Czytaj dalej, Świat

Odrodzić przeszłość, której nie było. Paranoiczna nostalgia Trumpa i Putina

Populiści u władzy sprzedają marzenia o wskrzeszeniu imperium albo przywróceniu dawnej świetności. To pozwala im ignorować fakty – bo na co komu fakty, które mówią, że w przyszłości będzie tylko gorzej? Fragment książki Petera Pomerantseva „To nie jest propaganda”, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej.

W okresie głasnosti wydawało się, że prawda wyzwoli wszystkich. Można było odnieść wrażenie, że dyktatorzy bali się tej prawdy, którą tłumili. Coś jednak poszło bardzo nie tak. Mamy dostęp do większych ilości informacji niż kiedykolwiek wcześniej, ale wygląda na to, że fakty straciły swoją moc. To nic nowego, że politycy kłamią; nowością jest jednak, że chyba chcą się obnosić z tym, jak bardzo ich nie obchodzi, czy mówią prawdę, czy nie.

Kiedy Władimir Putin wystąpił w międzynarodowej telewizji podczas aneksji Krymu dokonanej przez jego armię, z drwiącym uśmieszkiem oświadczył, że na półwyspie nie ma żadnych żołnierzy rosyjskich, chociaż wszyscy wiedzieli, że są. Później, równie lekko, przyznał, że tak, żołnierze byli na Krymie. Kłamał nie dlatego, że chciał zastąpić jedną rzeczywistość inną, ale żeby po prostu dać jasno do zrozumienia, że fakty nie mają znaczenia. Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump również znany jest z tego, że najwyraźniej nie stosuje się do żadnego pojęcia prawdy czy faktów, ale nie stanęło mu to na drodze do sukcesu.

Dlaczego do tego doszło? Czy winna jest technologia? Media? Jakie są konsekwencje tego, że wielcy tego świata nie boją się już faktów? Czy to oznacza, że można dopuszczać się przestępstw w biały dzień? A potem tylko wzruszać ramionami? (…)

Technologie mediów społecznościowych, połączone ze światopoglądem, według którego wszelka informacja bierze udział w wojnie, a bezstronność jest niemożliwa, pomogły obalić najświętszą świętość faktów. Im dłużej jednak zastanawiałem się nad tą kwestią, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że źle stawiam pytanie. Zamiast dociekać, dlaczego fakty przestały się liczyć, powinienem najpierw upewnić się, dlaczego w ogóle kiedykolwiek miały znaczenie w debacie politycznej. I dlaczego oba supermocarstwa, byli rywale z okresu zimnej wojny, stosują dziś podobne taktyki?

Przecież fakty nie zawsze są najprzyjemniejsze. Mogą nam przypominać – jak odkryłem dzięki mojej nauczycielce, pani Stern – o naszym położeniu i naszych ograniczeniach, porażkach i ostatecznie naszej śmierci. Jest jakaś niedorosła radość w zrzuceniu ich ciężaru, w powiedzeniu ponurej rzeczywistości jednego głośnego „spieprzaj”. Przyjemność zapewniana przez takiego Putina czy Trumpa polega na uwolnieniu się od przymusu faktów.

Jednak chociaż fakty mogą być nieprzyjemne, są użyteczne. Potrzebujesz ich zwłaszcza wtedy, kiedy tworzysz coś w prawdziwym świecie. Na przykład przy projektowaniu mostu nie ma chwil postprawdy. Fakty są konieczne, by pokazać, co się buduje, jak będzie działać, dlaczego nie runie. Z kolei w polityce potrzeba faktów, by udowodnić, że dąży się do realizacji jakiegoś racjonalnego pomysłu na postęp: oto nasze cele, oto jak wykażemy, że je osiągamy, oto jak poprawią wam jakość życia. Potrzeba faktów wynika z wizji przyszłości opartej na dowodach.

Trollowanie „ku chwale ojczyzny”

Zimna wojna była dla obu stron przedłużeniem debaty o tym, który system –demokratyczny kapitalizm czy komunizm – ma zapewnić ludziom świetlaną przyszłość. Wykazać, czy zmierza się w kierunku tej przyszłości, można było przy pomocy dowodów. Pomimo wszystkich wypaczeń i okrucieństw komunizm miał przecież być największym naukowym projektem postępu. Chociaż żyjący pod jego władzą ludzie wiedzieli, że to tylko fikcja, reżim miał się kierować radzieckim paradygmatem rozwoju gospodarczego opartym na teorii marksizmu-leninizmu proponującej obiektywne prawa rozwoju historycznego. Prawa te rzekomo obowiązywały, a teoria się sprawdzała. Dlatego też można było złapać Związek Radziecki na kłamstwie, obnażając fałsz przez podawanie do publicznej wiadomości prawidłowych informacji albo konfrontowanie przywódców z faktami.

Po zimnej wojnie pozostał tylko jeden pogląd polityczny i jedna wizja przyszłości: globalizacja, rozbudzona zwycięstwem „wolności” – wolne rynki, swoboda przemieszczania się, wolność słowa, swobody polityczne. W demokracjach partie polityczne wciąż jeszcze musiały udowodnić, że mogą zarządzać tym procesem lepiej niż ich konkurenci, chociaż był to proces znacznie bardziej technokratyczny niż bitwa nowych idei.

Taka wizja przyszłości niejednokrotnie się załamywała. Inwazja na Irak, nazywana operacją „Iracka Wolność”, podważyła pogląd, że osiągnięcie wolności osobistej wszystkich ludzi jest w historii nieuniknione. Kiedy w Bagdadzie obalano pomnik Saddama Husajna, media pokazywały sceny przypominające niszczenie posągów Lenina w Europie Wschodniej. Dobór obrazów podsuwał historyczną analogię, montaż ujęć wskazywał na spójność jednej wielkiej opowieści. Dysydenci okresu zimnej wojny, na przykład Václav Havel, wsparli tę wojnę słowami, które wybrzmiewały jak echa ich dawnych bitew z dyktaturą. Ci, którzy doprowadzili do obalenia Saddama Husajna, powoływali się na walkę z władzą radziecką i przedstawiali swoje działania jako kontynuację tego nurtu historii.

Postprawda: odporna na fakty

czytaj także

„Prezydent Reagan powiedział, że doba sowieckiej tyranii się kończy, a impetu wolności nie można powstrzymać” – oświadczył George W. Bush w 2003 roku, po czym zadzierzgnął nić łączącą zmagania zimnej wojny ze swoją wizją Bliskiego Wschodu po inwazji amerykańskiej. „Demokracja w Iraku odniesie sukces. Od Damaszku po Teheran rozejdzie się wieść, że wolność może być przyszłością każdego narodu”.

Inwazja oczywiście sprowadziła na Irak wojnę domową i doprowadziła do śmierci setek tysięcy ofiar. Potężne znaczenie słów i obrazów z Berlina Wschodniego i Pragi zostało stracone w Bagdadzie.

Wciąż jednak żyliśmy w świecie, w którym obowiązywała pewna koncepcja przyszłości, a przynajmniej wizja gospodarcza: wizja coraz silniejszej globalizacji. A potem, w 2008 roku, przyszedł krach finansowy. Pomysł, że wolne rynki przynoszą wolność od niedostatku, zaczął wywoływać pusty śmiech; rozwiał się sen o tym, że pieczołowicie doglądany rynek Europy jest odporny na wielkie wstrząsy ekonomiczne. Wtedy właśnie dla wielu skończyły się ostatnie z dawnych wizji uniwersalnej przyszłości, wyrażonych zimnowojenną retoryką. Gdzie indziej, od miasta Meksyk po Manilę, już od dawna powoli się one rozpuszczały, jak kostka mydła, z której zostaje tylko szara breja.

Skoro potrzeba faktów opiera się na wizji konkretnej przyszłości, do której się dąży, jaki jest sens faktów, kiedy ta przyszłość maluje się w czarnych barwach? Po co ci fakty, które mówią, że twoje dzieci będą biedniejsze od ciebie? Że wszystkie wersje przyszłości są mało obiecujące? Dlaczego masz wierzyć dostarczycielom faktów: mediom i akademikom, think tankom, oficjelom?

Tłumy pociąga zatem za sobą polityk, który robi największe show z odrzucania faktów, usprawiedliwia ludzką przyjemność płynącą z wygadywania głupot i folguje sobie pełną, anarchiczną wolnością od jakiejkolwiek zborności wypowiedzi − od ponurej rzeczywistości. To, że wystarczająco wielu Amerykanów zagłosowało na Donalda Trumpa, człowieka mającego komunikatywność w głębokim poważaniu i wysyłającego mnóstwo sprzecznych sygnałów, które nigdy nie składają się na stabilny obraz całości, było możliwe częściowo dzięki przekonaniu wyborców, że nie czeka ich żadna lepsza przyszłość oparta na dowodach. W istocie rzeczy przyjemność płynie z nie samego braku komunikatywności. Wreszcie możesz wyrazić ogarniające cię szaleństwo i nikt nie ma nic przeciwko. Trump daje radość, bo przyzwala na czerpanie przyjemności z wyrzucania z siebie słownego gówna; radość z czystej emocji, często gniewu, bez żadnego głębszego sensu.

To nie przypadek, że tak wielu aktorów politycznych nowego typu oddaje się nostalgii. Internetowe armie trolli Putina sprzedają marzenia o wskrzeszeniu imperium rosyjskiego albo Związku Radzieckiego, Trump tweetuje, że przywróci Ameryce wielkość, widma pradawnej potęgi przywołują też media tureckie i węgierskie.

Pomerantsev: Pamięć w czasach bezkarności

czytaj także

„Wiek XX zaczął się utopią, a skończył nostalgią. Wiek XXI nie charakteryzuje się poszukiwaniem nowości, ale mnożeniem nostalgii” – pisała rosyjsko-amerykańska filolożka Svetlana Boym, postrzegając nostalgię jako sposób na ucieczkę od ograniczeń racjonalnego porządku czasu. Wyróżniła dwa jej rodzaje. Jeden, zdrowy, nazywa nostalgią „refleksyjną”. To wspominanie pojedynczych, często ironicznych historii z przeszłości i próby dostrzeżenia różnicy między przeszłością a teraźniejszością, by ukształtować przyszłość. Drugi, bardziej szkodliwy typ Boym nazywa nostalgią „ku pokrzepieniu”. Chodzi o dążność do odbudowania utraconych ojczyzn z „paranoiczną determinacją”, która myśli o sobie jako o „prawdzie i tradycji”, jest opętana wielkimi symbolami i „rezygnuje z krytycznego myślenia na rzecz więzi emocjonalnej […]. Bezrefleksyjna nostalgia może zrodzić potwory”.

Nostalgia „ku pokrzepieniu” daje o sobie znać od Moskwy, przez Budapeszt, po Waszyngton. Fakty są ostatnią rzeczą, której by chcieli ci dostarczyciele widmowych, sfabrykowanych przeszłości.

W Europie Zachodniej i Ameryce prowadzi to do kuriozalnych wyników wyborów. Gdzie indziej jednak konsekwencje takiej polityki, w której fakty straciły moc, są znacznie groźniejsze.

**
Peter Pomerantsev – brytyjski dziennikarz, wykładowca uniwersytecki, producent telewizyjny rosyjskiego pochodzenia. Autor świetnie przyjętego w Polsce reportażu o polityce Władimira Putina Jądro dziwności. Autor tekstów w najważniejszych zachodnich mediach: „London Review of Books”, „Financial Times”, „Wall Street Journal”, „Newsweek” i „New Yorker”.

Książka To nie jest propaganda, z której pochodzi ten fragment, ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w przekładzie Aleksandry Paszkowskiej.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij