Facebook promował ostatnio nową apkę do komunikacji między pracownikami. Zachęcał pracodawców możliwością blokowania pewnych słów, tak by nie pojawiały się w feedzie. Jako przykład podano wyrażenie „związek zawodowy”.
„Kultura unieważniania” to ostatnio modne na prawicy hasło w walce o wolność słowa. Dla tych, którzy go używają, oznacza często zwalnianie ludzi z pracy za to, co mówią i myślą – zazwyczaj za wyrażanie poglądów uznawanych za „niepoprawne politycznie”. Gangi twitterowych lewaków paraliżują rzekomo swobodę wypowiedzi osób publicznych z prawej strony światopoglądowego spektrum oraz tak zwanych „zwykłych ludzi”, czyli tak naprawdę ich samych i ich zwolenników.
Pokusa, by zdyskredytować kulturę unieważniania jako sztuczkę prawicowców próbujących kreować się na ofiary, jest spora. To właśnie oni od lat drwią z – jak to nazywają – „olimpiady opresji”, czyli rzekomego prześcigania się przez różne uciskane grupy w tym, kto ma najgorzej. Wydaje się, że teraz, kiedy w końcu mogą zgrywać ofiary lewicowej cenzury, trafili na żyłę złota.
Kultura unieważniania to problem. Ale nie dla uprzywilejowanych [polemika]
czytaj także
Należy się jednak oprzeć tej pokusie, ponieważ kultura unieważniania naprawdę istnieje – i to od bardzo dawna. Rzeczywiście, z powodu wyrażania własnych poglądów wiele osób zmuszono do odejścia z pracy, a wiele innych nie mogło jej podjąć. Tak się jednak akurat składa, że prawdziwa kultura unieważniania bierze na celownik innych zwykłych ludzi: tych, którzy mają poglądy lewicowe, krytykują w pracy pracodawców albo zwyczajnie zapisują się do związków zawodowych lub je organizują.
Prawdziwa kultura unieważniania to stara, dobrze znana czarna lista. Od dwustu lat paraliżuje wolność słowa w świecie związków zawodowych i lewicowych idei. Jeśli chcemy, by każdy miał prawo do swobodnego wyrażania się i by nikt nie tracił pracy z powodu osobistych przekonań, musimy poświęcić znacznie więcej uwagi miejscu, w którym prawdziwa wolność słowa nigdy nie istniała i nie istnieje, czyli miejscu pracy.
Skąd się wzięła kultura unieważniania
Odmawianie prawa do wolności słowa w pracy to zjawisko, którego można doszukać się już w czasach rewolucji przemysłowej, kiedy prawo stało twardo po stronie brytyjskich i amerykańskich bossów. Przez większą część XIX wieku związki zawodowe były częściowo lub całkowicie nielegalne. Kiedy te zakazy w końcu zniesiono, pracodawcy wymyślili inne metody, by duch swobód obywatelskich nigdy nie przedostał się za fabryczne bramy.
W dziewiętnastowiecznej Ameryce przybrało to wręcz postać pewnej formy sztuki. Pracodawcy wymieniali się między sobą nazwiskami największych podżegaczy i wichrzycieli z szeregów związkowych agitatorów, notując je na słynnej czarnej liście, aby ci nie mogli sączyć związkowej trucizny do uszu innych pracowników. Niektórzy poszli nawet o krok dalej i zmuszali wszystkich swoich pracowników do podpisania tzw. żelaznej przysięgi – lojalki zakazującej im wstępowania do związków zawodowych. Jeden ze związkowych liderów, Terence Powderly, tak wspominał później atmosferę, która wskutek stosowania owych metod zaczęła panować w naznaczonych przez kryzys latach 70. XIX wieku:
„Ludzie mający kontakty ze związkami za żadne skarby nie chcieli, by podawano ich nazwisko do publicznej wiadomości. Od razu szła w ruch czarna lista, a nagrodą za otwarte identyfikowanie się ze związkami zawodowymi w tamtych czasach było wymuszone bezrobocie, bieda, ubóstwo, a nawet śmierć”.
czytaj także
Wielkim sprzymierzeńcem pracodawców w walce z wolnością słowa i zrzeszania się byli prywatni detektywi. Firmy takie jak amerykańska Agencja Detektywistyczna Pinkertona oferowały przedsiębiorstwom szereg usług: łamistrajków do wynajęcia, szpiegów w zakładzie pracy, a nawet prowokatorów, których zadaniem było tropienie związkowców, sporządzanie list, egzekwowanie lojalek i dyskredytowanie związków zawodowych w oczach opinii publicznej. Armie prywatnych detektywów pod wodzą kapitalistów podburzały przeciwko związkom na skalę niespotykaną w żadnym innym uprzemysłowionym kraju. Pracowników zniechęcano do korzystania z wolności słowa nie za pomocą tweetów, ale szpiegów i kul.
W XX wieku brytyjscy pracodawcy zrezygnowali z detektywów na rzecz biuralistów. W 1919 roku zamożni przemysłowcy połączyli siły z byłym szefem Wywiadu Marynarki Wojennej i utworzyli Economic League, która miała chronić wolną przedsiębiorczość i sprzeciwiać się komunistom. Liga opracowała bardzo prostą metodę działania: jej analitycy studiowali wszystkie dostępne lewicowe publikacje po to, by zidentyfikować lewicowców i gromadzić szczegóły na ich temat w aktach. Na czarną listę trafiali trockiści, członkowie partii komunistycznej i inni wywrotowcy. Z czasem aktywiści zaczęli się stawać celem różnych tendencyjnych kampanii. Najbardziej absurdalną ofiarą tych działań okazał się bodaj Syd Scroggie, niewidomy, niepełnosprawny weteran wojenny z Dundee, który naraził się lidze tym, że w latach 80. XX wieku wysłał do lokalnej gazety list popierający Nelsona Mandelę.
Po drugiej wojnie światowej liga nie była już tylko prywatną „policją myśli”. Nawiązała lukratywną współpracę z brytyjskimi firmami, dla których sporządzała czarne listy związkowych wichrzycieli, zwłaszcza w branży budowlanej. Przedsiębiorstwa przekazywały lidze informacje na temat aktywnych członków związków zawodowych i pracowników, mogących być zagrożeniem dla spokoju i bezpieczeństwa w pracy, a ci następnie trafiali na taką właśnie listę. Wielu z nich już nigdy nie udało się podjąć pracy w zawodzie. Ich akta były wspólnym dziełem nie tylko policji i wywiadowców, ale również – oby płonęli ze wstydu na wieki! – niektórych związkowych faryzeuszy.
Liga została rozwiązana w 1992 roku, okryta złą sławą i zdyskredytowana przez demaskatorskie artykuły na temat jej pracy, które co rusz pojawiały się na łamach prasy. Zgromadzone akta przekazała stowarzyszeniu Consulting Association, które przechowywało je i aktualizowało do czasu nalotu dokonanego w 2009 roku przez brytyjski urząd do spraw ochrony danych z powodu naruszania prawa do ochrony danych. Wystarczyło kilka procesów sądowych, by firmy budowlane zaczęły sypać groszem, wypłacając ofiarom ze swoich czarnych list odszkodowania w wysokości ponad 55 milionów funtów.
czytaj także
Ta gangrena rozprzestrzeniła się również w sektorze publicznym, w tym w największym bastionie rozbestwionej lewicowej hiperpoprawności, jakim w oczach prawicowców jest niewątpliwie BBC. Przez większą część lat 80. XX wieku menadżerowie BBC pozbywali się ludzi, których określali mianem „wywrotowców”, głównie trockistów i komunistów. Zastępowali ich typkami spod sztandarów Frontu Narodowego dla zachowania jakże istotnej równowagi światopoglądowej stacji. Podobny system obowiązywał w budżetówce, a agenci z MI5 na spotkaniach z pracownikami kuratoriów oceniali poziom nastrojów wywrotowych wśród nauczycieli. W ten sam sposób tajna policja chroniła opinię publiczną przed czytelnikami socjalistycznej gazety „The Militant”.
Co kultura unieważniania oznacza dzisiaj
Powyższe przykłady to tylko wierzchołek góry lodowej w próbie opisania znacznie szerzej zakrojonej wojny, którą pracodawcy wypowiedzieli wolności słowa w miejscu pracy. Trudno powiedzieć, ilu ludziom zrujnowano życie, wpisując ich na czarną listę. Nie da się ocenić spustoszenia, którego dokonało w szeregach związków zawodowych unieważnianie praw ich członków. Nie ma jednak wątpliwości, że chodzi o tysiące ludzi i o ogromne szkody. Dlatego obecne utyskiwanie na kulturę unieważniania wydaje się małostkowe w porównaniu ze wspomnianymi długotrwałymi, zakrojonymi na szeroką skalę próbami nie tylko ograniczenia, ale w zasadzie wyplewienia wolności słowa.
Poza tym to trochę nie ten adres, bo walka z wolnością słowa w miejscu pracy nadal trwa. Wspomnijmy choćby o Christianie Smallsie zatrudnionym w magazynie na Staten Island, którego Amazon zwolnił w kwietniu 2020 roku za to, że domagał się lepszego dbania o zdrowie pracowników w apogeum pierwszej fali pandemii COVID-19. Albo o tym, jak Facebook promował nową apkę Workplace do komunikacji między pracownikami, zachęcając potencjalnych klientów możliwością blokowania pewnych słów, tak by nie pojawiały się w ogóle w feedzie. Jako przykład podano wyrażenie „związek zawodowy”.
czytaj także
Pracodawcy wciąż stosują zatem dziewiętnastowieczną taktykę, wzbogaconą o osiągnięcia techniczne XXI wieku. Lojalki zakazujące wstępowania do związków, nielegalne od 1932 roku, znów stały się modne wśród niektórych amerykańskich szefów. Chociaż w świetle prawa są niemożliwe do wyegzekwowania, stanowią wyraźne ostrzeżenie dla pracowników, którym mogłaby zaświtać myśl o wstąpieniu do związku. Co prawda armie Pinkertonów w prochowcach nie przemierzają już kraju w poszukiwaniu związków zawodowych do rozbicia, jednak branżowi konsultanci antyzwiązkowi z użyciem psychologii przemysłowej i big data pomagają przedsiębiorstwom przewidzieć, gdzie pracownicy mogą się organizować. Jeden z konsultantów tak zachęca do skorzystania ze swoich usług:
„Wystarczy zalogować się na naszej platformie, by dowiedzieć się, że w danej grupie pracowników ryzyko powstania związku zawodowego wynosi np. 20 proc.”.
czytaj także
Być może przemawia przez niego tylko pycha, jest jednak wiele innych sygnałów potwierdzających, że pracodawcy chwycą się każdej najmniejszej okazji, by zapobiec organizowaniu się pracowników. W 2018 roku do prasy wyciekło nagranie ze szkolenia dla menadżerów Amazona, które miało ich nauczyć, jak dowiedzieć się, czy pracownicy zrzeszają się w związki, oraz co robić i co mówić, by do tego nie dopuścić. Na filmie kierowników uczulano na pewne podejrzane zwroty, np. „płaca na poziomie minimum egzystencji”, które stanowiły jasny sygnał, iż dochodzi do związkowej agitacji. Co gorsza, ostrzegano w nim pracodawców, by zachowali szczególną czujność, jeżeli pracownicy zdecydują się na tak drastyczny krok jak wspólne spędzanie wolnego czasu po pracy.
Media społecznościowe stwarzają pracodawcom nowe możliwości ograniczania wolności słowa. Pracowników można dyscyplinować, ostrzegać, a nawet zwolnić za to, „że narażają na uszczerbek dobre imię firmy”, publikując w sieci krytyczne komentarze. Wyrządzenie szkód na dobrym imieniu firmy przez pracownika to zarzut, który łatwo postawić i trudno obalić. To uniwersalny sposób na kneblowanie ust pracownikom, by nie wyrażali publicznie niezadowolenia w pracy.
czytaj także
Warto, by samozwańczy obrońcy wolności słowa o tym pamiętali. Kiedy lamentują z powodu wojny, jaką lewica toczy przeciwko prawu do mówienia wszystkiego, co się komu żywnie podoba, powinni mieć na uwadze, że praktycznie wszyscy, których wyrzucono z pracy za głoszone poglądy, należeli do lewicowych partii, chcieli wstąpić do związków zawodowych albo protestowali przeciwko temu, co robią ich szefowie.
To właśnie dawniej oznaczała kultura unieważniania. I to oznacza również dziś. Dopóki prawicowi bojownicy o wolność słowa nie wezmą pod lupę tych, którzy mają na sumieniu najwięcej przewinień na tym polu, czyli prywatnych przedsiębiorstw i organów publicznych próbujących tłumić wolność słowa w miejscu pracy, tak naprawdę walczą o prawa dla siebie i odmawiają ich innym.
czytaj także
A my nie możemy się temu tylko przyglądać. Ci, którzy mają władzę, wiedzą, jak być dobrze słyszanym. Dlatego wszelkie próby ograniczenia tego, co ktoś mówi lub myśli, będą uderzać w tych, którzy pracują dla kogoś innego. Jeżeli nie chcemy, by tysiące ofiar czarnej listy poszły na marne, powinniśmy wszystkim, którzy chcą z lewicowych szeregów uciszać innych, zasugerować, by zamiast pielęgnować kulturę unieważniania, po prostu zaczęli się zrzeszać.
**
Steven Parfitt jest wykładowcą w Loughborough University. Zajmuje się historią społeczną Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Autor książki Knights Across the Atlantic: The Knights of Labor in Britain and Ireland (Liverpool University Press).
Artykuł opublikowany w magazynie openDemocracy na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.