Świat, Weekend

Monbiot: Okrutne fantazje dobrze odżywionych

Klimatyczne klęski ostatecznie spowodują, że wszyscy opuścimy miasta i wrócimy na sielską wieś. Będziemy uprawiać żywność na własne potrzeby, szyć sobie ubrania i żyć prosto, w zgodzie z naturą. Kto tak wyobraża sobie przyszłość, niech nie pomija momentu, w którym ponad połowa ludzkości musi najpierw wymrzeć z głodu.

Turystyka zajmuje się sprzedawaniem opowieści o tym, co sama niszczy. Reklamuje zjawiska „tradycyjne” i „niezmienne” – i dlatego je zmienia. Jak w tym starym dowcipie: „przyjedź skazić nieskażoną wyspę”. Gdy tylko ktoś powie „ponadczasowy”, zegar natychmiast zaczyna tykać. Wtedy opiewane piękno staje się tylko cieniem.

Podobne napięcie między tym, jakie panują realia, a tym, jak się je przedstawia, występuje również w sektorach żywności i rolnictwa, często zresztą blisko związanych z turystyką. Gdy tylko doceni się jakiś region za miejscową gastronomię, turystyka spożywcza przyspiesza gentryfikację. W lokalach po dawnych boulangeries, boucheries czy fromageries otwierają się butiki z bibelotami czy damskimi torebkami. Potem nadchodzi nowa fala specjalistycznych sklepów spożywczych, sprzedających tradycyjną żywność po butikowych cenach, które podwajają się z każdym dodanym przymiotnikiem i miejscem pochodzenia.

Wyroby są prawdziwe, ale towarzyszące im historie – o chłopskiej gospodarce autochtonów, samowystarczalności zahartowanej wśród lasów i łąk – zostają paradoksalnie unieważnione przez opowiadanie. Turystyczny dolar, jaki przyciągają, umiędzynarodawia lokalną gospodarkę. Stodoły i obory, gdzie trzymano krowy, tłoczono moszcz czy odcedzano miód, przebudowuje się na Airbnb albo wakacyjne rezydencje. Na pastwiskach stawia się glampingi i padoki dla koni. Pieniądz wytwarzany przez mit ponadczasowości odciąga miejscowych od tego skromnego życia, które opiewają etykiety.

Tymczasem, aby dotrzymać kroku gastronomicznemu popytowi, rolnictwo bezlitośnie zwiększa natężenie. W regionach Francji słynących z serowarstwa trudno dziś znaleźć mleczną krowę. Na wielkich połaciach ziemi uprawia się kukurydzę. Przejeżdżający turysta romantycznie wyobrazi sobie może, że to słodka kukurydza do spożycia dla ludzi. Ależ ci Francuzi rozsmakowali się w kukurydzy! Otóż nie, zostanie z niej zrobiona kiszonka do karmienia bydła zakwaterowanego w ogromnych blaszanych oborach – fabrykach krów, które wyrosły od Bretanii do Sabaudii. To biznes nie mniej brutalny i uprzemysłowiony niż każdy inny. Mleko przemierza setki kilometrów ciężarówkami, a ser wystawia się na targach od Dubaju po Szanghaj.

Im dłużej kręci się ten cykl intensyfikacji, im dalej sięga „lokalna” gospodarka, tym bardziej sielankowy i swojski staje się przekaz marketingowy: zbliżenia popękanych, brudnych od gleby dłoni, stadko kur na łące usianej jaskrami, dziewczęta w bawarskich fartuchach i cała reszta tych samopożerających bzdur Spektaklu.

Spektakl produkcji

Żeby gospodarki o tak przerośniętej skali z powrotem zmniejszyć, nie wystarczy wrócić do „prostoty”. To będzie świadomy, gorączkowy wyścig z entropią. Podziwiam tych, którym się uda!

Nie obędzie się między innymi bez drobnych, lokalnych producentów, najlepiej uprawiających nowe formy wysokoplennej agroekologii. A to nie jest biznes dla płochliwych. Takie przedsięwzięcie przypomina bieg pod prąd po ruchomych schodach, które z każdym rokiem przyspieszają. Wysokie ceny ziemi, rosnące czynsze, niskie ceny skupu, łatwiejsze i wdzięczniejsze możliwości zarobku gdzie indziej utrudniają przetrwanie w tej ni to nowej, ni to starej gospodarce, nie mówiąc już o odniesieniu w niej sukcesu. Do tego dochodzi groźba (choć dla niektórych chyba obietnica), że człowiek sam przemieni się w ten archetyp, w rekonstruktora chłopskiego życia, reklamującego się łakomemu Spektaklowi.

Oczywiście wszyscy do pewnego stopnia imitujemy siebie samych. Wszyscy jesteśmy autokonsumentami. Jednak autokreacja mało gdzie zachodzi intensywniej niż w sektorach działalności „autentycznej”.

Monbiot: Łosoś z malowniczej Szkocji, czyli jak konsumpcjonizm zabija wyobraźnię

Sielankowe rekonstrukcje mają nikły związek z tym, za co się podają. To, co dziś fetyszyzujemy jako „chłopskie jedzenie”, jest w rzeczywistości znacznie bogatsze i bardziej różnorodne od potraw jadanych niegdyś przez chłopów – może z wyjątkiem świąt. Dla większości mięso było luksusem, nawet ser jedzono rzadziej, niż się nam dzisiaj wydaje, a sałatek w wielu miejscach nie podawano wcale. Często dieta wprost nie wystarczała do przeżycia, bo brakowało w niej niezbędnych składników, na przykład białka. Między innymi z tego powodu – obok innych aspektów zdrowotnych – idealizowany przez nas przeciętny wiejski przodek był w porównaniu z nami bardzo drobnej postury.

Wiele spośród „tradycyjnych” składników, uważanych za podstawę danej kuchni – na przykład pomidory we Włoszech czy papryka w Hiszpanii – jeszcze całkiem niedawno nie występowało w diecie tych, których kuchnię rzekomo dziś cenimy. Białko (w niewystarczającej i tak ilości) pochodziło w dużej mierze nie z sera czy mięsa, ale z tego, co dziś w menu indyjskich restauracji figuruje jako dal, a wówczas nazywało się: polewka grochowa, groch z kapustą czy groch ze słoniną. Dzisiejsi smakosze raczej nie cenią tych dań. George Crabbe w satyrycznym poemacie Wioska z 1783 roku pisał o chłopskiej strawie:

To nie sytne, nie sute, proste, przaśne jadło,
że tobie, co zazdrościsz, nie przejdzie przez gardło[1].

Natomiast dla zamożnych, rozrzutnie płacących za żywność, którą naiwnie uznają za chłopską, każdy dzień jest dniem świątecznym.

Makłowicz: Polacy jedzą tak dużo mięsa, bo pragną zaspokoić tęsknoty swoich chłopskich przodków

Krainy obfitości

Wszyscy wyrośliśmy przede wszystkim na zupełnie innym dziedzictwie: pięciu dekadach spadku poziomu głodu przy jednoczesnym wzroście populacji – cudzie, z którego w świecie zamożnych rzadko zdajemy sobie sprawę, bo aż tak nam dzięki niemu wygodnie. Raptem 60 czy 70 lat temu uważano jeszcze, że takie niezwykłe zjawisko jest po prostu niemożliwe.

Co do trzech spraw możemy się chyba zgodzić. Po pierwsze, ten cud dokonał się wysokim kosztem dla środowiska. Umożliwiły go nowe, głodne i spragnione odmiany roślin uprawnych, wymagające do przetrwania potoku agrochemikaliów, niezrównoważonego zużycia wody i praktyk mogących przyspieszyć degradację gleb. Po drugie, cud okupiony został destabilizacją społeczno-polityczną: zaborem ziemi, grodzeniem, wzrostem potęgi korporacji i skupionej w ich ręku władzy. Po trzecie, ten cud prawdopodobnie właśnie się wypala: globalna liczba osób przewlekle niedożywionych wzrosła z 613 milionów w 2019 roku do 735 milionów w 2022 roku (są to mediany szacunków).

Bezpośrednimi powodami częściowego odwrócenia trendu są pandemia COVID-19 oraz agresja Rosji na Ukrainę. Oprócz tego stoją za nim głębsze, coraz pilniejsze problemy: spadek ilości niezbędnych zasobów, takich jak gleba i woda, wstrząsy środowiskowe uderzające w produkcję rolną oraz utrata systemowej odporności globalnych łańcuchów produkcji żywności.

Pytanie – jedno z najważniejszych w naszych czasach – brzmi więc: jak niezawodnie, sprawiedliwie i znacznie niższym kosztem dla środowiska nakarmić populację, która najprawdopodobniej do połowy stulecia wzrośnie jeszcze do 9 czy 10 miliardów, zanim zacznie spadać? Innymi słowy: jak możemy wyżywić świat, nie pożerając planety? To jest tematem mojej najnowszej książki, Regenesis.

Jak wykarmić Polskę i świat, czyli Regenesis

Dowiedziałem się, że mamy wiele możliwych dróg – nie możemy się natomiast cofnąć. Gdybyśmy chcieli odtworzyć systemy rolnicze sprzed bodaj 60 czy 70 lat, kiedy to, jak pamiętamy, prognozy wyżywienia ludzkości pesymistycznie zapowiadały zaostrzenie głodu na świecie wraz ze wzrostem populacji, sprawdziłyby się dawne ponure przewidywania. Dlaczego? Ponieważ wydajność produkcji była wówczas znacznie niższa niż dziś. Ponad 8 miliardom ludzi żyjących na Ziemi w 2023 roku niedożywienie i klęski głodowe grożą w mniejszym stopniu, niż groziły 3 miliardom i 200 milionom ludzi żyjących na Ziemi w roku 1963, gdy się urodziłem.

Zatrzymajmy się na chwilę nad tym faktem, bo chodzi przecież o jedną z najbardziej niezwykłych (i zastanawiająco najrzadziej docenianych) transformacji naszych czasów.

Liczba śmiertelnych ofiar głodu była szczególnie wysoka w latach 60. Wskutek „wielkiego skoku” Chin, będącego w rzeczywistości skokiem wstecz. Szacuje się, że w tamtej dekadzie w okolicznościach masowego głodu zmarło na świecie 16,6 mln ludzi. Dla porównania, w latach 50. liczba ta wyniosła 8,8 mln, zaś w latach 70. 3,4 mln. Jednak 3,4 miliona to wciąż ogromna liczba w porównaniu do ostatnich dziesięcioleci. W latach 2010–2016, ostatnich w najnowszym zbiorze zestandaryzowanych danych, od masowego głodu zmarło 255 tysięcy ludzi – całe to żniwo zebrała klęska w Somalii.

Od tamtej pory doszło do czterech dużych klęsk głodowych: w Jemenie, Sudanie Południowym, ponownie w Somalii oraz w Tigraju. W sumie zmarły setki tysięcy osób. Wszystkie cztery katastrofy spowodowały konflikty zbrojne. Głód również słabiej rozprzestrzenia się geograficznie: zamiast, jak kiedyś, ogarniać wielkie obszary globu, dziś najczęściej ogranicza się do jednego kraju czy prowincji.

Jak zdumiewający jest ten spadek, docenimy dopiero, gdy rozpatrzymy wskaźnik śmiertelności głodu, to znaczy stosunek liczby ofiar do całkowitej liczby ludności. Sto lat temu wskaźnik wynosił 82 na 100 tysięcy osób. W latach 30. XX wieku równał się 56, w latach 40. wynosił 79, w latach 50. 32, w latach 60. – 50, zaś w latach 70. spadł do 8,4 osoby na 100 tysięcy. Najnowsze dane mówią, że wskaźnik ten wynosi 0,5: z głodu umiera jedna osoba na 200 tysięcy. Ani razu w znanej nam historii śmiertelna potęga trzeciego jeźdźca apokalipsy nie była tak osłabiona.

Podobny trend występuje w danych o śmierci z niedożywienia (innymi słowy, nie tylko tych zgonów, do których dochodzi masowo podczas klęsk głodu). Statystyka spada dość miarowo: z 656 tysięcy w 1990 roku do 212 tysięcy w 2019 roku.

Monbiot: Gdy zabraknie żywności, bailoutu nie będzie

Co stoi za tymi niebywałymi tendencjami? Powodów jest kilka; skupię się na dwóch najważniejszych. Po pierwsze, znacznie zwiększyła się dostępność żywności na osobę. To samo w sobie jest również zjawiskiem niezwykłym. Zbierająca globalne dane statystyczne publikacja Our World in Data podaje, że w latach 1961–2014 produkcja zbóż na świecie wzrosła o 280 proc. Jest to dwukrotność wzrostu liczby ludności na świecie w tym samym okresie (136 proc.). Doszło do niej prawie wyłącznie dzięki podnoszeniu plenności upraw w przeliczeniu na hektar.

Po drugie, dziś transportujemy żywność na dalekie odległości. Choć niejeden ekspert narzeka na negatywne konsekwencje tego zjawiska, przyczynia się ono znacząco do spadku wskaźników głodu. Powód jest prosty: jeśli w jednym miejscu zdarzą się marne zbiory bądź całkowity nieurodzaj, można przemieścić tam żywność z regionów, gdzie wystąpiła jej nadwyżka, czy to przez handel, czy programy pomocowe. Zgoda, ekstremalna globalizacja systemów żywności spowodowała własne problemy. Jednak bez tego wsparcia z daleka znacznie więcej ludzi cierpiałoby głód.

Powrót do dawnych sposobów przetrwania zwiastowałby więc globalną katastrofę na skalę niewyobrażalną.

Wielki podział

Tego typu oczywiste stwierdzenia sprawiają jednak, że wiele autorek piszących o żywności i rolnictwie, influencerek oraz filmowców patrzy na mnie jak na wroga. (Oni zresztą mają do utrzymania własną dochodową branżę). W ich oczach dopuszczam się bluźnierstwa – bo przecież nostalgia spożywcza rodzi wierzenia niemal religijne.

Jeszcze cięższy grzech popełniam, gdy sięgam po dane statystyczne. Po wydaniu Regenesis odkryłem, że przyzwyczajeniem zawodowym budzącym w oponentach największą furię jest rozpatrywanie problemu w liczbach. Hektary, plony, składniki odżywcze, kalorie, nakład, produkcja, koszt, emisje, zgony: wszelka forma przeliczania jest w tej sferze równie mile widziana co tamburyn w sonacie Bacha.

Dlaczego? Dlatego że romantyczna historia o tym, jak „powinno się” wytwarzać żywność, ma charakter wyłącznie jakościowy. To estetyczna mrzonka, opierająca się na obrazkach, poezjach, przeczuciach. W gastronomii to zresztą zrozumiałe podejście, ale w kwestii sprawiedliwej dystrybucji – śmiertelne. Tylko ci, którzy nigdy nie chodzą głodni, mogą sobie dogadzać zachwalaniem czasów i metod ludzi, którym wszystkiego brakowało.

Mamy do czynienia z dwoma zupełnie odrębnymi pytaniami: „jakie systemy produkcji chcieliby widzieć niektórzy dobrze odżywieni dziennikarze kulinarni?” i „jak wyżywić wszystkich ludzi na Ziemi?” Mimo to bezustannie i bezdusznie się je ze sobą myli – choć często prowadzą przecież do całkowicie odmiennych wniosków.

Fantazjowanie o takim systemie żywnościowym, w którym trzeci jeździec apokalipsy znów paradowałby zwycięsko po świecie, to jeden z bardziej perwersyjnych obyczajów ludzi dobrze sytuowanych. Pasja, z jaką bronią proponowanego przez siebie programu głodu, jest istnym dziwem. Przedkładają swoją estetykę – swoje idylliczne fantazje – ponad dobrostan 8 miliardów ludzi.

Może jednak nie powinniśmy się dziwić: nostalgia to jedna z najpotężniejszych i najbardziej niebezpiecznych sił społecznych. Biada temu, kto chce drugiemu odebrać fantazje o przeszłości!

Wojna w Ukrainie doprowadzi do głodu

Sądziłem, że widziałem już wszystko: całą plejadę okrutnych fantazji, w których sielskie strefy komfortu wygrywają z globalną koniecznością. A potem przeczytałem nową książkę Chrisa Smajego, rolnika, autora wywodzącego się z kręgów akademickich, zatytułowaną Saying No to a Farm-Free Future (Nie dla przyszłości bez gospodarstw). Książkę chwalili znani dziennikarze i aktywiści zajmujący się żywnością, rolnictwem i środowiskiem. Większość z nich ma taki światopogląd, jaki opisałem powyżej, a książka stała się swego rodzaju biblią ich ruchu. Promuje ona natomiast coś, co mnie zdaje się przepisem na masowy, globalny głód.

Zanim przejdę dalej, chcę podkreślić, że Chris ma pełne prawo napisać i wydać taką książkę. W internecie krytykowano go już za podżeganie do bratobójczej wojny w kręgach lewicowo-zielonych (ale mnie zresztą też). Ja tego tak nie postrzegam. Spór, w którym autor zabiera głos, jest zasadniczy, podziały są realne, a debatę należy odbyć. Moim zdaniem chodzi wręcz o jeden z najostrzejszych rozdźwięków w ramach ruchów ochrony środowiska i nic nam nie pomoże udawanie, że on nie istnieje. Mimo że książka Chrisa została pomyślana jako atak na moją Regenesis, a szerzej na mnie, cieszę się, że ją napisał. Jest pouczająca.

Znamię Bestii

Chris rozpoczyna atak od obelg. Dowiaduję się, że jestem zarówno „ekomodernistą”, jak i „urbanistą”. Nie wyjawia swojej definicji ekomodernizmu, ale używa tego pojęcia na określenie każdego, kto faworyzuje nowe lub nowawe zielone technologie: fotowoltaikę, turbiny wiatrowe, kolej elektryczną, mapowanie GIS, kuchenki indukcyjne…

Ja mogę podać swoją definicję ekomodernizmu. Jest to ruch traktujący zielone technologie jako substytut zmiany polityczno-gospodarczej. Taką postawę dostrzegam w wizji postaci typu Bill Gates czy Ted Nordhaus i jestem jej zdecydowanie przeciwny. Uważam, że nowoczesna technika to tylko jeden ze składników niezbędnej transformacji, konieczny, ale niewystarczający. Całe życie zawodowe poświęciłem na namawianie do zmian polityczno-gospodarczych, starając się detronizować oligarchów (łącznie z Billem Gatesem) oraz korporacje, których ekonomiczna i polityczna władza szkodzi zarówno demokracji, jak i ludzkiemu dobrostanowi.

Natomiast na dowód mojego „urbanizmu” Chris przytacza jedynie treść pewnej holenderskiej strony internetowej, która twierdzi, że do 2100 roku 90 procent populacji Ziemi powinno żyć w miastach. Nie mam nic wspólnego z tym przekazem. Pomysł oburza mnie tak samo, jak oburza Chrisa. Ale on pisze tak, jak gdyby to była moja opinia, czyli dopuszcza się rażącego nadużycia. Nie zaskoczyło mnie więc, że opinie o książce powoływały się na ten fatalny urbanizacyjny pomysł jako „jedną z propozycji Monbiota” (na moją prośbę treść cytowanego artykułu już zmieniono).

Poważni panowie gotują nam katastrofę

Na tej fikcyjnej podstawie Chris stwierdza, że chcę „spustoszyć wieś”, „wyludnić” przyrodę, „wyeliminować” wiejskość i „utrzymać możliwie wielu ludzi z dala od działek i niewielkich gospodarstw wiejskich”, a także „skupić ludzi w miastach jako bezradnych konsumentów”. Niczego takiego nie pragnę. Tak naprawdę jestem temu wszystkiemu zdecydowanie przeciwny. Jeszcze raz określę swoje stanowisko, choć nie mam pewności, czy autor i inni mnie dosłyszą: Nie postuluję żadnej depopulacji wsi.

Pod jednym tylko względem – choć wcale nie pałam wielkim zamiłowaniem do miast – można mnie nazwać urbanistą. Dlaczego? Bo moim zdaniem wielkie populacje miejskie to fakt, który magicznie nie zniknie, a mieszkańcy miast powinni mieć co jeść. Jeśli dobrze odczytuję stanowisko Chrisa, najbardziej różnimy się w tych dwóch sprawach: po pierwsze, nie chcę nikogo wyrzucać z domu, a po drugie uważam, że mieszkańców miast też trzeba wyżywić.

Etykietki takie jak „ekomodernista” czy „urbanista” można uznać za zwykłe wybiegi w debacie: nadając komuś zniechęcające przezwisko, można skłonić ludzi, żeby przestali słuchać tego, co tamten ma do powiedzenia, albo odruchowo lekceważyli jego dowody i argumenty. W taki sam sposób niektórzy politycy potrafią przemielić trudne, skomplikowane problemy na pożywkę dla wojny kulturowej. Z biegiem książki Chrisa jego etykietowanie przybiera jednak mroczniejszy obrót.

Wygnani cenami

Chris przeznacza cały rozdział na pomstowanie na ludzi, którzy popierają utrzymanie wysokiej plenności upraw (a ja najwyraźniej jestem archetypem takiego człowieka). Ma to być rzekomo „ideologia rolniczych poprawiaczy”, stanowiąca „miejsko-przemysłową artykulację klasowej władzy przeciwko ludziom wsi i rolnictwa”. Przepraszam, czego?

Autor uzupełnia tezę w następujący sposób: „Narracja rozwoju rolnictwa zawsze miała aspekt klasowy: chodzi nie tylko doskonalenie niezarządzanego rolnictwa, lecz także doskonalenie klasowe niezarządzanych rolników”. Przejrzał nas: zawiązaliśmy ten spisek tylko po to, żeby uczyć rolników dobrych manier. Przecież nie mógłbym interesować się wysokimi plonami tylko dlatego, że bez nich nie da się wyżywić 8 miliardów ludzi.

Na tym się bynajmniej nie kończy. Jeśli uważasz, że trzeba uprawiać tyle produktów rolnych, żeby wszystkich nakarmić, grzeszysz też „produktywizmem”, „konsumeryzmem”, a nawet „kolonializmem”.

To prowadzi nas do problemu tak ostrożnie omijanego przez autora w całej książce: że pewna liczba ludzi wymaga pewnej ilości żywności, a żywność tę trzeba zarówno wyprodukować, jak i dostarczyć potrzebującym. Jeśli nie ma jej wystarczająco dużo bądź jeśli nie jest dostępna czy dla każdego przystępna cenowo, ludzie będą głodować. Wydaje mi się niebywałe, że muszę na to zwracać uwagę.

Uprawy wysokoplenne mogą wyżywić więcej ludzi między innymi dlatego, że duża podaż zbija ceny żywności, zwiększając zarazem jej dostępność dla biednych. Chris stanowczo odrzuca takie rozumowanie. Przekonuje, że „niskie ceny żywności, wysokie plony i nadprodukcja absolutnie stanowią przyczynę problemów z systemem żywnościowym, w tym globalnej biedy i głodu”. Następnie przedstawia dwa stwierdzenia, po których musiałem zbierać szczękę z podłogi. Jego zdaniem niskie ceny żywności to „ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje globalna biedota. Skutkują one zazwyczaj większą biedą, większym głodem”. A „wyższe ceny żywności mogą zaradzić głodowi na całym świecie”.

Można sobie wyobrażać, że tak niesłychane wypowiedzi zostaną drobiazgowo wyjaśnione i poparte dowodami. Żadne uzasadnienie się jednak nie pojawia. Najbliżej do niego jest spostrzeżenie autora, że w krajach takich jak Wielka Brytania ludzie wydają więcej na mieszkanie i energię niż na żywność (to prawda), więc niskie ceny żywności pomagają osiągać większe zyski właścicielom mieszkań i producentom energii – co może i jest prawdą, ale wymagałoby szczegółowego wyłożenia.

Nie mówi to jednak nic o sytuacji ludzi biednych na całym świecie, a to ich przecież dotyczą zdumiewające stwierdzenia autora. Zatrzymajmy się więc nad tym na chwilę.

Globalnie dietę definiuje się jako przystępną cenowo, kiedy stanowi ona co najwyżej 52 proc. wydatków gospodarstwa domowego. Zgodnie z tą definicją 3 miliardów ludzi – ponad jednej trzeciej populacji świata – nie stać na zdrową dietę. Innymi słowy: jeśli ci ludzie chcieliby kupić jedzenie o odpowiedniej wartości odżywczej, musieliby wydać na nie więcej niż na mieszkanie, energię, edukację, zdrowie, zdrowie, odzież i wszystkie inne potrzeby razem wzięte.

W gospodarce nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, żeby było co jeść

Co istotne, wśród tych 3 miliardów poniżej ustalonego progu znajdują się nie tylko mieszkańcy miast i wsi pracujący poza sektorem rolniczym, lecz także wielu rolników uprawiających ziemię na własne potrzeby. Część gospodarzy nie zbiera plonów wystarczająco obfitych bądź różnorodnych, by zaspokoić potrzeby żywnościowe swojej rodziny.

W niektórych krajach zdrowa dieta kosztuje więcej, niż wynosi mediana zarobków: czyli gdyby rodzina wydawała wszystkie swoje pieniądze, starając się zdrowo żywić, i tak nie byłoby jej na to stać. Owszem, problemem jest bieda, a ściślej rażąca nierówność dystrybucji majątku. I owszem, tą nierównością dystrybucji pilnie należy się zająć. Dlatego też potrzebujemy zmian polityczno-gospodarczych, a nie tylko nowych technologii. O ile więc nie widzę żadnych dowodów (a Chris żadnych nie przestawia), że wyższe ceny żywności rozwiążą problem głodu na świecie, o tyle znam liczne dowody na to, że raczej go pogłębiają.

Czy naprawdę można napisać książkę o żywności i rolnictwie, nie rozumiejąc tego podstawowego faktu? Wygląda na to, że tak. Saying No to a Farm-Free Future dostarcza przekonującej lekcji, że tendencyjne rozumowanie prowadzi do postaw zupełnie spaczonych i absurdalnych.

Niech jedzą… nic

Jak zdaniem Chrisa Smajego powinno się żywić ludzi? Można by oczekiwać od autora, że po zaciętym ataku na kanalie takie jak ja wreszcie przedstawi alternatywę. Jednak kolejną osobliwością tej książki i ruchu społecznego, do którego została skierowana, jest ogólnikowość w sprawach tak trywialnych jak produkcja żywności dla 8 miliardów ludzi. Cytuję najbardziej konkretne propozycje, jakie odnalazłem, gdy próbowałem doszukać się u Smajego programu wyżywienia wszystkich mieszkańców Ziemi:

„Głównie lokalne, samodzielne zaopatrzenie w żywność, włókna i inne rzeczy niezbędne do życia”. Powinniśmy „zyskać autonomię i sami siebie karmić”. Ludzie powinni „rozproszyć się po krajobrazie i tam prowadzić niskoenergetyczny tryb życia”. Ma nastąpić „powrót do chłopstwa, w ramach którego rolnicy komercyjni opuszczają kierat produktywności i […] orientują się na bardziej autonomiczne, lokalne agrokultury, spełniające lokalne potrzeby”. „Moglibyśmy zwielokrotnić podaż żywności w miastach, zwiększając liczbę działek, ogrodów sąsiedzkich, gospodarstw sprzedających produkty bezpośrednio oraz upraw na nieużytkach”.

Pojawia się pytanie – tu proszę o wybaczenie za to ekomodernistyczne, urbanistyczne, produktywistyczne, konsumpcjonistyczne i kolonialne myślenie – kto w świecie „samodzielnego zaopatrzenia” i powrotu rolników komercyjnych do „chłopstwa” nakarmi tych, którzy nie wyżywią się sami?

Ziemie otaczające większość dużych skupisk ludzkich nie są wystarczająco żyzne, żeby dla wszystkich starczyło plonów. Autorzy artykułu opublikowanego w „Nature Food” stwierdzili, że tylko jedna czwarta ludności świata mieszka w takim miejscu, gdzie w promieniu 100 kilometrów rosną podstawowe zboża wystarczające do ich wykarmienia. Okazuje się, że średni minimalny dystans, z którego mogą do ludzi na świecie dojechać produkty stanowiące podstawę ich diety, wynosi 2200 kilometrów. Większość żywności świata uprawia się na ogromnych, mało zaludnionych obszarach (amerykańskich równinach, kanadyjskich preriach, rosyjskich stepach itp.), a następnie transportuje do miejsc ciasnych i gęsto zaludnionych.

Właśnie te dane najwścieklej oprotestowują ludzie o przekonaniach Chrisa, mimo że nie mają przygotowanego żadnego kontrargumentu. Dlaczego ich to tak denerwuje? Bo liczby stoją w sprzeczności z ich światopoglądem. Statystyki pokazują, że choć lokalizm agrarny może w pewnym zakresie sprawdzać się świetnie, sam zwyczajnie nie odpowiada na wyzwanie wyżywienia całego świata.

Miasta potrafią uprawiać jedynie ułamek potrzebnej im żywności – jak zresztą przyznaje Chris w innym miejscu książki. Znowu: nietrudno domyślić się dlaczego. Obszary miejskie zajmują zaledwie 1 procent gruntów całego świata, a popyt na ziemię do innych zastosowań jest tam niezwykle wysoki. Ogródki działkowe i sąsiedzkie, małe i duże gospodarstwa fantastycznie wzbogacają życie w mieście, ale mogą zaspokoić tylko niewielką część popytu miasta na owoce i warzywa i praktycznie znikomą część popytu na podstawowe źródła kalorii.

O ile problem dotyczy głównie miast, o tyle na produkcji pozamiejscowej muszą polegać nie tylko wielkie aglomeracje. Wiele regionów z mniejszymi miejscowościami również nie ma takiej zdolności do produkcji rolnej, by samemu się wyżywić. A nawet obszary obdarzone wystarczającą ilością ziemi uprawnej i wody mogłyby – jak zdarzało się wielokrotnie w przeszłości – zaznać miejscowej klęski nieurodzaju. Świat lokalizmu agrarnego wróciłby więc z pewnością do stanu, gdzie głód występuje powszechnie i często.

Produkcja żywności w Europie: data ważności dawno minęła

czytaj także

Jak więc nakarmić te 4,5 miliarda ludzi mieszkających w miastach – 60 procent globalnej populacji – i wielu innych, żyjących tam, gdzie nie ma żyznej ziemi? Odpowiedź nie nadchodzi. Nie żartuję: na żadnej ze 159 stron książki nie zostało wyłożone, w jaki sposób ci ludzie mieliby przeżyć. Jeżeli nie jesteś agrarnym lokalistą, uprawiającym własną żywność albo kupującym od miejscowych rolników, to masz pecha. A jeśli Chris opracował jakiś plan wyżywienia ciebie, to niestety o nim nie wspomina.

Pisząc o własnej, dumnie niskoplennej uprawie pszenicy i ziemniaków, Chris Smaje stwierdza: „Nie ma sensu pracować za marne grosze na cudzą korzyść, skoro wyhodowało się tyle, żeby samemu zjeść”. Oto dlaczego rolnicy niepodzielający światopoglądu autora dążą do wysokich plonów: dopiero duża wydajność sprawia, że opłaca się produkować podstawowe produkty i sprzedawać je innym. Powinniśmy dziękować fortunie, że istnieją tacy producenci.

Tuczarnie ludzi

Jak Smaje doszedł do takich przekonań? Nie czytam mu w myślach, ale być może częściowo chodzi o nienawiść do miast. A autor grzmi przeciwko nim jak starotestamentowy prorok potępiający Sodomę i Gomorę.

Miasta nazywa „tuczarniami ludzi” – co według mnie brzmi groteskowo i dehumanizująco. Zdaniem Smajego miasta „pożerają wszystko wokół, a potem same siebie”. Zostały „zbudowane na dostatku taniej energii i na modelach zglobalizowanego handlu, którym nie jest pisane przetrwanie”.

To prawda, że miasta polegają na niezrównoważonych, wyzyskowych modelach eksploatacji, konsumpcji i zrzucania odpadów. Dotyczy to jednak całości dzisiejszej gospodarki, nie tylko miejskiej. Według mnie rozwiązaniem nie jest złorzeczenie miastom i ich mieszkańcom, ale zastąpienie niszczycielskich modeli ekonomicznych takimi, które zaspokajają potrzeby wszystkich, nie przekraczając jednocześnie granic wytrzymałości Ziemi. Właśnie do tego namawia Kate Raworth w Ekonomii obwarzanka. Uważam, że jej wizję można zrealizować dzięki polityce „prywatnej wystarczalności i publicznego luksusu”. Żadne z tych postulatów nie usuwają magicznie konieczności produkowania odpowiedniej ilości żywności.

Jeśli dobrze interpretuję puste eufemizmy Smajego, na pytanie o to, jak nakarmić mieszczuchów, nie warto odpowiadać, bo miasta wkrótce upadną, a ich dawni mieszkańcy będą musieli „rozproszyć się po krajobrazie”, aby hodować własną „żywność i włókna, budować schronienia, wytwarzając skromne środki do życia z lokalnej bazy ekologicznej”. (Co z tego, że w wielu rejonach świata „lokalna baza ekologiczna” utrzyma tylko ułamek mieszkańców).

Jeśli rozwiązanie, które proponujesz, jest równoznaczne z upadkiem społeczeństwa, musisz zadać sobie kilka trudnych pytań o to, co tak naprawdę starasz się rozwiązać.

Wielkie okrucieństwo

W propozycji Chrisa jest jednak coś pocieszającego: pogodził się chyba z tym, że do wymyślonej nie tylko przez niego xià xiāngprzymusowej migracji na wieś – nie dojdzie dobrowolnie. Być może wreszcie zrozumiał, że większość populacji nieszczególnie pragnie uprawiać własną żywność i włókno, szyć ubrania i budować schronienia. Obecnie Smaje zdaje się wierzyć, że do opuszczenia miast, powrotu do „wiejskości” i „chłopstwa” zmusi ludzi katastrofa. Warto zwrócić uwagę, że starotestamentowi prorocy również przepowiadali nieuchronny upadek miejskiego życia – dwa i pół tysiąca lat temu.

Jak on to łagodnie i spokojnie przedstawia! Uchodźcy z miast „rozproszą się po krajobrazie” i zaczną „wytwarzać skromne środki do życia z lokalnej bazy ekologicznej”. A zastani mieszkańcy wsi niewątpliwie przywitają ich z otwartymi ramionami, wykrzykując: „Witaj, bracie, witaj, siostro! Proszę, odstąpimy ci działkę żyznej ziemi. O, a tutaj masz wodę, wiedzę, umiejętności, narzędzia, maszyny i wszystkie inne środki do uprawy żywności i prowadzenia szczęśliwego, neochłopskiego życia w naszej rolniczej arkadii”.

Produkujemy coraz więcej żywności, a na świecie przybywa głodujących

Jeśli historia czegoś nas uczy, sprawy raczej tak się nie potoczą. Do bardziej prawdopodobnych skutków upadku społeczeństwa należą rządy watażków bądź wojna wszystkich ze wszystkimi, przymus, faszyzm, niewolnictwo, choroby, głód i masowa śmierć.

Ponadto, jeśli wystąpi kataklizm tak wielki, że zrujnuje miasta, prawdopodobnie zniszczy też podstawy życia na wsi. Przecież podział na miasto i wieś nie jest ani trochę tak ostry, jak chciałby Chris. W rzeczywistości – co zresztą przerażające – w wielu rejonach świata wskutek katastrofy ekologicznej upadnie najpierw życie wiejskie, a po nim dopiero miejskie. Na to wskazuje bardzo niepokojący artykuł opublikowany niedawno w „Nature”, pokazujący, jak i gdzie najprawdopodobniej skurczy się „klimatyczna nisza człowieka”. Będziemy raczej bardziej zależni od dostaw żywności na dalekie dystanse – a ta perspektywa nie cieszy nikogo, mnie też nie.

Gdyby doszło do takiej katastrofy, jaką wyobraża sobie Chris – chwilami jak gdyby z wytęsknieniem – ludzie zaczną zachowywać się desperacko. Pozostała żyzna ziemia i woda będą jeszcze cenniejsze i bardziej zażarcie bronione niż dziś.

Dunn: Jedząc mięso, sprawiasz cierpienie ludziom

 

Według mnie długofalowy plan Chrisa – przenieść ludzi tam, gdzie jest żywność, zamiast dowozić żywność tam, gdzie mieszkają ludzie – to kolejny przypadek wielkiego okrucieństwa ostatnich dwustu lat. Wielkie okrucieństwo jest wspólną cechą kolonializmu, kapitalizmu, komunizmu, nazizmu, neoliberalizmu i wszystkich innych połączonych sił podboju, dominujących w słowach i czynach naszego okresu historycznego. Można je podsumować w następujący sposób: Ludzie to pionki, których miliony można przesuwać po planszy zwanej Ziemią pod dyktat interesu i ideologii.

Przekonanie to pasuje do rozumowania, które każe nazywać miasta „tuczarniami ludzi”.

Tajemnice i namiętności

Ale odsuńmy to na bok. To, czy żywności będzie dość i czy każdego będzie na nią stać, to zdaniem Chrisa „cel drugorzędny”. A to dlatego że „nie obejmuje tajemnic i namiętności, które są motorem życia ludzkiego (i pozaludzkiego)” – czyli „celów pierwszorzędnych”. Smaje twierdzi, że nasza obsesja na punkcie „wydajności, liczb, plonów, kosztów i tak dalej” grozi „przeoczeniem tego, dzięki czemu kwitną ludzie i inne organizmy”.

Możecie mnie nazwać staromodnym, urbanistą czy jak tam chcecie, ale uważam, że żywność jest sprawą pierwszorzędną jak jasna cholera, a wręcz pierwotną. Jakkolwiek byśmy sobie nie wyobrażali hierarchii ludzkich potrzeb, jej podstawą zawsze będzie dostatek jedzenia. Nigdy nie zaprzeczę, że tajemnice i namiętności są dla człowieka ważne, a do życiowego spełnienia potrzebujemy poczucia sensu czy celu. Dążeniu do szczęścia śmierć głodowa może jednak nieco przeszkadzać.

W tym tkwi sedno problemu. „Tajemnice i namiętności”, które tak przemawiają do Chrisa i jemu podobnych, stoją na pierwszym miejscu, a biologiczne potrzeby innych ludzi są dla nich wtórne: albo tamci się dostosują, albo wypadną z gry.

Niedawno powstały duży ruch społeczny – którego ważne postacie Chris zresztą cytuje albo w książce, albo na okładce – przedkłada swoje tajemnice i namiętności ponad przetrwanie innych do takiego stopnia, że propaguje ideę „wycofania się”, „odejścia” od dążeń do powstrzymania upadku systemów Ziemi. Ludzie ci górnolotnie i w imieniu reszty świata oświadczają, że próby zapobieżenia katastrofie są daremne. Powinniśmy się poddać i „przystosować” do tego, co nas czeka, a nawet to afirmować.

Ale przecież nie ma dokąd odejść. Upadek ekologiczno-społeczny sam nas odnajdzie. Uciec można jedynie od wspólnej odpowiedzialności za mierzenie się z kolejnymi kryzysami oraz od obowiązku opiekowania się innymi.

Pogodzenie się z perspektywą upadku – czasem do złudzenia przypominające tęsknotę – stanowi jeden z najbardziej skrajnych przykładów samopobłażania w dziejach człowieka. Występuje ono u ludzi albo względnie zamożnych i odizolowanych, albo posiadających ziemię i możliwości uprawiania własnej żywności (albo i jedno, i drugie). To wariacja na temat mentalności preppersów, tylko w tym przypadku rekwizytami nie są bunkry, bitcoin, konserwy i AR-15, ale motyki, kosy i serdaki. (Choć po katastrofie neochłopi mogą dojść do wniosku, że broń do ochrony ziemi i plonów też im się przyda).

O ile starotestamentowi prorocy musieli pokładać nadzieję w Bogu, którego gniew miał spaść na tuczarnie ludzi, o tyle dzisiejsze klątwy mają bardziej doczesne drogi urzeczywistniania. Wystarczy po prostu siedzieć z założonymi rękami: niech korporacje, oligarchowie i rosnący popyt konsumencki robią z systemami Ziemi, co im się żywnie podoba, a jakiś upadek nastąpi na pewno – nie trzeba do tego boskiego gniewu. Celowo wycofując się z walki o powstrzymanie tych sił, a w niektórych przypadkach nawet zniechęcając do niej innych, tacy działacze czynią tę ewentualność coraz bardziej prawdopodobną.

Między faszyzmem a załamaniem klimatu

czytaj także

Moim zdaniem nie mamy prawa tak sobie pobłażać. Skoro za groźbę planetarnej dysbiozy odpowiadają przede wszystkim bogate państwa i zamożni ludzie, również przez to, jak ogromny ciężar nakłada na środowisko obecny system produkcji żywności, wszyscy mamy obowiązek się zaangażować. A zaangażowanie oznacza, że należy cenić życie innych tak samo jak własne.

Skoro mieszkamy na tej planecie, zwłaszcza jako członkowie uprzywilejowanych społeczeństw, nasze życie jest blisko związane z życiem innych, również znajdujących się o tysiące kilometrów od nas. Nie możemy wykręcać się od obowiązków, które mamy wobec siebie nawzajem. Naszym celem nie może być wykorzystanie upadku społeczeństwa jako narzędzia do kształtowania świata na nasz gust, ale powstrzymanie upadku społeczeństwa.

Zgrzyty

W niedoskonałym świecie nie ma rozwiązań doskonałych. Wszystko, co zaproponujemy, łącznie z planami przedstawionymi przeze mnie w Regenesis, ma swoje wady. Poruszamy się po bardzo ciasnej przestrzeni, w której trzeba wyżywić co najmniej 8 miliardów ludzi. Granice wytrzymałości systemów naszej planety zostały już naruszone, w dużej mierze wskutek produkcji żywności.

Nie ma już żadnych stref komfortu. Nie ma już miejsca na szukanie ideologicznej spójności, wybieranie rozwiązań pasujących do jednego, konkretnego światopoglądu (o ile kiedykolwiek było na to miejsce). Znajdziemy się w sytuacjach, które będą nas głęboko niepokoić. Będziemy się mierzyć z dysonansem poznawczym.

Ikonowicz o „Regenesis”: W kapitalizmie nie zbudujemy nowego Edenu

Starając się odnaleźć w tym trudnym położeniu, musimy zachować – na ile to po ludzku możliwe – otwarty umysł, otwarte serce, gotowość otwarcia się na dowody, argumenty, perswazję. Odpowiedzi, jakkolwiek byłyby ze sobą sprzeczne, niewystarczające, niepełne, okażą się – poza tym, że technologiczne – także społeczne, polityczne, gospodarcze, organizacyjne. Niektóre wnioski, do jakich sami dojdziemy, mogą nam się nie spodobać. Ale przecież nie chodzi tylko o nas.

Kiedy autorzy i aktywiści, podążając za „tajemnicami i namiętnościami”, zdają się swobodnie rozporządzać życiem miliardów ludzi, powinniśmy wyciągnąć z tego naukę: czasem trzeba sobie powiedzieć „sprawdzam”. Zapytać samych siebie, za jakim odruchem podążamy: czy rzeczywiście chodzi nam o jak najlepsze skutki dla ludzkości i żyjącej planety, czy może tylko unikamy bólu poznania. Na tyle, na ile umiemy, powinniśmy swoje namiętności odsunąć na bok.

**
[1] Przeł. A.P. Fragment księgi pierwszej poematu Crabbe’a, nieobejmujący tych wersów, przełożył trzynastozgłoskowcem Czesław Miłosz. Por. np. Poeci języka angielskiego, t. 2, wybór i oprac. Henryk Krzeczkowski, Jerzy S. Sito, Juliusz Żuławski, PIW, Warszawa 1971, s. 123–125.

George Monbiot jest dziennikarzem i działaczem ekologicznym. Publikuje w „Guardianie”. W tym roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się jego książka Regenesis. Jak wyżywić świat, nie pożerając planety.

Artykuł opublikowany na blogu autora. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij