Świat

Rosyjski dezerter na mojej kanapie

Rosyjskich dezerterów niekoniecznie trzeba nosić na rękach, ale można sobie wyobrazić, że mogą być zwyczajnie przydatni. Osłabiają wiarygodność Kremla, który sieje propagandę o jedności narodu rosyjskiego. Każdy uciekinier to rysa na monolitycznym głazie, kamyczek do ogródka Putina, bo każdy przynosi kawałek opowieści, jak tam się żyje naprawdę.

Chwilę po ogłoszeniu przez Putina mobilizacji w Rosji napisał do mnie stary znajomy z Moskwy z pytaniem, czy mogę go przygarnąć na kilka nocy, bo tak się składa, że jest akurat w Polsce i nie ma gdzie się podziać. Zgodziłam się. Wielu innych polskich znajomych albo nie odpowiedziało, albo nawet nie odczytało jego wiadomości.

Zbierał się w pośpiechu, zapomniał kilku rzeczy, w tym rękawiczek i prawa jazdy, ale z trasą ewakuacji zaznajomił się wcześniej, już wiosną – zaraz po tym, jak Putin ogłosił, że wysyła czołgi na Ukrainę. Pociągiem do Petersburga, stamtąd autobusem przez Psków do Rygi, z Rygi autobusem przez Litwę do Warszawy. Trasa nie najszybsza, ale wykluczone było jechać przez Białoruś. Tam mogliby go cofnąć, a i granica z Polską trudniejsza do przekroczenia.

Maksim miał akurat łatwiej, ze względu na polskie korzenie miał pozwolenie na pobyt i kartę Polaka. Przekroczył granicę Unii Europejskiej bez większych problemów. Opowiada, że po stronie rosyjskiej lepiej było się ustawiać do kolejki, gdzie kobiety sprawdzały dokumenty, bo one chociaż trochę rozumieją coś z tego chujstwa, które się tam teraz w kraju dzieje. Problemy robili pogranicznicy mężczyźni, nie szczędząc pustych, ale gorzkich słów: oto tchórze, uciekają, ojczyzny nie chcą bronić. „Tylko, Kasia, jak to bronić, kto nas zaatakował?”, pyta mnie Maksim.

Trigger Warning

„Was nikt, wy kogoś tak”, odpowiadam, zdziwiona, że tak ostro. Człowiek jest w drodze, właśnie wyemigrował, dosłownie uciekł z kraju autorytarnego, który prowadzi agresywną, imperialną wojnę w Ukrainie, represjonuje swoich obywateli za antywojenny opór i w imię obrony urojonych wartości decyduje się wysłać swoich ludzi, żeby zabijali i umierali, a ja, zniecierpliwiona, odpowiadam oschle.

Przyjechał tu z jedną małą torbą i plecakiem, chociaż wcześniej planów miał całe mnóstwo. Niedługo miał się żenić, ale nie zdążyli, bo wojna. Do tej pory przepracowywałam rosyjską napaść, pisząc o tamtejszych ruchach antywojennego oporu, w czym widziałam światło i nadzieję, że są tam jeszcze czujący cokolwiek ludzie. Kiedy taki ktoś zmaterializował się na mojej kanapie, nagle poczułam, jakbym zdradzała Ukrainę, Polskę i kolaborowała z Rosją.

Zadawałam więc litanię sztandarowych pytań: dlaczego milczycie, nic nie robicie, i denerwowałam się, kiedy chciał mi opowiedzieć swoją interpretację zdarzeń. Maksim na przykład bardzo wątpił w wyniki badań, jakimi go zalałam na początek, które wskazywały na bezwzględne poparcie większości Rosjan dla tej wojny. Mówił, że w państwie autorytarnym strach się wypowiadać, więc stosowana przez ośrodki badawcze metodologia face to face jest kontrowersyjna w sytuacji powszechnego lęku przed represjami. Tam ludzie nawet między sobą bali się mówić wprost. Także jego wykształceni znajomi, a nawet wieloletni emigranci w trosce o dobro swoich bliskich w Rosji stosują w swoich mediach społecznościowych unikowy sposób wypowiedzi. Wiedziałam, że Maksim to nie oni wszyscy, a oni wszyscy to nie Kreml, ale nieświadomie oczekiwałam od niego, że posypie głowę popiołem, że przeprosi za Rosję.

Ukraińcy nigdy nie zaakceptowali rządów autorytarnych w rosyjskim stylu [rozmowa z Serhijem Płochim]

Inaczej z samym wysokim poparciem dla Putina: tu Maksim nie miał złudzeń, że wciąż działa czar tego, który przyniósł im porządek po okresie trudów związanych z rozpadem ZSRR. Tak naprawdę to fałszywa przesłanka – to nie Putin ustabilizował sytuację, tylko akurat zaczęła się stabilizować za Putina – ale przy kilku spektakularnych i medialnych ciosach wymierzonych w oligarchów pozostało wrażenie konkretnego, mocnego przywódcy. Tym bardziej że rosyjska wersja demokracji liberalnej z lat 90. z jej terapią szokową była istotnie traumatyzująca. Do tej opowieści Maksim wracał przy każdej okazji.

Doświadczył wszystkiego: bandytów na ulicach, skorumpowanych lekarzy, gliniarzy, drożyzny. W 1994 roku mężczyźni w Rosji średnio nie mieli szans dożyć 58 lat. Kiedy jego matka straciła pracę, jedli makaron z najtańszą mielonką i już, tyle. Jakoś ustali. Potem Maksim osiadł i żył zwyczajnie, trochę działał, angażował się w inicjatywy chroniące lokalne dziedzictwo kulturowe, konkretnie stare budynki. Lubił fotografować. Robi piękne zdjęcia, amatorskie, ale mnie zachwycają, bo potrafi uchwycić w nich atmosferę miejsca, nie tylko obiekt. Najbardziej przyciąga go upadek i przemijanie. Na to miał oko, na to wyczuliła go Rosja.

Również tego typu nieupolitycznione, oddolne inicjatywy obywatelskie w końcu stały się potencjalnie groźne dla Kremla. Zbyt upodmiotawiały społeczeństwo, a idea rosyjskiej „suwerennej demokracji”, propagowana wtedy przez Władisława Surkowa, nie dopuszczała, aby suwerenem był demos. Kiedy bliżej 2008 roku, czyli w czasie kampanii antygruzińskiej, retoryka władz przesunęła się z obywatelskiej i inkluzywnej – w której mowa była o rosyjskim narodzie, włączającym nominalnie na równi wszystkich obywateli federacji niezależnie od narodowości – ku etnicznej, w której dominację jednak sprawował imperialny naród wielkoruski, zaszły także istotne zmiany prawne, faktycznie kończąc krótki okres Rosji beztroskiej.

Scentralizowano między innymi finansowanie organizacji trzeciego sektora, na które można było otrzymać już najwyżej grant prezydenta, a prezydent nie chciał za bardzo wspomagać organizacji LGBTQ+, feministycznych czy innych „zachodnich”. Rozwój społeczeństwa obywatelskiego został szybko zduszony w zarodku. Jeszcze do 2014 niektórzy mieli złudzenia i działali, dostawali międzynarodowe dotacje, były nawet duże liberalne protesty, a rosyjski akcjonizm miał się dobrze. W końcu jednak i to wszystko się pozwijało. Od 2012 roku regularnie zaostrzane prawo o agentach zagranicznych uprzykrzało aktywistom i organizacjom życie, więc został im eskapizm.

Maksim używa znanego mi kodu kulturowego i nazywa to tradycyjnie wewnętrzną lub zewnętrzną emigracją. Sama uczyłam o tym studentów, kiedy czytaliśmy literaturę ZSRR i fantazjowaliśmy o ówczesnych dysydentach lub tych, którzy byli przeciw betonowemu systemowi. Trochę zasmuciło mnie, że to jednak nie fikcja literacka, ale rzeczywistość.

Przy herbacie Maksim opowiedział, co czuł, kiedy w pół godziny podjął decyzję o wyjeździe, jak zadzwonił do administracji i telefonicznie zwolnił się z pracy, jak matka namawiała go, żeby został, bo przecież jakoś to będzie, a poza tym taki los i już. Był zatroskany, ale też pewny podjętej decyzji. Nie miał się przy tym za cierpiętnika, wciąż pamiętał, że to Ukraińcom spadają na głowy rosyjskie bomby i że oni nie mają często po prostu do czego wracać.

Maksim z racji wykształcenia i zawodu jest rezerwowym oficerem służby cywilnej. Jest medykiem, dlatego mobilizacja nie była dla niego abstrakcją, a on nie chciał nikogo zabijać i niczego niszczyć. Nie chciał też umierać. Kiedy przyjechał, od razu zaanonsował, że oczywiście będzie szukał pracy, np. grabarz to dobry zawód. Wszystko, byle nie tam.

Nie zadaję im pytań: „ilu zabiłeś Rosjan?”

Grobowa cisza

Dużo rozmawialiśmy, miał potrzebę mówić. Kiedy szukał określeń na aktualną atmosferę w Rosji, często używał słowa zombie. Wszędzie trupy i upiory, nawet ci żywi są martwi, wszędzie mogiły. Pomyślałam, że może trochę przesadza, ale to jednak on właśnie uciekł z kraju, w którym przywódca ogłosił mobilizację, nazwaną tam zgrabnie mogilizacją. Opowiadał mi nawet, że na jednej wycieczce, na jakimś cmentarzu na uboczu w mniejszej miejscowości widział sektor świeżych, jednakowych grobów, a daty śmierci wskazywałyby na ofiary tej wojny, tej operacji specjalnej. Tego rozpierdolu, jak to w końcu ujął.

Trauma leje im się na głowy od lat 90. A właściwie to przecież nikt nie przepracował też traumy stalinizmu, terroru i ówczesnych represji ani Afganistanu. Cały czas przemoc, nowe wojny i niechciani cynkowi chłopcy, ładunki 200 i 300 dostarczane czarnymi tulipanami. Są wstydliwym tematem, potrzeba więc wielu eufemizmów, żeby to opisać. Nikt jakoś nie wspomina i oficjalnie nie upamiętnia tych wielkich zwycięstw, kiedy to rosyjscy żołnierze w imię zachowania integralności terytorialnej do szczętu roznieśli Grozny, czyli część ich integralnego terytorium.

Kiedy kilka tygodni później obejrzałam serial dokumentalny Russia 1985–1999: TraumaZone Adama Curtisa, obraz dominacji przemocy w Rosji jeszcze wzmocnił się w mojej głowie. Curtis zobrazował to, co stało się kanwą dla tzw. Nowej Rosji: jej surrealistyczego serca, o którym pisał Pomerantsev w Jądrze dziwności, i kolejnej, po suwerennej demokracji, fantasmagorii Surkowa, jaką było „długie trwanie państwa Putina”. W tej ostatniej chodziło o zalegitymizowanie rozdźwięku między elitami i ludem wraz z diabelskim paktem, że jedni dają żyć drugim, nie wtrącając się w swoje sprawy. A jako że społeczeństwo obywatelskie to byt wtrącający się i chcący partycypować w sprawowaniu władzy, trzeba się go było po prostu szybko pozbyć, co zdaniem Surkowa dało możliwość regeneracji imperium.

Traumazone, czyli ekonomia polityczna nihilizmu – krótki kurs

Niby żyło się nieźle, ludzie chętnie brali kredyty hipoteczne, kupowali meble w IKEA, rewitalizowali stare domy na wsiach, żeby żyć bardziej ekologicznie, i pokazywali to na YouTubie, a aktywiści na ulicach, krzyczący o wolność dla Nawalnego, byli trochę cichym i wstydliwym pomrukiem sumienia, a trochę niestety pogłosem liberalnej arogancji z czasu transformacji.

Dlatego łatwo było te dźwięki zignorować, tym bardziej że aparat represji działał tak sprawnie. Może i Putin kłamał, był coraz bardziej odklejony od rzeczywistości, ale ludziom jakoś się żyło. Inaczej niż w latach 90., gdy nawet jak już na półkach były towary, to koszyki ludzie wciąż mieli puste. Elity może i kradną, może Nawalny miał rację, że Putin, Miedwiediew i reszta mają carskie majątki, ale kradli inaczej niż liberalni demokraci z lat 90., bo ludzi było przynajmniej stać w końcu na życie. Zdaniem Maksima w momencie ogłoszenia przez Putina mobilizacji załamał się ów niepisany kontrakt społeczny, na podstawie którego apolityczność rosyjskich mas kupiona została za względną stabilność życia.

Jeszcze przed wojną znajomi opowiadali mi, jak w ciągu ostatniej dekady Moskwa zmieniła się nie do poznania. Wygodny system transportu miejskiego zastąpił niebezpieczne i niewygodne marszrutki oraz podawanie sobie pieniędzy z ręki do ręki prosto do szofera, mobilne aplikacje do zamawiania taksówek spowodowały, że nie trzeba było już wychodzić na ulicę i machać ręką, aż ktoś się zatrzyma, a w mniejszych miastach pojawiły się ścieżki i trasy rowerowe. Ale kiedy okazało się, że trzeba za to jednak zapłacić krwią, coś delikatnie tam w końcu pękło. Po kilku rozmowach z nim rozumiałam też lepiej, że wobec alternatywy: milczeć jak grób lub milczeć w grobie, Rosjanie i Rosjanki częściej wybierali to pierwsze. Wcale nie mam pewności, co sama bym w takiej sytuacji zrobiła. Wiem tylko, że nie mam prawa nienawidzić, mogę jedynie próbować pomagać.

Komu pomagać

Tylko komu można, a komu nie wypada pomagać, komu należy, a komu nie należy współczuć – to kwestia sporna. Zanim rosyjski obdżektor wylądował na mojej kanapie, to samo łóżko było przez chwilę schronieniem dla mojej dobrej znajomej z Kijowa, która od razu po rozpoczęciu wojny zlękniona uciekła z miasta. Jechała do Niemiec, tam miała już ułożone sprawy, Warszawa była tylko przystankiem.

Od samego początku byłam zaangażowana w pomaganie ukraińskim uchodźczyniom i ich dzieciom, szukałam im mieszkań, które wynajmowaliśmy za pieniądze od targanych wyrzutami sumienia rosyjskich diaspor w Europie, tych wcześniejszych, zamożniejszych, liberalnych. Podczas jednego ze spotkań z darczyńcami opowiadam, że zajmuję się rosyjskim społeczeństwem obywatelskim, czy też jego okruchami, Maksim śmieje się więc ze mnie, że miałam w takim razie szczęście poznać osobiście prawie całe, czyli jego i żonę. Z wynajmowaniem mieszkań na cele pomocy humanitarnej od samego początku były trudności, warszawscy właściciele świętej nieruchomej własności kręcili nosem na ukraińskie matki, ich dzieci i ich koty czy psy. Argumentów mieli co niemiara, najwięcej tych z repertuaru ksenofobicznego, np. powątpiewali, czy lokatorki będą utrzymywały czystość w domu. O klasycznym ponadnarodowym argumencie, że jak matki z dziećmi, to w razie czego trudniej eksmitować, wspomnę tylko na marginesie.

Sytuacja wojenna jawiła im się jako niestabilna, a oni woleliby stabilnie wynajmować Polakom. Byli też tacy, co owszem, poszliby na to, ale za wyższą cenę, nawet dwukrotnie. Kiedy się jednak udawało, wszyscy się cieszyliśmy, a w tych samych mieszkaniach mieszkały jednocześnie uchodźczynie i przelotem rosyjscy aktywiści, którzy jeszcze w marcu pouciekali z kraju przed represjami.

Aktualnie Maksim nie może znaleźć sobie mieszkania w Warszawie, mieszka w jakimś magazynie przerobionym na coś w rodzaju hotelu. Raz, że go nie stać i nie może znaleźć pracy, bo ma rosyjski paszport, a dwa, że przeżywa swój własny migrancki meltdown. Był w Warszawie na wiecu, na którym Marta Lempart kazała mu wypierdalać, chociaż wcześniej pisał mi, że czuje ulgę, bo może bezpiecznie zaprotestować przeciwko terrorowi Rosji, czego w Rosji nie mógłby zrobić. Wypowiedź Lempart była po ludzku obrzydliwa, ale i politycznie kontrskuteczna. Na zdrowy rozum, jeśli chcielibyśmy osłabienia i przemiany Rosji, to mocne demokratyczne diaspory na uchodźstwie mogłyby się przydać, chociażby do wyobrażania sobie nowego ładu. Poza wszystkim ci ludzie uciekli stamtąd, bo są po innej stronie, są przeciwko wojnie, Putinowi, a nawet Rosji w obecnym kształcie. Fantazjują dużo o rozpadzie, dekolonizacji, deimperializacji, są więc o kilka kroków dalej niż rosyjscy liberałowie z lat 90., którzy z całą mocą poparli Jelcyna w decyzji o pacyfikacji Czeczenii i którzy arogancko gardzili społeczeństwem nieradzącym sobie w nowych warunkach wolnego rynku.

Jak bezpieka przejmowała władzę w Rosji [rozmowa]

Spotkaliśmy się z Maksimem po kilku tygodniach, przy kawie opowiadał mi, że tu, w Warszawie, trudno mówić o diasporze rosyjskiej, są nieduże struktury, stowarzyszenia, ale czują się słabo i niepewnie, niekoniecznie mile widziani, starają się więc być możliwie niewidzialni. Co jednak ważne, Maksim twierdzi, że Polska przyznaje wizy humanitarne dość szybko, kiedy widzi podstawy. Aktywiści mają więc szansę znaleźć schronienie w Polsce. Gorzej z tymi, którzy nie odważyli się być aktywistami w Rosji, a są przeciwko i nie chcą tam żyć. Tym na słowo nikt nie wierzy. Dlatego partnerka Maksima musi na razie zostać w Rosji, wizy nie dostała. Spotkają się na chwilę w styczniu na neutralnym gruncie, czyli tam, gdzie nie trzeba wiz, może w Armenii, może w Turcji.

Cześć i chwała (antyimperialnym) dezerterom

W Armenii, Gruzji, Turcji czy Kazachstanie dezerterów jest znacznie więcej niż w Polsce czy Finlandii. Ilu dokładnie ich uciekło, nie wiadomo. Szacunki mówią o setkach tysięcy, a nawet ponad milionie zbiegów. Putin oficjalnie do dziś nie zakończył mobilizacji, tylko zadeklarował, że już nie powołują, ale dekretu nikt nie widział, bo go nie ma. Wzmocniona armia rosyjska wciąż nie jest aż tak skuteczna, więc niewykluczone, że fal mobilizacyjnych będzie więcej, zresztą, trwa ona na bieżąco, po cichu, w trybie ciągłym. Maksim nie zamierza na razie wracać, bo doskonale rozumie, że to jeszcze nie koniec historii. Błąka się, a chciałby się przydać. Jest zbiegiem z wyboru i tułaczem z konieczności.

Wśród uciekinierów nie wszyscy są zaprawionymi w bojach aktywistami. Przeciwnie, to często zwykli ludzie, którzy jednak zdecydowali się nie być wojennymi zbrodniarzami ani mięsem armatnim, a nawet jeśli nie zrobili tego z ideowych i pacyfistycznych pobudek, warto docenić ich pragmatyzm. Dobrze zresztą zaakceptować każdy akt dezercji z pola walki, niezależnie od strony, z której się ucieka. Rosyjskich dezerterów niekoniecznie trzeba nosić na rękach, ale można sobie wyobrazić, że mogą być zwyczajnie przydatni. Przede wszystkim nie ma ich i nie będzie na froncie, nie będą zabijać. Osłabiają też wiarygodność Kremla, który sieje propagandę o jedności narodu rosyjskiego. Każdy uciekinier to rysa na monolitycznym głazie, kamyczek do ogródka Putina, bo każdy przynosi kawałek opowieści, jak tam się żyje naprawdę.

Europejscy faszyści Putina

To od Maksima dostaję teraz najciekawsze materiały o Rosji, a przede wszystkim o Rosjanach. Od człowieka, który nie był nigdy aktywistą z pierwszej linii, działaczem politycznym czy przedstawicielem wielkomiejskiej liberalnej inteligencji. On i jemu podobni, chcąc żyć przyzwoicie i w końcu bez lęku, dawali milczące przyzwolenie i popierali taką formułę państwa rosyjskiego – nawet jeśli bez przekonania. Ale to właśnie oni swoją masową ucieczką tę formułę odrobinę nadgryźli, obnażając zgniły środek.

Rosja zawsze była ekscytującym obiektem intelektualnych sporów. Łatwiej było myśleć o Rosji i jej ideach niż o Rosjanach i ich troskach. Tymczasem Maksim zasmucił się naprawdę, kiedy opowiadał o transmisji traumy, bo ta skapuje tylko coraz niżej i rozprzestrzenia się szybko pod postacią przemocy domowej, obojętności, znieczulicy i drętwoty, realnie dotykając ludzi.

Nie jest oczywiście tak, że Rosjanie nie absorbują imperialnych i irracjonalnych opowieści o swojej wielkości, nadzwyczajności i niezwykłej roli. Przeciwnie, system edukacji robi swoje. Nawet rozbrojony z wiary w imperium, pieczołowicie dekonstruujący w sobie rosyjskość Maksim, potrafił zaraz po przyjeździe oznajmić mi, że możemy śmiało rozmawiać po rosyjsku, bo na pewno mam wielką ochotę popraktykować język, oraz że te niecałe trzy godziny pociągiem do Gdańska to śmieszna odległość, bo u nich to dopiero są dystanse.

Nie wytrzymałam, dopiero kiedy bezmyślnie wymsknęło mu się, że zupełnie nie rozumie nacisku Ukraińców na mówienie wyłącznie po ukraińsku, a zresztą i tak po rosyjsku mówią niechlujnie, i że to prędzej dialekt niż język. Wtedy zasugerowałam, że na pewno to on ma ochotę poćwiczyć polski, skoro chce tu zamieszkać, i że jego kolej sprzątania kuchni. Nie wiem, czy dobrym pomysłem jest winić go za to, że jego były dom to imperium, ale uznałam, że na pewno w takich sytuacjach warto mu to jednak przypominać. Imperializm i wielkoruski szowinizm musi się skompromitować w nich. Nie pomoże im w tym jednak bezwzględne zamykanie granic i piętnowanie z automatu za rosyjski paszport.

Jeden z aktywistów przebywających aktualnie w Polsce, etniczny Buriat, ale przecież obywatel Federacji, żalił mi się nawet ostatnio, że w samej Rosji spotykał się z przejawami rasizmu, ale tu z kolei, jako że ma rosyjski paszport, jest tym po prostu złym ruskim. Za każdą dużą opowieścią kryje się wiele mniejszych, indywidualnych historii, które są ważne przy próbach scalenia wszystkiego w całość. Dlatego zdecydowałam się opisać historię Maksima.

**

Katarzyna Roman-Rawska – socjolożka, literaturoznawczyni i publicystka. Zajmuje się rosyjskimi oporami i protestami wobec władzy i opresji na różnych polach. Pracuje w Instytucie Slawistyki PAN.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij