Skrajna prawica, która pokazała swoją siłę, blokując przez cztery dni wybór spikera Izby Reprezentantów, ma w ciągu najbliższych dwóch lat dwa główne cele: po pierwsze maksymalnie utrudnić rządzenie prezydentowi, po drugie zemścić się na osobach i instytucjach, które identyfikuje jako wrogów.
W nocy z piątku na sobotę amerykańskiego czasu na spikera Izby Reprezentantów został wybrany Kevin McCarthy z Kalifornii. Zanim udało się mu uzyskać wymaganą bezwzględną większość głosów, polityk z Kalifornii musiał wykazać się niezwykłą cierpliwością – albo odpornością na upokorzenie. W ciągu czterech dni, od wtorku, gdy zebrał się nowy, wybrany w listopadzie Kongres, McCarthy przegrywał kolejne głosowania – w sumie do jego wyboru potrzebnych było ich aż 15, co jest rekordem niespotykanym od czasów wojny secesyjnej.
czytaj także
Wszystko dlatego, że 20 republikańskich deputowanych głosowało na kandydatów, którzy choć od początku nie mieli szans wygrać – reprezentujący Florydę Matt Goetz od pewnego momentu w każdej rundzie nominował i głosował na Donalda Trumpa – ale byli nominowani, by zaznaczyć niezadowolenie radykalnego skrzydła partii, skupionego w tzw. Freedom Caucus, z kandydatury McCarthy’ego i porządków panujących dotychczas w Kongresie.
Pomiędzy kolejnymi głosowaniami toczyły się negocjacje z buntownikami, ci jednak aż do piątku pozostawali nieprzejednani – mimo że McCarthy’ego poparł patronujący partyjnym radykałom Donald Trump. Z każdym dniem atmosfera robiła się coraz bardziej napięta, w piątek w nocy o mało co nie doszło do rękoczynów. Reprezentujący Alabamę i wspierający McCarthy’ego Mike Rogers musiał być fizycznie powstrzymany przez swojego kolegę – zachowywał się bowiem, jakby szykował się do szarży na wspomnianego Matta Goetza.
McCarthy ostatecznie obłaskawił wystarczająco dużo buntowników, by zapewnić sobie wymaganą większość. Zapłacił za to jednak sporą polityczną cenę, a rachunki wystawione na poczet zwycięstwa przyjdzie mu płacić jeszcze przez długi czas.
McCarthy dał buntownikom sznur, na którym może zawisnąć
Czego chcieli buntownicy? Najkrócej mówiąc: większego wpływu radykalnej prawicy na prace Izby Reprezentantów oraz osłabienia pozycji spikera. McCarthy zgodził się na oba te żądania.
Radykalne skrzydło republikanów ma uzyskać większy wpływ na skład komisji, gdzie dokonuje się istotna część prac Izby, zwłaszcza na komisję ds. reguł. Jest ona uważana za jedną z najważniejszych w Izbie: w praktyce decyduje o tym, co i kiedy trafia pod jej obrady. Według mediów McCarthy miał obiecać, że prawe skrzydło partii obsadzi jedną trzecią miejsc przynależnych republikanom w tym ciele.
Nowy spiker zgodził się także na zmianę reguł określających prace nad budżetem. W efekcie dyskusja z komisji przeniesie się na posiedzenie Izby, każdy deputowany będzie mógł zgłaszać swoje poprawki i wnioski. Co łatwo może prowadzić do chaosu i parlamentarnej obstrukcji.
Wreszcie, zgodnie z umową zmienią się reguły określające zasady odwołania spikera. Wniosek o wotum nieufności będzie mógł teraz złożyć nawet jeden deputowany. Przy niewielkiej przewadze republikanów w Izbie będzie to oznaczało, że kilku republikańskich malkontentów wystarczy, by postawić McCarthy’ego w bardzo trudnej politycznie sytuacji: zmuszając go do negocjacji z bardzo słabej pozycji albo z radykałami z własnej partii, albo z demokratami.
Polityk z Kalifornii będzie więc wyjątkowo słabym politycznie spikerem, wiecznie podatnym na szantaż partyjnej ekstremy. Jest całkiem prawdopodobne, że nie przetrwa pełnej kadencji. By zapewnić sobie wymarzone stanowisko, nowy spiker dał swoim przeciwnikom w partii sznur, na którym może wkrótce „zawisnąć”.
czytaj także
Polityka jałowej antysystemowości
Skrajne skrzydło republikanów dostało jeszcze jedną rzecz, na której szczególnie zależało jego przedstawicielom: czas antenowy i uwagę. Słabo do tej pory znani deputowani nagle znaleźli się w centrum uwagi opinii publicznej. Nie tylko trzymali w szachu przywództwo republikanów w Izbie i cały Kongres, ale także dali się poznać najbardziej radykalnemu elektoratowi jako bezkompromisowi obrońcy twardych, prawicowych zasad przed pozbawionym kręgosłupa i dbającym wyłącznie o swój własny interes establishmentem.
Jak na łamach „New York Times” analizował profesor prawa z Uniwersytetu Nowojorskiego Richard H. Pildes, taka polityczna gra będzie stawała się coraz bardziej opłacalna. Antysystemowość przemawiająca do najbardziej radykalnej części elektoratu w dobie mediów społecznościowych zapewnia nie tylko zasięgi i rozpoznawalność, ale także strumień mikrodotacji od najbardziej zaangażowanych wyborców, pozwalający uzbierać całkiem sporą kupkę pieniędzy na kolejne kampanie.
Rewolucja, którą w amerykańskiej polityce wywołały media społecznościowe i zbiórki w sieci, uruchomiła bardzo wiele pozytywnych zmian: przewietrzyła polityczny establishment, otworzyła drogę umiejącym poruszać się w sieci polityczkom młodego pokolenia, stworzyła przeciwwagę dla pieniędzy bogatych darczyńców. Z drugiej strony wszystkie te zmiany utrudniają partiom utrzymanie wewnętrznej dyscypliny, czy nawet – jak pokazuje przykład tego, co działo się w zeszłym tygodniu w Izbie Reprezentantów – elementarnej rządności. Zmiany te, zwłaszcza u republikanów, sprzyjają też karierom polityków, którzy bardziej zainteresowani są tworzeniem politycznego spektaklu na potrzeby radykalnej bańki niż realnym rządzeniem i rozwiązywaniem problemów. Takich, którym w najmniejszym stopniu nie przeszkadza to, że ich spektakl może zachwiać podstawami amerykańskich instytucji. Z 20 przeciwników wyboru McCarthy’ego z Partii Republikańskiej aż 18 podważało wcześniej publicznie wyniki wyborów prezydenckich z 2020 roku, a 14 głosowało przeciwko ich zatwierdzeniu.
Można się przy tym zastanawiać, czy republikanie nie mają problemu z taką polityką od znacznie dłuższego czasu niż dominacja Twittera, Instagrama i TikToka w sferze publicznej. Jak na łamach „Timesa” pisał Robert Draper, źródeł kłopotów McCarthy’ego można doszukiwać się już w roku 1994. Republikanie pod wodzą Newta Gingricha odzyskali wtedy kontrolę nad Izbą Reprezentantów po raz pierwszy od 1952 roku. Gingrich, który objął funkcję spikera, narzucił swojej partii rozumienie parlamentarnej polityki jako gry o sumie zerowej, gdzie nie ma miejsca na kompromisy. Jego partia weszła w rolę opozycji totalnej wobec administracji Clintona.
Ta logika jeszcze bardziej zaostrzyła się po wyborze Obamy w 2008 roku. McCarthy, który w 2008 roku został wybrany na swoją drugą kadencję, był jednym ze zwolenników polityki totalnej opozycji wobec Obamy. W kolejnych falach radykalizacji republikanów – od Tea Party do Trumpa i trumpistów – widział raczej trend, który partia powinna wykorzystać, niż zagrożenie. Przed wyborami na stanowisko spikera porozumiał się z częścią najbardziej radykalnych członków partii – na czele ze zwolenniczką spiskowej teorii QAnon Marjorie Taylor Greene. W jakimś sensie polityk z Kalifornii zbierał więc w ostatnich dniach to, co sam zasiał.
USA: Chorobowego nie będzie. Ciężko pracujący Kongres poskromił leniwych kolejarzy
czytaj także
Kadencja chaosu
Niestety, ceny za politykę obłaskawiania ekstremy nie zapłaci wyłącznie McCarthy i republikańskie przywództwo w Izbie, ale cała Ameryka. Czekają nas dwa lata kadencji wyjątkowo spolaryzowanej, chaotycznej, nierządnej Izby Reprezentantów, wypełnionej głównie przez politykę pustych gestów i obstrukcję działań administracji Bidena.
Skrajna prawica, która pokazała swoją siłę, blokując przez cztery dni wybór spikera, ma w ciągu najbliższych dwóch lat dwa główne cele: po pierwsze maksymalnie utrudnić rządzenie prezydentowi, po drugie zemścić się na osobach i instytucjach, które identyfikuje jako wrogów.
W ramach porozumienia z buntowniczą dwudziestką McCarthy miał zgodzić się na powstanie dwóch specjalnych komisji Izby, których działalność może budzić uzasadniony niepokój. Pierwsza ma się zająć zbadaniem odpowiedzi państwa na epidemię COVID-19. Biorąc pod uwagę, kto domagał się powstania takiego ciała, można spodziewać się, że skupi się ono na atakach na tych polityków, którzy prowadzili opartą na naukowych przesłankach politykę sanitarną, oraz na doktora Anthony’ego Fauciego, byłego głównego doradcy medycznego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Fauci stał się szczególnym celem hejtu radykalnej prawicy i bohaterem konstruowanych przez nią teorii spiskowych, mających wyjaśnić „o co tak naprawdę chodzi” w pandemii.
Druga komisja ma zbadać upolitycznienie amerykańskich służb – takich jak FBI, CIA, prokuratura, policja – i naruszenia praw obywatelskich, jakich dopuszczały się one w ostatnich latach. Bez wątpienia jest to temat wart parlamentarnego śledztwa. Problem w tym, że wszystko wskazuje na to, że komisja skupi się na jednym wątku: śledztwach badających działalność Trumpa, osób oskarżanych o organizację i udział w ataku na Kapitol sprzed dwóch lat oraz działalność różnych organizacji radykalnej prawicy.
Komisja ma stanowić symboliczną przeciwwagę dla tej badającej wydarzenia z 6 stycznia 2020 roku. McCarthy miał obiecać radykalnemu skrzydłu partii, że otrzyma ona podobne zasoby ludzkie i finansowe. Jej działalność nie będzie jednak wyłącznie symboliczna. Jak donosi część mediów, ostatecznie zwycięstwo zapewnić miała McCarthy’emu obietnica, że komisja będzie mogła prowadzić także przesłuchania w sprawie bieżących, otwartych śledztw. Co oznacza, że policjanci, agenci FBI, prokuratorzy badający np. możliwe przestępstwa rodziny Trumpa czy radykalnie prawicowych milicji zostaną wystawieni na widok publiczny i poddani agresywnemu przesłuchaniu. Nawet jeśli komisja nie będzie mogła wymusić upublicznienia informacji kluczowych z punktu widzenia dobra śledztwa, to jej działanie może mieć efekt mrożący, zniechęcający do ścigania przestępstw radykalnej prawicy, faktycznie legitymizujący jej przemoc i bezprawie.
czytaj także
Z kolei chęć maksymalnego utrudnienia życia Bidenowi sprawi, że każde głosowanie nad budżetem albo limitem długu publicznego zmieni się w przeciąganie liny między Izbą a prezydentem. Radykałowie najmniejszy kompromis z Białym Domem traktować będą jako „zdradę”. Prawe skrzydło republikanów – choć dziś raczej zainteresowane inicjowaniem wojen kulturowych niż obroną zasad fiskalnego konserwatyzmu – będzie próbowało wykorzystać takie sytuacje, by maksymalnie zmusić administrację prezydencką do bolesnych dla niej politycznie cięć wydatków. Niewykluczone, że w efekcie otrzymamy kolejny shutdown rządu. Wszystko to w momencie wyjątkowej geopolitycznej niestabilności, gdy Stanom i regułom ładu międzynarodowego zagraża agresywna polityka Rosji i Chin.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że po dwóch latach jałowego spektaklu i obstrukcji wyborcy wystawią w 2024 roku republikanom odpowiedni rachunek.