Świat

Wojsko kradnie tajską rewolucję

Artykuł 112, umożliwiający kary za obrazę „majestatu” króla Tajlandii – 70-letniego playboya, który nominował swojego pudla na oficera lotnictwa – stał się jednym z głównych tematów tamtejszej kampanii wyborczej. Powraca też jako argument w formowaniu nowej koalicji.

„Tajlandia się zmieniła. Od 14 maja to nie jest już ten sam kraj” – powiedział 19 maja w swoim ostatnim wystąpieniu parlamentarnym Pita Limjaroenrat, lider liberalnej partii Move Forward, wtedy jeszcze desygnowany jako kandydat na premiera po zwycięstwie w wyborach dwa miesiące wcześniej.

Ale wydarzenia ostatnich tygodni wskazują raczej, że przynajmniej pod względem skostniałego systemu politycznego to wciąż ten sam kraj. Zmieniły się oczekiwania społeczeństwa, co majowe wybory pokazały dobitnie. Ale kurczowo trzymający się władzy i przywilejów wojskowi, monarchiści i partie konserwatywne nie zamierzają się tym szczególnie przejmować, a ustawiony pod nie system daje im szerokie pole do manipulowania prawem i procedurami, by stołków nie oddać.

Tajlandia wybiera reformę. Liberałowie spuścili łomot centroprawicy

W niektórych europejskich państwach kordonem sanitarnym otacza się wciąż radykalną prawicę; w Tajlandii dla innych partii politycznie toksyczni są demokratyczni reformatorzy.

Przemówienie Pity było ostatnim, przynajmniej jak na razie, bo kilka minut wcześniej tajski Trybunał Konstytucyjny zawiesił go w roli posła do parlamentu na podstawie oskarżeń o posiadanie udziałów w stacji telewizyjnej – co w przypadków polityków jest w Tajlandii zakazane. 42-letni lider postępowców od razu zabrał głos, by potwierdzić, że zamierza podporządkować się prawu i złożył mandat. Nie dodał, co oczywiste dla każdej obserwatorki tajskiej polityki, że samo prawo jest w kraju naginane pod interesy wojskowych.

„Ludzie wygrali już w połowie. Chciałbym zaapelować do wszystkich posłów i posłanek, by nadal o nich dbali, mimo tego, że ja zostałem zawieszony” – brzmiały ostatnie słowa posła Pity.

Gdy ostentacyjnie odłożył poselską legitymację na stół i ruszył do wyjścia, dostał owację na stojąco z ław swoich współpracowniczek – trudno powiedzieć, czy to w tej chwili koalicja rządząca, czy opozycja. Kilka godzin później parlament odrzucił ponowną nominację Pity na premiera. Popierające go partie zabrały się do negocjacji koalicji, która byłaby do przełknięcia dla konserwatystów. W praktyce jednak decyzja parlamentu zniweczyła szanse lidera Move Forward na przeprowadzenie reform w kraju.

Po poprzednich wyborach podobna taktyka wojska doprowadziła jedynie do wzrostu popularności liberałów. Dziś pytanie brzmi, jak długo Tajki i Tajowie będą znosiły bezczelną kradzież ich głosów.

Ludzie się mylą, armia nie

W zasadzie ciężko powiedzieć, od kiedy Tajlandia jest w kryzysie politycznym, bo kraj jest liderem pod względem liczby zamachów stanu w ostatnim wieku i co kilka lat dochodzi w nim do przewrotu. Australijski badacz Nicholas Farrelly szacuje, że w XX wieku w kraju doszło do 11 udanych zamachów stanu i dziewięciu prób; w 2006 i 2011 r. miały miejsca dwa kolejne przewroty, gdy wojsko obalało populistyczne rządy – najpierw Thaksina Shinawatry, a potem jego siostry Yingluck.

Ale bezpośrednią przyczyną obecnego kryzysu są majowe wybory, które zdecydowanie nie poszły po myśli wojskowych. Junta teoretycznie przywróciła demokrację w 2019 r., ale wybory wtedy były tak bardzo ustawione, że wojskowi przebrani w garnitury „demokratycznie” wybranych posłów utrzymali władzę. W tym roku proces był jednak bardziej otwarty, choć wciąż problematyczny. Azjatycka Sieć na rzecz Wolnych Wyborów (ANFREL) we wstępnym raporcie zwróciła szczególną uwagę na powszechność kupowania głosów przez kandydatów i ograniczoną wiedzę wyborczyń o tym, jak zgłaszać ten proceder, a także luki w kontroli nad kartami do głosowania.

Majmurek: Tajski tygrys łapie zadyszkę

Sondaże (w Tajlandii chronicznie nierzetelne) wskazywały, że wojskowi dostaną sromotne baty i stracą władzę, ale mieli przegrać głównie z Pheu Thai, centroprawicową partią rodu Shinawatrów. Co prawda między nią a wojskiem nie ma miłości – trudno się dziwić, skoro armia dwukrotnie obalała rząd tego ugrupowania – ale stojący na jej czele Thaksin nigdy nie był rewolucjonistą. Program partii jest populistyczny i oportunistyczny: co prawda mocno antyelitystyczny, ale równocześnie prosystemowy.

Pheu Thai zapowiadała, że nie zamierza współpracować z partiami wojskowych. Ale nie wykluczała połączenia sił z innymi konserwatystami, którzy dotąd byli w koalicji z armią. Partia przegapiła jednak zmianę, o której mówił Pita.

Tajowie i Tajki, zwłaszcza młodzi, oczekiwali czegoś więcej niż tylko podniesienia płacy minimalnej czy popandemicznych zapomóg. Popularność Move Forward napędziło to, że była to jedyna partia otwarcie proponująca reformy – szczególnie zniesienie niepopularnego, anachronicznego i regularnie nadużywanego przez konserwatystów zakazu obrazy majestatu króla.

Artykuł 112 w Tajlandii to bat na aktywistki, bo króla – według prawa – obrazić można w zasadzie wszystkim. Sam monarcha, Vajiralongkorn, jest 70-letnim playboyem mieszkającym w Bawarii z czwartą żoną i oficjalną konkubiną, który w przeszłości nominował swojego pudla na oficera lotnictwa i zdaje się, że w byciu głową państwa pociąga go jedynie aspekt finansowy. Ale napisanie tego w Tajlandii grozi 15-letnim więzieniem.

Move Forward obiecywało też wprowadzenie małżeństw dla osób dowolnej płci, zniesienie obowiązkowej służby wojskowej, a na końcu – przyjęcie nowej konstytucji. To prawdziwy zbiór płacht na prawicę.

Obietnica zniesienia Artykułu 112 i odświeżenia stęchłej, geriatrycznej tajskiej polityki dały Move Forward 38 proc. głosów i 151 miejsc spośród 500 w Izbie Reprezentantów. Mimo systemu wyborczego premiującego wojskowych (rządząca partia, Palang Pracharat, dostała 1,4 proc. głosów, co i tak dało jej 40 miejsc), Move Forward wygrało w cuglach. Pita szybko sformował koalicję z Pheu Thai (które zostało drugą co do wielkości partią) i sześcioma mniejszymi, licząc, że choć raz generałowie uznają wolę głosujących.

Pan generał mówi „nie” 

Od początku było jednak wiadomo, że Pita musi polegać na argumentach moralnych, bo matematyka nie była po jego stronie. Co prawda koalicja zebrała 313 posłów i posłanek, ale to i tak było za mało do zatwierdzenia nominacji Pity na premiera. Przed wyborami w 2019 r. wojsko wpisało do swojej konstytucji, że szefa rządu wybierają połączone izby parlamentu – poza 500 wybieranymi posłami w Izbie Reprezentantów, to też 250 senatorów nominowanych przez armię i bez wyjątku lojalnych wobec niej. Dlatego próg dla opozycyjnego wobec mundurowych rządu to 376 głosów.

Na wojnie z juntą wykluwa się mniej etnocentryczna Birma

Pita starał się przez dwa miesiące przekonać część senatorek i senatorów. Podkreślał, że zniesienie Artykułu 112 jest w programie Move Forward, ale nie zostało wpisane do umowy koalicyjnej i nie będzie polityką całego rządu – zresztą prawie nikt nie miał wątpliwości, że nawet jego osłabienie jest praktycznie niewykonalne przy obecnym składzie parlamentu. Przypominał, że jego partia dostała prawie 15 milionów głosów. Mówił, że będzie elastyczny w realizacji zapowiedzi wyborczych. Zresztą Pita nie jest żadnym przywódcą rewolucji – to wykształcony w Stanach milioner, zawsze w perfekcyjnie skrojonym garniturze, elokwentny mówca, ale o charyzmie ugładzonego technokraty, a nie oratora wiodącego tłum na barykady.

Próba przekonania senatorów, których jedynym interesem jest utrzymanie władzy konserwatystów, bo to zapewnia im finansowe i polityczne benefity, była jednak skazana na niepowodzenie. Okazało się zresztą, że wojsko nie zamierza nawet ryzykować i testować lojalności Senatu, a Pita dał im pretekst.

Jeszcze przed wyborami na jaw wyszło, że lider opozycji miał niewielkie udziały w firmie iTV, a prawo zabrania politykom posiadania jakichkolwiek akcji w spółkach zajmujących się dziennikarstwem. Pretekst jest naciągany, bo iTV nie nadaje od 2007 r. i istnieje jako firma jedynie do czasu rozwiązania ciągnących się latami problemów prawnych. Pita nie jest nawet właścicielem akcji, a jedynie jednym z zarządców rodzinnego funduszu powierniczego odziedziczonego po zmarłym ojcu, więc nie ma żadnego wpływu na stację. Krótko po wyborach Pita formalnie przepisał swoją rolę na pozostałe spadkobierczynie, ale było już za późno.

Po skardze złożonej przez „aktywistę” Ruangkraia Leekitwattanę, do niedawna członka wojskowej partii władzy, Trybunał Konstytucyjny zgodził się przeanalizować, czy Pita w ogóle mógł startować w wyborach (a premierem może zostać jedynie poseł) i zawiesił go do czasu wydania wyroku.

To powtórka z rozrywki, tylko na bardziej bezczelną skalę. W 2019 r. wojsko i podległy mu Trybunał Konstytucyjny przetestowali ten sam proces wobec Thanathorna Juangroongruangkita, lidera partii Future Forward, poprzedniczki Move Forward.

Thanathorn poprowadził reformistów do przyzwoitego wyniku w ustawionych wyborach – Future Forward zdobyła 17,3 proc. głosów i 81 miejsc w parlamencie. Na rządzenie nie miała szans, ale Thanathorn i tak został wykluczony za… posiadanie udziałów w firmie mediowej. Choć przepisał je jeszcze przed wyborami, został wykluczony z parlamentu przed pierwszym posiedzeniem, a partia została rozwiązana przez sąd rok później.

To nie będzie jeszcze rok Brontoroca [co dalej na Dalekim Wschodzie]

Cztery lata później poparcie dla bardziej reformatorskiej Move Forward tylko wzrosło, a Pita został wykluczony z jeszcze bardziej wydumanych powodów. Ale już kilka godzin po jego wykluczeniu Pheu Thai i inni niedawni koalicjanci przystąpili do budowania rządu. Na razie nie wiadomo, kto znajdzie się w proponowanej koalicji i kto będzie kandydatem lub kandydatką na premiera, ale niemal na pewno w koalicji nie będzie nie tylko Pity, ale i całego Move Forward. Senatorowie i konserwatywna część parlamentu jednoznacznie zapowiadają, że nie zagłosują na żadną koalicję obejmującą reformatorów. Najbardziej prawdopodobna jest koalicja Pheu Thai, partii bez szczególnie rozbudowanego kręgosłupa moralnego, z konserwatystami, a być może nawet z partią wojskowych.

Jeśli wszystko pójdzie po myśli wojska, to połowicznie demokratyczna zmiana w Tajlandii będzie na tyle powierzchowna, że generałowie nie będą musieli nawet uciekać się do nowego zamachu stanu.

**
Dominik Sipiński – dziennikarz zajmujący się sprawami międzynarodowymi i środowiskowymi, szczególnie w regionach Azji-Pacyfiku i Ameryki Łacińskiej. Doktorant stosunków międzynarodowych na Central European University w Wiedniu, bada secesjonizmy, nacjonalizmy i kwestie dotyczące suwerenności.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij