Świat

Wątpliwa demokratyczność wyborów w Wenezueli po dwóch tygodniach protestów

Wenezuelczycy wydają się w swoim gniewie nieustraszeni. Od końca lipca codziennie wychodzą na ulice, mimo że protesty są brutalnie pacyfikowane przez wojsko i bojówkarzy z colectivos. PROVEA, organizacja pozarządowa monitorująca na bieżąco sytuację, potwierdziła dotąd (stan na 12 sierpnia), że w protestach zginęło co najmniej 25 osób.

Prawie 8 milionów Wenezuelczyków, którzy w ciągu ostatniej dekady zdecydowali się na emigrację. Co najmniej 10 tysięcy osób zabitych na zlecenie władz – albo przez Boliwariańską Policję Narodową, albo z rąk colectivos, czyli rządowych bojówek, rekrutowanych z grup przestępczych. 15 tysięcy więźniów politycznych i ponad 1,5 tysiąca osób poddanych torturom. To tylko niektóre z liczb, jakimi można podsumować jedenaście lat rządów Nicolása Maduro, który doszedł do władzy w 2013 roku, wkrótce po śmierci Hugona Cháveza. A 28 lipca 2024 roku – w dniu urodzin swojego charyzmatycznego mentora i poprzednika – po raz trzeci „wygrał” wybory.

Czasy chudych krów w Caracas

Jego rządy nie mają już jednak wiele wspólnego z wielką socjalistyczną rewolucją, wyśnioną przed laty przez chavistów. Stanowią przykład autorytaryzmu, klientelizmu, skorumpowania i kompletnego braku słuchu społecznego. Wenezuela nigdy nie była państwem zamożnym, jak przekonują niektórzy komentatorzy idealizujący epokę sprzed rządów Cháveza. Wychwalany dobrobyt pozostawał przywilejem najzamożniejszych mieszkańców i wyższej klasy średniej. Jednak w ostatnich latach, na skutek nie tylko amerykańskich sankcji (które w latach 2017-2019 sparaliżowały tutejszą ekonomię), ale też potężnej korupcji i głębokiej nieudolności władz, Wenezuela stała się krajem upadłym. Pogrążona w kryzysie gospodarka, dotknięta recesją oraz hiperinflacją, jest dziś utrzymywana głównie przez tych, którzy mieszkają za granicą i wysyłają pieniądze swoim bliskim w ojczyźnie.

Wbrew założeniom rewolucji boliwariańskiej, która niegdyś wyciągnęła kilka milionów Wenezuelczyków z ubóstwa, na godne życie stać tu nielicznych, a nierówności społeczne należą do największych w regionie. Według badań przeprowadzonych przed dwoma laty przez Universidad Católica Andrés Bello, różnica w dochodach między najzamożniejszą i najuboższą częścią populacji jest siedemdziesięciokrotna. Do tej pierwszej grupy należy dziś przede wszystkim tzw. boliburżuazja (boliburguesía), która rozwinęła się podczas rządów chavistów. Są to Wenezuelczycy, którzy pracują dla wojska, policji politycznej, państwowych mediów lub innych instytucji bądź firm prywatnych związanych z rządem. I doskonale wiedzą, jak sprawnie poruszać się w sieci wpływów – stąd określa się ich terminem enchufados, oznaczającym „podłączonych do systemu”. Z kolei biedni mieszkańcy stali się w ostatnich latach jeszcze biedniejsi. Według zeszłorocznych raportów Human Rights Watch ponad 65 proc. Wenezuelczyków, szczególnie tych zamieszkujących interior kraju, żyje w skrajnym ubóstwie. Co trzecia osoba nie ma zapewnionego bezpieczeństwa żywieniowego i dostępu do usług medycznych.

Biały zawsze był panem. Dzieje biedy w Ameryce Łacińskiej

Zapaść gospodarcza Wenezueli i dramat jej mieszkańców stały się idealnym straszakiem, ochoczo używanym przez skrajną prawicę w całym regionie. Przykład tego kraju pod różnymi leksykalnymi postaciami (jak m.in. Chilezuela, Argentinazuela czy Peruzuela) jest podawany przez wszystkich, którzy pragną zniechęcić swój elektorat do formacji lewicowych. Bywa, że przynosi to zamierzony efekt. Mimo że konserwatywny, silnie zoligarchizowany i zmilitaryzowany rząd Maduro wydaje się mieć z lewicą coraz mniej wspólnego.

Ostatnia niedziela

Upragnionej przez większość społeczeństwa zmiany nie przyniosły ostatnie wybory prezydenckie, które odbyły się w niedzielę 28 lipca. Jeszcze na dwie godziny przed zakończeniem głosowania nieoficjalnie obwieszczono zwycięstwo Maduro, który najpewniej będzie rządzić krajem aż do 2031 roku. Zrobił to sam Nicolás Maduro Guerra – przewodniczący Zjednoczonej Partii Socjalistycznej, a prywatnie syn urzędującego prezydenta. Po godz. 23 ukazała się informacja o wynikach z blisko 80 proc. komisji, podana do publicznej wiadomości przez przewodniczącego Narodowej Rady Wyborczej (CNE) Elvisa Amoroso. Od razu pogratulował on Nicolásowi Maduro zwycięstwa, określając je „zdecydowanym i nieodwracalnym”.

Według oficjalnych wyników prezydent zdobył 51,2 proc. głosów, teoretycznie wygrywając z głównym kandydatem opozycji, 74-letnim Edmundem Gonzálezem Urrutią, który miał odnotować 44 proc. głosów. Kontrolowana przez reżim rada wyborcza nie ujawniła jednak szczegółowych wyników, czyli raportów z urn wyborczych (głosowanie odbywa się w Wenezueli elektronicznie, a raporty są emitowane w sposób automatyczny na podstawie głosów zaznaczanych przyciskiem przy wybranym nazwisku kandydata). Wciąż, od ponad dwóch tygodni, domagają się tego zarówno przedstawiciele opozycji, jak i znaczna część społeczności międzynarodowej.

Musk pomógł Erdoğanowi, trzęsienie ziemi nie przeszkodziło

Mało kto bowiem poza najbardziej zagorzałymi chavistami wierzy w to zwycięstwo. Wszyscy też pamiętają, że rząd Maduro robił wcześniej wszystko, by utrudnić opozycji udział w wyborach. Aresztowano kilkudziesięciu polityków i aktywistów, osobom krytykującym władze grożono śmiercią. W styczniu odebrano prawo do kandydowania jednej z kluczowych postaci antyrządowej opozycji, 56-letniej Marii Corinie Machado, stojącej na czele Koalicji na rzecz Jedności Demokratycznej. W związku z tym polityczka poparła kandydaturę wieloletniego dyplomaty, Gonzáleza Urrutii, który stał się wspólnym kandydatem frakcji antyrządowych. Te stanęły do wyborów zjednoczone jak nigdy wcześniej – łącznie z dystansującą się wobec Maduro Partią Komunistyczną i należącymi do antyrządowej koalicji socjaldemokratami.

Manifestacja zwolenniczek Nicolása Maduro. Fot. Voz de América/Wikimedia Commons

Nadzieje na przełom podsyciły sondaże, które wskazywały na zdecydowane zwycięstwo Gonzáleza Urrutii. Szacowano, że otrzyma on ok. 70 proc. głosów, a poparcie urzędującego prezydenta oceniano na niespełna 30 proc. Ten rezultat potwierdziły pierwsze wyniki, uzyskane w toku szybkiego przeliczenia głosów w wybieranych losowo komisjach. Powtórzył się on też parę dni później w raportach, do których dotarła ekipa Machado. Według tego, co twierdzi opozycja, z 73,2 proc. automatycznie emitowanych protokołów wynika, że González Urrutia uzyskał wsparcie 6,2 miliona wyborców, a Maduro tylko 2,7 miliona. Rozwiązanie równania matematycznego jest więc jasne – nawet gdyby okazało się, że reszta głosów była oddana na urzędującego prezydenta, to wciąż nie wystarczyłoby, aby dać mu zwycięstwo.

Globalne południe Ameryki po stronie Gazy

Wybory trudno uznać za uczciwe także ze względu na to, jak zostały zorganizowane. Wbrew wcześniejszym ustaleniom rząd ograniczył obecność obserwatorów zagranicznych, która była jednym z punktów umowy Maduro z koalicją opozycyjną, podpisanej w zeszłym roku na Barbadosie. Na kilka tygodni przed głosowaniem nie zezwolono m.in. na wstęp przedstawicieli Unii Europejskiej oraz kilku narodowych delegacji, m.in. z Hiszpanii, Kolumbii, Argentyny i Chile.

Ostatecznie dopuszczony był udział wybranych wysłanników ONZ i Centrum Cartera. Przedstawiciele tej drugiej instytucji, którzy dla swojego bezpieczeństwa opuścili Wenezuelę wkrótce po wyborach, wydali oświadczenie, stwierdzając: „Wybory nie odpowiadały międzynarodowym parametrom oraz standardom uczciwości wyborczej i nie można ich uznać za demokratyczne, a wyników – za wiarygodne”. Obserwatorzy z amerykańskiej fundacji zwrócili uwagę m.in. na blokadę informacyjną, brak transparencji i liczne nieprawidłowości towarzyszące organizacji wydarzenia, m.in. wykluczenie większości elektoratu mieszkającego za granicą. Wśród prawie 6 milionów Wenezuelczyków uprawnionych do głosowania w innych krajach udział w wyborach mogło wziąć tylko 69 tysięcy osób. Całkowicie wykluczona z możliwości głosowania była m.in. wenezuelska społeczność żyjąca w Stanach Zjednoczonych, licząca ponad pół miliona.

Nie boimy się

Oficjalne wyniki spotkały się z natychmiastową reakcją społeczną. Jeszcze w niedzielny wieczór po Caracas zaczął nieść się metaliczny dźwięk cacerolazo – odgłos uderzania łyżką w garnek lub patelnię, będącego popularną w Ameryce Łacińskiej formą wyrażania społecznego sprzeciwu. Wkrótce potem Wenezuelczycy wyszli tłumnie na ulice. Pierwsze protesty wybuchły w najuboższych dzielnicach stolicy, uważanych dotąd za barrios chavistas, bastiony chavizmu. Bo to właśnie najbiedniejszych mieszkańców kryzys ostatnich lat dotknął najmocniej. I to właśnie oni czują dziś największą wściekłość. „Protestują wszyscy, bez różnicy. Walka o demokrację zrównała się z walką o przetrwanie. Wielu ludzi wyszło na ulice, bo nie mają już innego wyjścia” – napisał Carlos Julio Rojas, dziennikarz i aktywista z La Candelarii, dodając, że po raz pierwszy na tak wielką skalę do działaczy oraz zwolenników opozycji dołączyli nawet dawni zwolennicy rządu i urzędnicy państwowi. W powyborczy poniedziałek protestowała już cała Wenezuela, domagając się ujawnienia przeliczonych głosów, obalając pomniki Cháveza i krzycząc jednym głosem: „no tenemos miedo!” (nie boimy się!).

Wenezuela zapracowała na ten kryzys

I rzeczywiście, Wenezuelczycy wydają się w swoim gniewie nieustraszeni. Od końca lipca codziennie wychodzą na ulice, mimo że protesty są brutalnie pacyfikowane przez wojsko i bojówkarzy z colectivos. PROVEA, organizacja pozarządowa monitorująca na bieżąco sytuację, potwierdziła dotąd (stan na 12 sierpnia), że w protestach zginęło co najmniej 25 osób, blisko dwa tysiące demonstrantów zostało zatrzymanych, ponad 200 ciężko rannych, a ponad 40 zaginęło bez śladu (m.in. niektórzy przedstawiciele opozycji, w tym porwany przez rządowe bojówki Freddy Superlano z centrolewicowej partii Wola Ludu).

Podobnie jak w poprzednich latach, presja społeczna nie przynosi jednak efektu – od dwóch tygodni wenezuelski rząd nie przedstawił dokładnych raportów, na podstawie których ogłosił odniesione zwycięstwo. Podczas regularnych konferencji Maduro nie odnosi się do wezwań opozycji i protestującego społeczeństwa. Zamiast tego czyta fragmenty Nowego Testamentu, cytuje na zmianę Simóna Bolívara i Hugona Cháveza i tradycyjnie oskarża o destabilizację kraju „imperialne siły zła”, czyli m.in. Elona Muska i amerykański rząd, a nawet media społecznościowe. Dziękuje „wenezuelskiemu ludowi za wsparcie”, sugerując, że osoby wychodzące na ulice są „sabotażystami” wyszkolonymi w Chile lub Peru. Zapowiada też, że ze „szpiegami” i „dywersantami” będzie rozliczał się bez litości – osoby zatrzymywane podczas demonstracji mają trafiać do specjalnych więzień o podwyższonym rygorze.

Z kolei minister obrony, generał Vladimir Padrino, zapewnił o dalszej „absolutnej lojalności” sił zbrojnych wobec prezydenta. „Potwierdzamy bezwarunkowe poparcie dla Nicolása Maduro, konstytucyjnej głowy państwa, naszego głównodowodzącego, legalnie wybranego po raz kolejny przez władzę ludową” – oświadczył wojskowy. Dodał, że armia dalej będzie „robić wszystko, by zachować porządek”.

Podzielona lewica

Do sił „porządkowych”, które od ponad dwóch tygodni represjonują protestujących, należą też m.in. bojownicy z Grupy Wagnera. Nie jest to niczym nowym – Maduro już przy okazji wcześniejszych masowych demonstracji w 2017 roku korzystał ze „wsparcia” Kremla. To właśnie Władimir Putin był zresztą jedną z pierwszych głów państwa, które pogratulowały mu wygranej. Poza nim oświadczenia z gratulacjami wystosowali m.in. Xi Jinping, Alaksandr Łukaszenka, Ali Chamenei i Recep Tayyip Erdoğan.

W samej Ameryce Łacińskiej Maduro nadal cieszy się poparciem twardych sojuszników: Kuby, Nikaragui, Hondurasu i Boliwii. Większość państw regionu jest jednak mniej lub bardziej sceptyczna wobec tego zwycięstwa, nie uznaje oficjalnych wyników i domaga się publikacji protokołów wyborczych. Jeszcze w powyborczy poniedziałek rządy dziewięciu latynoamerykańskich krajów wyraziły we wspólnym piśmie zaniepokojenie związane ze sposobem przeprowadzenia głosowania, które ich zdaniem nie było przejrzyste, a rezultat, niepoparty publikacją szczegółowych raportów, wzbudza poważne wątpliwości.

Umowa UE z krajami Mercosuru. Niemcy znów chcą się ratować kosztem Europy

„Żądamy rewizji rezultatów w obecności niezależnych obserwatorów, którzy potwierdzą wolę narodu wenezuelskiego, który uczestniczył w wyborach masowo i w sposób pokojowy” – napisały w oświadczeniu władze Argentyny, Kostaryki, Peru, Ekwadoru, Gwatemali, Panamy, Urugwaju, Paragwaju oraz Dominikany. Stanowcze stanowisko zajął też lewicowy rząd Chile. Prezydent Gabriel Borić wkrótce po ogłoszeniu wyników w Caracas wydał komunikat, w którym uznał wygraną Maduro za „bardzo mało prawdopodobną”. W kolejnych dniach potwierdził, że nie uzna zwycięstwa urzędującego prezydenta, które „wynika w jego ocenie z fałszerstwa”.

Mniej zdecydowaną podstawę zajęli inni lewicowi liderzy w regionie, czyli trzech sojuszników: brazylijski prezydent Lula da Silva, prezydent Kolumbii Gustavo Petro i kończący właśnie swoją kadencję prezydent Meksyku, Andrés Manuel López Obrador. Każdy z nich domaga się uczciwego przeliczenia głosów, ale ma wobec Maduro stosunek znacznie bardziej koncyliacyjny. Brazylijski minister spraw zagranicznych Alexandre Padilha zaznaczył w ostatnich dniach, że jego krajowi zależy przede wszystkim na bezkonfliktowym rozwiązaniu sytuacji i uniknięciu eskalacji przemocy na inne państwa. Podobne stanowisko zajął kolumbijski minister Luis Gilberto Murillo, podkreślający m.in. bezstronne spojrzenie na sytuację oraz konieczność przestrzegania ochrony praw człowieka. W specjalnym oświadczeniu napisał: „Każde działanie, które prowadzi do większej przemocy ze strony którejkolwiek ze stron konfliktu bądź niesie ze sobą represje, powinno być potępione”.

„Czerwona dama” kieruje rebrandingiem hiszpańskiej lewicy

Podzielona pozostaje także lewica w Europie i Stanach Zjednoczonych. W Hiszpanii uznania zwycięstwa Maduro (wbrew deklaracjom premiera Pedra Sáncheza) domagają się m.in. ministra pracy Yolanda Díaz oraz współtwórczyni Podemos i aktualna europarlamentarzystka Irene Montero. Promadurowskich sympatii nie ukrywają też tradycyjnie (na przekór socjalistom) weteran francuskiej lewicy Jean-Luc Mélenchon oraz lider portugalskich komunistów, Jerónimo de Sousa. Poparcie dla wenezuelskiego rządu i krytykę opozycji od kilku dni wyrażają – m.in. w mediach społecznościowych i na nowojorskich ulicach – rzesze amerykańskich aktywistów, wzywających do „zostawienia Wenezueli w spokoju” („Hands off Venezuela”).

Kolejna fala

„Dlaczego naród wenezuelski, który od lat doświadcza migracyjnego exodusu, katastrofy w systemie służby zdrowia, ciągłych przerw w dostawach energii oraz permanentnego łamania prawa człowieka, miałby się dostosować do tego, co myślą amerykańscy aktywiści? Dlaczego wenezuelski proletariat musi dostosować się do poglądów światowej, często głęboko uprzywilejowanej lewicy na temat geopolityki? (…) Czemu wenezuelskich protestujących światowa lewica określa agentami amerykańskiego imperializmu, skoro walczą oni po prostu o podstawowe prawa człowieka? (…) Jak lewica może popierać rząd, który utrzymuje się przy władzy głównie dzięki brutalnemu wojsku?” – takie pytania padły w tekście Myrny-Pauli Corvalan, wenezuelsko-brytyjskiej politolożki, opublikowanego na łamach „Caracas Chronicles”. Wtórują jej lewicowi politycy w Wenezueli, m.in. lider Partii Komunistycznej Óscar Figuera, który w odpowiedzi na reakcje lewicowych polityków na Półwyspie Iberyjskim stwierdził: „Nie rozumiem, jak liderzy partii komunistycznych mogą wspierać rządy Maduro, dramatycznie pogarszające sytuację najuboższych, łamiące prawa pracy, represjonujące lud wychodzący na ulice. Czy naprawdę znacie nasz kraj lepiej od nas?”.

Ameryka Łacińska ma 6 powodów, by nie potępić Rosji

To poczucie niezrozumienia jest odczuwalne szczególnie mocno przez Wenezuelczyków o lewicowych poglądach, którzy żyją na emigracji. Jednym z nich jest poeta i prozaik Sergio Sánchez Colmenares, od kilku lat mieszkający w Buenos Aires. W burzliwą wyborczą noc napisał: „Mówienie o moim kraju zawsze było dla mnie trudne (…) Stał się on dla mnie ziemią utraconą. I jest ona już w tak złym stanie, że jakakolwiek poprawa zdaje się niemożliwa. Ale w tę wyborczą niedzielę wszyscy mieliśmy nadzieję, że coś wreszcie się zmieni (…) Tu nie chodzi o to, czy jest się z lewicy, czy z prawicy. Sytuacji w Wenezueli nie da się rozpatrywać w takich kategoriach, w jakich myślimy o normalnym, demokratycznym kraju. Gdy mówimy o Maduro, nie mówimy o rządzie kierującym się pryncypiami ideologicznymi. To rząd przestępców i narcos o poziomie korupcji tak wysokim, że dla wszystkich latynoskich krajów stał się kwintesencją kompletnego upadku prawa. (…) Nie mamy teraz luksusu myślenia o tzw. ideologii. Przez lata podzieliliśmy się na dwie frakcje: albo się popiera rząd, albo jest się w opozycji. (…) Wszyscy, którzy żyjemy poza Wenezuelą, niesiemy ciężar doświadczeń: niektórzy z nas ryzykowali życie, biorąc udział w protestach, niektórzy byli ofiarami represji, inni mają kogoś bliskiego w więzieniu, ale każdy z nas nadal doświadcza konsekwencji zepsutego doszczętnie systemu”.

To właśnie kryzys migracyjny w największym stopniu odzwierciedla dramatyczną sytuację wenezuelskiego społeczeństwa – coraz bardziej wyczerpanego i zdesperowanego. Aż jedna trzecia populacji żyje dziś za granicą, najczęściej w Hiszpanii, Brazylii, Kolumbii, Peru i Chile. A ci, którzy jeszcze kraju nie opuścili, dziś zapowiadają, że wkrótce to zrobią – jeśli protesty nic nie dadzą i rząd się nie zmieni. Organizacje humanitarne działające w regionie już teraz szykują się na kolejny wenezuelski exodus. I szacują, że w najbliższych miesiącach ze swojej znikającej ojczyzny może wyjechać nawet kolejne trzy miliony Wenezuelczyków.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Magdalena Bartczak
Magdalena Bartczak
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka, z wykształcenia polonistka (UW) i filmoznawczyni (UJ). Korespondentka z Ameryki Południowej, głównie z Chile, gdzie przez sześć lat mieszkała. Autorka książki reporterskiej „Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp” (Wydawnictwo Muza, 2019).
Zamknij