Nie bez powodu Wielka Brytania stała się bezpiecznym azylem dla ludzi pokroju Chateaubrianda czy Zygmunta Freuda, dla rządów na uchodźstwie, ruchów oporu i uchodźców. W Europie bez Wielkiej Brytanii zrobi się duszniej.
PARYŻ. Brexit to dla Zjednoczonego Królestwa katastrofa. W obliczu groźby utraty Szkocji i Irlandii Północnej w wyniku secesji wydaje się, że Wielka Brytania zaczyna się oswajać z wizją powrotu „Małej Anglii”. Jest niczym rzadko spotykany lew, który postanowił stać się myszą.
Rzecz jasna, wszystkim brexitowcom od początku leżało na sercu uratowanie „angielskiego” królestwa. Ale cóż to za królestwo, którego premier okłamuje królową, tak jak zrobił to Boris Johnson, zawieszając w ubiegłym roku parlament? Przez cały ten czas brexitowcy piali peany na cześć Imperium Brytyjskiego i Winstona Churchilla, jakby niepomni ostrzeżenia z ust przechadzającego się ongiś po londyńskich ulicach Karola Marksa o tym, że historia ostatecznie powtarza się jako farsa. Kiedy do władzy doszedł Johnson, w Wielkiej Brytanii zaczął panować Churchill w wersji kabaretowej. Miast symbolu odwagi włada nią książę cynizmu, niechlujny imitator, który dostosowuje swoje opinie do tego, co akurat jest mu politycznie na rękę.
czytaj także
Brexitowcy sfiksowali na punkcie „suwerenności”, którą rzekomo właśnie odzyskali. A przecież powszechnie wiadomo, że swój sukces w 2016 roku zawdzięczają rosyjskiej ingerencji i amerykańskim algorytmom mediów społecznościowych. Kampania na rzecz wyjścia z Unii była niczym saturnalia cynizmu i fałszywych newsów pod batutą szarlatanów, których, ku ich własnemu zadowoleniu, wzięto za najbardziej zagorzałych demokratów w kraju. Byliśmy świadkami nie tyle godziny prawdy, ile kiepskiej powieści, która zaczęła się rozgrywać na naszych oczach.
Churchill podobno przyznał kiedyś w rozmowie z Charles’em de Gaulle’em (także swego czasu przechodniem na ulicach Londynu), że mając do wyboru otwarte morze i Europę, Anglia zawsze wybierze to pierwsze. Dziś jednak de Gaulle z pewnością by zauważył, że Wielka Brytania Johnsona nie ma ani Europy, ani otwartego morza. Ma za to wojny handlowe, fałszywą przyjaźń z amerykańskim prezydentem i zgoła przeciętne perspektywy ekonomiczne w świecie coraz silniej zdominowanym przez USA, Chiny i samą Unię Europejską.
Zarazem trzeba z bólem przyznać, że brexit to jednoznacznie porażka samej idei Europy, owej metafizycznej chimery, tego mieniącego się mnóstwem kolorów geopolitycznego płaszcza arlekina. Przywołując ponownie Marksa: Europa to niespotykany amalgamat niemieckiej myśli (z jej demonami), francuskiej polityki (z jej efektami ubocznymi) i angielskiego handlu (z jego wybrykami).
Wielka Brytania była w UE współczesną wersją Johna Stuarta Milla i Davida Hume’a, stojących w opozycji do francuskiej górnolotności, i Benjamina Disraeliego, powściągającego kontynentalną podatność na wagnerowski szowinizm. Wielka Brytania, reprezentując morze, potrafiła zmyć prowincjonalizm Paryża, Rzymu i Wiednia. Wnosiła do międzynarodowych negocjacji ironię G.K. Chestertona ze szczyptą Byronowskiego kosmopolityzmu, próbując obudzić współczucie dla Grecji w czasie kryzysu i, bardziej ogólnie, solidarność wobec wszystkich nieszczęśników tego świata.
Nie bez powodu Wielka Brytania stała się bezpiecznym azylem dla ludzi pokroju Chateaubrianda czy Zygmunta Freuda, dla rządów na uchodźstwie, ruchów oporu i uchodźców. W Europie bez Wielkiej Brytanii zrobi się duszniej. Kontynent wciąż będzie mieć swoich Don Kichotów, swe wspaniałe marzenia i swoich Sancho Pansów, starających się poskromić cudze fantasmagorie. Pozostaną mu ruiny Rzymu, splendor Aten, duch Kafki. Ale straci kolebkę wolności.
czytaj także
Czas się pożegnać z mrzonką, że Europa w kryzysie zawsze się jednoczy, jakby pod wpływem jakiegoś prawa fizyki. Skąd bierze się to przekonanie, że Europa w swej bezbrzeżnej mądrości na każdy cios ze strony autorytaryzmu i populizmu odpowie równie silnym natarciem demokracji?
Widmo brexitu nie zdołało uratować wyborów do Parlamentu Europejskiego. Ich wynik ostatecznie dał skromny, ale wystarczający glejt aspirującym demokrato-dyktatorom, takim jak węgierski premier Viktor Orbán czy czeski premier Andrej Babiš. Można śmiało powiedzieć, że bez Anglii, która dotąd ogrywała rolę profilaktyczną, epidemia populizmu na kontynencie będzie rozprzestrzeniać się coraz bardziej agresywnie.
Kampania na rzecz wyjścia z Unii była niczym saturnalia cynizmu i fałszywych newsów pod batutą szarlatanów.
Zachód nie tyle został uprowadzony, ile zaginął. Czy to oznacza koniec europejskiego snu o jedności? Czy exodus jednego członka oznacza koniec wizji Victora Hugo i Václava Havla? Czyżby Europa stała się teraz domem rozdzielonym niezgodą, o którym mówił wielki amerykański prezydent, Abraham Lincoln?
Niekoniecznie. Historia ma znacznie większą wyobraźnię niż my. Unia nadal może ciepło myśleć o Wielkiej Brytanii. Może skorzystać z posiadania w jej osobie cichego partnera, jeżeli przez odpowiednie czyny wskrzesimy nasze partnerstwo. Możemy stworzyć unię churchillów, zamiast unii technokratów.
Jako niereformowalny anglofil wciąż będę śnić o Europie, która, wzmocniona dziedzictwem obecnym nadal w jej murach, okaże ciepłe uczucia krewnemu, który odszedł. Nie straciliśmy przecież kultury, która dała nam Wielką Kartę Swobód, kosmopolityzm Guliwera, swingujący Londyn. Nadal dobrze znamy prawdziwy liberalizm Johna Locke’a i Isaiaha Berlina, choć przez lenistwo intelektualne zatarło się ostatnio rzeczywiste znaczenie tego słowa.
czytaj także
Oto autentyczny smak Europy: koktajl wolności i ironicznego sceptycyzmu. I to właśnie tego potrzebujemy, by spojrzeć z góry w buńczuczne twarze demokrato-dyktatorów. Niedawno włoski ruch sardynek, działający w duchu Swifta, odrzucił slogany i inwektywy na rzecz słusznego gniewu i humoru. Zmusili do ustąpienia lidera populistycznej Ligi, Matteo Salviniego, udowadniając, że orędownicy nieliberalnych ustrojów tracą grunt pod nogami, kiedy tylko przestajemy być tacy płochliwi.
czytaj także
Jeszcze Europa nie zginęła. Walka trwa, bez Anglii, ale wciąż z Anglikami.
**
Copyright: Project Syndicate, 2020. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.