Świat

Nie chodzi o burkę

Dramatyczną sytuację Afganek zachodnie media lubią sprowadzać do szturmu na sklepy z coraz droższymi burkami i faktu, że talibowie chcą wyeliminować z przestrzeni publicznej widok choćby małego skrawka kobiecego ciała. To krzywdzące uproszczenie, bo zagrożenia, przed jakimi stają właśnie dziewczęta i kobiety, znacząco wykraczają poza kwestię ubioru.

Niczego prawdziwego o Afgankach nie mówią nam też ochoczo udostępniane w sieci zestawienie zdjęć, które pokazują Afganistan kiedyś i dziś. Na pierwszych, zwykle czarno-białych fotografiach z lat 70. widzimy uśmiechnięte kobiety ubrane na modłę europejską, na drugiej zaś – zakryte od stóp do głów niebieskimi burkami lub w hidżabach.

Czytamy w niektórych artykułach, że Afganki były takie, jak my, a teraz stracą wszystko. Owszem – talibowie wbrew oficjalnym deklaracjom, że nie pozbawią kobiet ich praw, nie zabronią im się uczyć ani pracować, nie cofną się przed odebraniem dziewczętom i kobietom wolności, a nawet życia, jeśli te nie podporządkują się nowemu, rygorystycznemu porządkowi, dyktowanemu przez prawo koraniczne.

Ale jednocześnie sugerowanie, że Afganki dysponowały pełnią autonomii zarówno kilka dekad temu, jak i w ostatnich latach jest po prostu niezgodne z prawdą.

Włodek: Talibowie nie cieszą się wielkim poparciem społecznym, po prostu Afgańczycy są koszmarnie zmęczeni wojną

Przed talibami

„Nie wiem, czy te obrazki są tak popularne, bo ludzie nie potrafią utożsamiać się z kimś, kto nie wygląda, jak oni, więc nie da się utożsamiać z Afganką w burce, ale w minispódniczce już tak” – pisze instagramerka Basnictvi, która propaguje wiedzę o Bliskim Wschodzie.

To zdanie wiele tłumaczy o generalizacji, jakiej z łatwością ulegamy, patrząc na pocieszające migawki z dawnego Afganistanu. W okresie, z którego pochodzą zdjęcia „wyzwolonych” kobiet, czyli w latach 60. i 70., zaledwie garstka z nich – najbardziej uprzywilejowanych, zamożnych i mieszkających w miastach – mogła pozwolić sobie na makijaż czy noszenie szpilek, podjęcie kariery zawodowej, pójście na studia. A i tak narażały się w ten sposób na niebezpieczeństwo czyhające na nie nie tylko z rąk religijnych fundamentalistów, ale i w ogóle osób przeciwnych równości płci.

Choć Afganki oficjalnie otrzymały konstytucyjną równość w 1964 roku – w tym prawo do głosowania i ubiegania się o sprawowanie urzędów publicznych – to przecież ataki na rodaczki, które nie stosowały się do zasad Koranu i naruszały konserwatywną obyczajowość, nie ustały.

Zdarzało się, że kobiety, które wiodły życie odbiegające od dawnych norm, oblewano kwasem, nie mówiąc już o tym, że niezurbanizowane obszary, czyli plemienna, skrajnie tradycjonalistyczna i zacofana wieś, zajmująca największą część kraju, o równouprawnieniu nie miała bladego pojęcia. Te dysproporcje nadal pozostają aktualne.

Czasy komunizmu w Afganistanie można uznać za odwilż, którą gwarantowały rządowe wytyczne, próbujące rozszerzać pakiet wolności zarówno wśród mieszkanek dużych aglomeracji, jak i prowincji. Ale to nie oznaczało, że wszędzie wcielano je w codzienne życie, a ojcowie, mężowie i bracia Afganek nagle zostawali feministami.

Krew na piasku, krew w piach

Systemowe dążenia do równości – w tym powołanie Afghan Women’s Council (AWC) – przyczyniło się przede wszystkim do zmniejszenia skali analfabetyzmu wśród kobiet i zdobywania przez nie wykształcenia. W końcu jednak tę swobodę im odebrano – kategorycznie w drugiej połowie lat 90., gdy w Afganistanie zaczęli rządzić talibowie.

Wybawca znika

To szczególnie trudny wycinek afgańskiej herstorii. Kobiety nie mogły podjąć pracy, nie miały dostępu do edukacji, musiały bez przerwy zasłaniać swoje twarze, a z domu wychodziły tylko w towarzystwie męskich krewnych. Za złamanie dyktowanych przez szariat praw groziły niezwykle surowe kary, z czego publiczna chłosta była jedną z lżejszych.

Kres reżimu przyniosło wkroczenie wojsk amerykańskich do Afganistanu, które często opisuje się jako narodziny wielkiej wolności. I owszem, odparcie talibów umożliwiło dziewczętom i kobietom wejście na nowo do życia publicznego, ale przecież to nie oznaczało, że żyły w kraju równouprawnieniem i feminizmem płynącym, choć taką opowieść lubi snuć Zachód.

Bombardowanie całego kraju USA i ich sojusznicy usprawiedliwiają właśnie wspaniałomyślną próbą ratowania sytuacji dziewcząt i kobiet. Taki argument powtarzała w chwili wysłania wojsk amerykańskich na Bliski Wschód Laura Bush, ale nie tylko ona.

Tymczasem w wyniku działań zbrojnych ginęli nie tylko mężczyźni. Na Afgankach zagraniczni żołnierze dokonywali gwałtów, biernie też przyglądali się pedofilii. Mit dobrodusznego białego wybawcy upada również wtedy, gdy zauważymy, że wtłaczana na siłę zachodnia kultura nijak miała się do budowania lokalnej autonomii.

To, jak zmieniał się targany wojnami kraj, było możliwe głównie dzięki dostępowi do edukacji. Wykształcenie dawało Afgankom i Afgańczykom świadomość konieczności podjęcia walki o prawa człowieka, w tym prawa kobiet, ale w taki sposób, który nie wymazywałby ich tożsamości i uwzględniał specyfikę regionu oraz panujące w nim uwarunkowania kulturowo-społeczne.

To na Zachodzie nie zawsze brano pod uwagę, choć z pewnością bez jego obecności zdobywanie wiedzy, będącej ważnym aspektem budowania kobiecej podmiotowości, w targanym od lat konfliktami kraju nie byłoby możliwe.

Dziś na upartego można jedynie spytać retorycznie: jeśli los kobiet i dziewcząt tak bardzo leżał na sercu Amerykanom, to czemu teraz zostawili je na pastwę talibów? I czy tylko fundamentalistom przeszkadzała emancypacja?

Badanie opublikowane w 2019 roku przez UN Women także przeczy wyłącznie optymistycznemu obrazkowi kwitnącej równości płci. Wynika z niego m.in., że tylko 15 proc. afgańskich mężczyzn zgadzało się na to, by ich żony, córki, siostry podejmowały pracę zarobkową poza domem.

Silne natomiast było przekonanie, że żeńska część społeczeństwa zyskała zbyt wiele przywilejów, bo pracowały, bo były w parlamencie, bo wyjeżdżały za granicę. Będące na pierwszym froncie walki z dykryminacją kobiet działaczki musiały za to zapłacić – nierzadko własnym życiem, jak zamordowana w 2015 roku polityczka Shahla Atta.

„Talibowie odpowiadają za większość ataków przeciwko obrończyniom praw kobiet, jednak urzędnicy rządowi, czy potężni lokalni dowódcy ze wsparciem władz, są coraz bardziej zaangażowani w przemoc i groźby wobec kobiet” – informowało wówczas Amnesty International, organizacja odpowiedzialna za przygotowanie raportu Życie na krawędzi, „dokumentującego ataki na liderki w walce o prawa kobiet i dziewcząt, w tym lekarki, nauczycielki, prawniczki, policjantki, dziennikarki i aktywistki”.

Światowa Organizacja Zdrowia w 2015 roku podała, że 90 proc. kobiet w Afganistanie doświadczyło co najmniej jednej formy przemocy domowej, a wiele innych form dyskryminacji i agresji była powszechnie tolerowana społecznie. Również dostęp do edukacji, który swój peak osiągnął w 2011 roku, z biegiem lat zaczął się kurczyć. Dziś UNICEF mówi o 3,7 miliona afgańskich dzieci, które nie uczęszczają do szkoły, 60 proc. z nich to dziewczynki.

Szariat wraca

Nic dziwnego, że wśród kobiet zapanował jeszcze większy strach, ale i determinacja, by mimo wszystko zdobytych skrawków wolności nie oddawać tak łatwo. „Praca, edukacja i uczestnictwo w życiu politycznym to prawo każdej kobiety” – pod takim hasłem mieszkanki Kabulu wyszły na ulice dwa dni po tym, jak talibowie wkroczyli do ich miasta i przejęli władzę w kraju.

Trudno powiedzieć, z jakimi reperkusjami się spotkają, ale należy zakładać najgorsze scenariusze. Przewidywanie, że islamscy fundamentaliści wprowadzą prawo szariatu, było oczywiste nie tylko przez wzgląd na doświadczenia sprzed dwóch dekad, ale i działania podejmowane przez nich w ostatnich miesiącach i dniach.

Rzecznik talibów w grudniu ubiegłego roku oświadczył wprawdzie, że talibowie nie są wrogami kobiet, a ich ewentualny powrót do Afganistanu „nie będzie tak brutalny jak w 1996 roku”. Ale czyny mówią co innego.

Brytyjskie media donoszą, że już na początku lipca w podbitych prowincjach Badakhshan i Takhar wydano rozkaz, wedle którego talibom miały zostać dostarczone listy z nazwiskami dziewcząt powyżej 15. i wdów poniżej 45. roku życia, przeznaczonych do poślubienia bojowników. Część przymusowych małżeństw prawdopodobnie została już zawarta. Doniesienia o gwałtach, pobiciach przekazują kolejne światowe redakcje.

W sieci krąży wideo z dość wymownym aktem gumkującym Afganki z przestrzeni publicznej. Chodzi o zamalowywanie na biało salonów urody, opatrzonych wizerunkami kobiet. W niektórych miejscach doszło do wprowadzenia zakazu pracy. Pracowniczkom Azizi Bank w Kandahar i Banku Milli w Heracie kazano opuścić stanowiska i pozostać w domach, a na swoje miejsca przysłać mężów lub innych męskich krewnych.

Groźby śmierci, prześladowania w sieci, nawiedzanie mieszkań, odwoływanie zajęć na uniwersytetach, a nawet zabójstwa za „zbyt obcisły strój” – to wszystko już stało się udziałem Afganek.

Jakże więc naiwna wobec tego wydaje się wiara w to, że 17-minutowy wywiad, który dziennikarka Tolo News Beheshta Arghand przeprowadziła z przedstawicielem talibów, Abdulhaqem Hemadem, to zwiastun zmian czy namiastka progresywności u talibów. Oczywiście trudno wyobrazić sobie, by 20 lat temu jakikolwiek zwolennik szariatu zdecydował się na rozmowę z kobietą, zapewniając ją przy tym, że po przejęciu kraju i wprowadzeniu szariatu Afganki zachowają swoje prawa i włos im z głowy nie spadnie.

O ile rzecznicy nowej władzy mogli sprzedawać brzmiące całkiem wiarygodnie medialne bajki o swoim humanitaryzmie, o tyle ci, którzy biegają z bronią po ulicach nie ukrywają, że nie są skłonni do składania podobnych deklaracji. Jedna z Afganek, relacjonując ewakuację studentek ze swojej uczelni w rozmowie z „Guardianem”, wspomina, że przerażenie jej i innych studentek spotykały się jedynie z pobłażliwym śmiechem uzbrojonych mężczyzn, którzy z satysfakcją zapowiedzieli: „to wasze ostatnie dni na ulicach” albo „któregoś dnia ożenię się z czterema z was”.

W końcu jednak Wahidullah Haszimi, jeden z rzeczników nowej władzy, pozbawił Afganki złudzeń, obwieszczając: „Nie będzie w ogóle systemu demokratycznego, ponieważ nie ma on żadnej bazy w naszym kraju. Nie będziemy dyskutować o tym, jaki rodzaj systemu politycznego wprowadzić w Afganistanie, ponieważ jest to jasne. Będzie to prawo koraniczne (szariat) i koniec”.

Usłyszcie je

„Pracowałam przez wiele dni i nocy, aby stać się osobą, którą jestem dzisiaj, a dziś rano, kiedy dotarłam do domu, pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy z siostrami, było ukrycie naszych dowodów tożsamości, dyplomów i certyfikatów. To było niszczące. Dlaczego mamy ukrywać rzeczy, z których powinnyśmy być dumne? W Afganistanie nie wolno nam być teraz znanymi jako ludzie, którymi jesteśmy” – mówi „Guardianowi” mieszkanka Kabulu.

I dodaje: „Afgańskie kobiety wiele poświęciły za tę niewielką swobodę, jaką miały. Jako sierota tkałam dywany tylko po to, by zdobyć wykształcenie. Stawiłam czoła wielu wyzwaniom finansowym, ale miałam wiele planów na przyszłość. Nie spodziewałem się, że wszystko tak się skończy. Teraz wygląda na to, że muszę spalić wszystko, co osiągnęłam w ciągu 24 lat swojego życia”.

Afganistan: Zła wojna kończy się w złym stylu. Ale dobrze, że się kończy

„Z każdym miastem, które się wali, ludzkie ciała się rozpadają, marzenia się rozpadają, historia i przyszłość się rozpadają, sztuka i kultura się rozpadają, życie i piękno się rozpadają, nasz świat się rozpada” – napisała na Twitterze afgańska fotografka Rada Akbar.

Farkhunda Zahra Naderi, była ustawodawczyni i starsza doradczyni ONZ przy prezydencie Afganistanu Aszrafie Ghanim, a obecnie członkini afgańskiej Wysokiej Rady Pojednania Narodowego: „Najbardziej obawiam się, że teraz zmarginalizują kobiety, które pracowały na tych stanowiskach przywódczych, które były silnym głosem przeciwko najpotężniejszym oprawcom, ale także pracowały z nimi, aby zmienić sytuację na miejscu. Jeśli wyeliminują te liderki, kto pozostanie, by mówić w imieniu kobiet i bronić zdobyczy poczynionych w ciągu ostatnich 20 lat?”.

„Co chcesz ode mnie usłyszeć? Krzyczałyśmy, przewidziałyśmy to, przewidziałyśmy zabijanie ludzi, mordowanie kobiet, przymusowe małżeństwa. Nikt nie słyszał” – kwituje nie bez żalu Malalai Habibi, mieszkająca w Iranie afgańska działaczka na rzecz pokoju w jej ojczyźnie.

Jesteśmy coś winni Afgańczykom

„Niech się wstydzi każdy, kto sprowadził tę bezsensowną wojnę do Afganistanu. Niech się wstydzi każdy, kto dołożył się do cierpienia Afganistanu. Zabiliście i zawiedliście nas” – podsumowuje Shkula Zadran, afgańska reprezentantka młodych w ONZ.

Włożenie burki wydaje się ledwie wyrzeczeniem w obliczu bestialstwa, jakiego mogą doznać z rąk talibów kobiety. Dlatego w narracji, jaką podejmujemy dziś, próbując wesprzeć Afganki, potrzeba uważności, która nie zagłusza ich głosów i nie sprowadza opresji do prostych symboli.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij