły się w godzinach wieczornych. W kilku miejscach doszło do dalszych blokad, podpaleń i starć z policją.

Demonstracje w pozostałych miastach odbyły się w sposób pokojowy, dlatego też w mediach nie poświęcono im zbyt wiele miejsca. O wiele ciekawszą okazała się wypowiedź Christophe’a Castanera, ministra spraw wewnętrznych, który oskarżył Marine Le Pen o zachęcenie gilets jaunes do protestowania na Polach Elizejskich zamiast na proponowanych Polach Marsowych, a także zarzucił skrajnej prawicy podsycanie nastrojów antyrządowych, co miało doprowadzić do zamieszek. Przewodnicząca Zjednoczenia Narodowego odpowiedziała, że nigdy nie nawoływała do agresji, a jedynie zapytała o powody nieudzielenia zgody na zorganizowanie protestu na Polach Elizejskich.

We wtorek 27 listopada Emmanuel Macron odniósł się do protestów i przedstawił dalszy plan swojej reformy ekologicznej. Protest żółtych kamizelek ukazał jednak dwa problemy, których nie sposób rozwiązać jedną ustawą. Pierwszy z nich to skrajne poglądy reprezentowane przez część gilets jaunes. Drugi to polityka Macrona wobec prowincji. Oba prowadzą do coraz głębszej polaryzacji społeczeństwa we Francji.

Złagodzenie kursu populistów

Protesty z 17 listopada zebrały ponad 280 tysięcy osób: nie należy więc na ich temat generalizować. Należy jednak zwrócić uwagę na wysoką liczbę przemocowych, rasistowskich i homofobicznych incydentów, o których informował m.in. „L’Obs” czy RTL. Nieprzypadkowe jest także poparcie Le Pen udzielone protestującym. Zwycięstwo Macrona w wyborach prezydenckich i parlamentarnych doprowadziło do unicestwienia dwóch partii, które wcześniej stanowiły trzon polityki francuskiej: Partii Socjalistycznej (PS – Parti socialiste) i Republikanów (LR – Les Républicains, dawna Unia na rzecz Ruchu Ludowego, UMP – Union pour un mouvement populaire).

W tej sytuacji Le Pen ma możliwość stania się główną opozycją dla Macrona. Warto wspomnieć, że w pierwszej połowie 2018 r. zmieniła nazwę swojej partii, a także usunęła funkcję honorowego przewodniczącego, którą do tej pory pełnił jej ojciec, Jean-Marie Le Pen.

Marine Le Pen odcina się od skojarzeń jej partii ze skrajną prawicą, wysyła także sygnały wskazujące na jej poparcie m.in. dla walki ze sprawcami przemocy seksualnej wobec kobiet (np. tweet z 24 listopada wspierający ruch #noustoutes) czy dla reformowania Unii Europejskiej od wewnątrz zamiast Frexitu. Analizując hasła 8000 żółtych kamizelek manifestujących w Paryżu, które można uznać za najbardziej zdeterminowane spośród całego ruchu, widać zbieżności z programem Zjednoczenia Narodowego.

Nie oznacza to, że gilets jaunes są przedstawicielami czy bojówkami tej partii, niemniej jeśli polityka Macrona pozostanie bez zmian, to szansa na znaczny wzrost poparcia dla RN pośród osób utożsamiających się z tym ruchem jest wysoce prawdopodobna. Warto mieć na uwadze, że żółte kamizelki to nie ucieleśnienie uciśnionej klasy robotniczej, a reprezentacja prowincjonalnej klasy średniej, której poglądy w dużej części są bliższe tych Donalda Trumpa niż Alexandrii Ocasio-Cortez.

Niemniej to nie działania Marine Le Pen, a Emmanuela Macrona stoją za zmobilizowaniem 280 tysięcy osób do wyjścia na ulice. Prezydent Republiki póki co wydawał się traktować problemy prowincji jako te drugiej czy trzeciej kategorii. Wygląda na to, że w jego ocenie o wiele ważniejszymi kwestiami są budowa wspólnej armii Unii Europejskiej czy walka z globalnym ociepleniem. Jedno i drugie jest szczytne i ważne, jednakże niemożliwe do zrealizowania, gdy we własnym kraju coraz szersze grupy domagają się dymisji prezydenta.

Europejska armia ma sens

Do tej pory Macron na tego typu protesty reagował obojętnością. Zachowywał się, jakby sondaże nie były dla niego interesujące, jakby jego celem nie była kolejna kadencja, a przeprowadzenie zapowiedzianych reform. O ile taka ideowość może budzić pewnego rodzaju szacunek (a także niepokój), to jej skutkiem jest z pewnością pogłębianie polaryzacji społecznej. Prowincja głosując na Emmanuela Macrona chciała prezydenta spoza dotychczasowego duopolu, który będzie w stanie zreformować Francję i w to taki sposób, który uwzględni potrzeby nie tylko Paryża. Natomiast póki co ma poczucie, że w Pałacu Elizejskim zasiada technokrata, który zatracił już jakikolwiek kontakt z życiem zwykłego obywatela.

Macron robi krok w tył

Wystąpienia prezydenta z 27 listopada to próba przełamania tego obrazu. Już na samym początku Macron wskazał – korzystając z bon motu Nicolas Hulota, byłego ministra ekologii – na potrzebę równoczesnego zajęcia się problemami „końca świata i końca miesiąca”. Chociaż władze nie wycofają się z planowanego podatku, to chcą przeprowadzić swoją reformę w sposób korzystny dla wszystkich mieszkańców Francji, gdyż ekologia „nie jest tematem zarezerwowanym wyłącznie dla wielkich miast i bobo”. Zdaniem prezydenta dla środowiska wciąż zrobiono zbyt mało, niemniej nie jest to wina obywateli, a głów państw, które nie zajęły się tą kwestią z wystarczającą energią i zaparciem.

Emmanuel Macron odniósł się bezpośrednio do protestów gilets jaunes. Podkreślił, że należy rozróżnić wandali od osób, które wyszły na ulice z powodu gniewu i poczucia braku zainteresowania ich sytuacją ze strony władz państwowych. W jego odczuciu żółte kamizelki nie są twórcami tak napiętej sytuacji, lecz jej pierwszymi ofiarami – obywatelami i obywatelkami, których najpierw zachęcano do zamieszkania na prowincji i zakupu samochodów, a następnie pozostawiono samym sobie.

Podczas wystąpienia Macron przedstawił plan przeprowadzenia reformy ekologicznej. W dyskusji mają wziąć udział wszystkie zainteresowane strony: politycy czy związki zawodowe, ale także gilets jaunes. Celem Macrona jest uniknięcie powstania Francji dwóch prędkości. Stąd kluczowa jest pamięć o wszystkich grupach społecznych, a w szczególności o tej części klasy średniej, która w poprzednich tygodniach wyszła na ulice. Prezydent zapowiedział walkę z sytuacją, w której tym osobom nie opłaca się pracować, ponieważ są „zbyt bogaci, żeby uzyskać pomoc społeczną, a zbyt biedni, by móc w pełni czuć się wolnymi”. W wystąpieniu wielokrotnie podkreślił także potrzebę większego uwzględniania potrzeb prowincji, co jest szczególnie ważne we Francji, będącej jednym z najbardziej scentralizowanych krajów w Europie.

Macronizm, czyli nadzieja płynie z mówienia, jak jest

Prezydent Republiki w zakończeniu swojej mowy powiedział, że przeprowadzi reformę ekologiczną na bazie dwóch zasad. Pierwsza z nich mówi, że każdy obywatel jest potrzebny, stąd zmiany nie mogą nikogo lekceważyć. Natomiast druga – że ta reforma jest większa od niektórych spośród tych, którzy ją realizują.

W tym momencie ciężko powiedzieć, jak na słowa i działania Macrona zareagują 282 tysiące osób, które wyszły na ulice. Pewnym jest natomiast, że prezydent szybko zdał sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia wynikającego z dalszej marginalizacji prowincji. Pomijając kwestię jego intencji należy zauważyć, że przyznał się do błędu i wyciągnął rękę w stronę protestujących. Wydaje się także, że przejął argumenty do tej pory wykorzystywane przez Marine Le Pen.

Innymi słowy wykonał swój ruch – kolejny należy do drugiej strony konfliktu.

***

Artur Kula – ukończył historię na Uniwersytecie Oksfordzkim. Obecnie studiuje prawo w Kolegium MISH UW oraz historię w École des hautes études en sciences sociales w Paryżu. Zajmuje się polityką historyczną. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Kontakcie”, „Małym Formacie”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij