Czytaj dalej, Serwis klimatyczny, Weekend

Czy rozpylenie siarki w stratosferze uratuje nas przed katastrofą klimatyczną? [rozmowa z Elizabeth Kolbert]

Elizabeth Kolbert

Globalny krajobraz polityczny jest dziś bardzo ponury, ale jednocześnie naiwnie jest wyobrażać sobie, że świat, który nie potrafi wspólnie dogadać się co do redukcji emisji, mógłby zorganizować globalny program geoinżynieryjny. Z Elizabeth Kolbert, autorką książek „Szóste wymieranie” i „Pod białym niebem”, rozmawia Michał Sutowski.

Michał Sutowski: W książce Pod białym niebem opisujesz bardzo wiele ingerencji człowieka w przyrodę, na której i człowiek, i przyroda wychodzą źle. Nieraz tworzymy jakiś problem, a próbując mu zaradzić, generujemy kolejny. I tak na przykład mieszkańcy Chicago na początku XX wieku wypuszczali mnóstwo ścieków i odpadów – w tym z wielkich rzeźni – do rzeki płynącej do jeziora Michigan. To ich źródło wody pitnej, więc zbudowali kanał, żeby bieg rzeki odwrócić i skierować ścieki na południe. Ale kanałem zaczęły przepływać inwazyjne gatunki ryb, które mogły zniszczyć ekosystem Wielkich Jezior. Zaczęto je więc odławiać – ale żeby ktoś chciał je jeść, trzeba je było mrozić i filetować na drugim końcu świata, generując wielki ślad węglowy. A tak w ogóle, to inwazyjne gatunki ryb sprowadzono dlatego, że tak zaproponowała słynna ekolożka – Rachel Carson. Z tego, co czytam, w odpowiedzi na jej postulat, by wyeliminować pestycydy i herbicydy z rolnictwa, postanowiono poradzić sobie z problemem – chodziło konkretnie o wodorosty – z pomocą sprowadzonej z Chin tołpygi, która miała je zjadać. Ryby 50 lat temu wpuszczono do amerykańskich wód i one się rozmnożyły, tyle że za bardzo, i trzeba je teraz odstraszać prądem lub odławiać tysiącami. Uff. Czy to znaczy, że wszystkiemu winni są ekolodzy i naprawiacze świata?

Elizabeth Kolbert: Nie, to raczej paradoks właściwy dla epoki, w której powstała książka Rachel Carson Silent Spring – bo to o niej mowa – czyli na początku lat 60. Przez większą jej część autorka zajmuje się szkodliwymi skutkami stosowania w rolnictwie chemikaliów, które dziś powszechnie uważamy za niebezpieczne – przede wszystkim owadobójczego dichlorodifenylotrichloroetanu, w skrócie DDT. Ich stosowanie w świecie zachodnim w dużej mierze zarzucono, w USA w latach 70., nawet jeśli w krajach rozwijających się wciąż się ich czasem używa. W tej kwestii jej analiza była w punkt.

Ale…

Ale w ostatnim rozdziale postanowiła zaproponować alternatywy, a konkretnie kontrolę biologiczną zamiast chemicznej ingerencji w przyrodę. Czyli na przykład wprowadzanie do ekosystemu pasożytów żerujących na jakimś gatunku, którego chcemy się pozbyć lub ograniczyć jego liczebność. Tyle że zawsze, kiedy wprowadzasz jakiś obcy gatunek do ekosystemu, ponosisz duże ryzyko. Carson była biolożką życia morskiego i wspaniałą badaczką, która krytykowała nadmiar kontroli natury przez człowieka – niestety uznała, że przeciwstawianie jednych gatunków drugim to może być dobry pomysł.

A nie był? I było to wiadomo już wtedy?

W jej epoce było już z tym trochę niedobrych doświadczeń. Choćby z opisywanymi przeze mnie w książce ropuchami agi, które sprowadzano w połowie XIX wieku na Karaiby w nadziei, że wyjedzą larwy żuków będące plagą na plantacjach trzciny cukrowej. Żuków nie pokonały, za to przeniesione potem do Australii rozmnożyły się ponad miarę i zaczęły zagrażać, jako ropuchy trujące, właściwie całej lokalnej faunie. Inny przypadek, już z USA, to tzw. ćmy cygańskie – w latach 60. XIX wieku chciano ich użyć w przemyśle jedwabniczym, bo żywią się wszystkim, inaczej niż jedwabniki. Jedwabiu nie naprodukowały, za to spustoszyły mnóstwo lasów na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych.

Czyli to może nie zadziałać tak samo jak chemia? Albo przynieść skutki uboczne?

Wszelkiego rodzaju biologiczna kontrola służąca na przykład utrzymaniu populacji jakiegoś gatunku w ryzach może zawieść spektakularnie. Raz, że bardzo trudno jest śledzić i prognozować cały proces w ramach złożonego ekosystemu, a dwa, że przecież działa ewolucja. Nawet więc jeśli wprowadzamy jakiś „wyspecjalizowany” gatunek, jak osy, które atakują tylko jeden specyficzny rodzaj owadów, to w nowym ekosystemie stworzenia te mogą robić coś innego, czyli na przykład zjadać również, albo przede wszystkim te gatunki, które byśmy chcieli ochronić. Dlatego zasadniczo uważam, że nie powinniśmy ingerować w ekosystem, jeśli naprawdę nie musimy. Nie twierdzę, że taka biologiczna kontrola nigdy nie ma sensu, ale że jest zawsze bardzo ryzykowna.

Subtelne efekty inne od śmierci

A czy te opisane w Pod białym niebem przypadki składają się w opowieść o niezamierzonych konsekwencjach ludzkich działań? A może raczej chodzi o to, że różne skutki uboczne są do przewidzenia, tylko dotykają kogoś, kto nie ma siły się bronić? Na przykład, gdy decyduje się o osuszeniu lub, odwrotnie, zalaniu jakichś terenów, na których akurat mieszkają najbardziej wykluczeni społecznie? Krótko mówiąc, czy to są „niezamierzone konsekwencje”, czy raczej „eksternalizacja kosztów”?

Myślę, że jedno i drugie. Bo owszem, mamy skłonność do spychania kosztów ekologicznych naszej działalności na słabszych, ale zarazem nie doceniamy wpływu, jaki ona wywrze na nas samych. A dziś widać coraz wyraźniej, że na przykład skutki kryzysu klimatycznego nie ominą nikogo.

Elon Musk może wierzyć, że poleci na Marsa, jak już Ziemia nie będzie nadawała się do zamieszkania. Trochę jak bohaterowie filmu Nie patrz w górę, których na obcej planecie – po tym, jak w Ziemię uderzyła kometa – pożerają jakieś dziwaczne stwory.

Ale przecież naprawdę Musk nie poleci na Marsa. Choć oczywiście stać go na to, żeby po tym, jak mu woda zaleje rezydencję w Miami, kupić sobie dom położony gdzieś wysoko. Zgadzam się, że elita władzy, ludzie z dużymi zasobami, a może nawet większość Amerykanów w ogóle pragną mieć nadzieję, że to są wszystko cudze problemy. Tyle że wywołane zmianą klimatyczną pożary sprawiają, że płoną bardzo zamożne przedmieścia Chicago. Kiedy huragan Harvey sprowadził metr deszczu na Houston, to zalane zostały osiedla i biedne, i te bogate. Luksusowe rezydencje w Miami będą za parę lat niezamieszkiwalne…

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Bogaci mają dokąd się przeprowadzić.

Zgoda, płyniemy na bardzo nierównych łodziach, ale jednak po tym samym oceanie. Pozytywny aspekt całej globalnej katastrofy ekologicznej to coraz szersze rozumienie tego faktu. Dlatego też, kiedy mówisz, że my wiemy, co robimy, tylko po prostu chcemy przerzucić koszty na kogoś innego – to tylko częściowo jest prawda. Ślepoty ludzkiej wciąż jest bardzo dużo i to nie tylko zamierzonej, bo i świat robi się bardzo skomplikowany. Dlatego też robimy rzeczy, które mają niespodziewane efekty. Ja żyję w kraju, gdzie ludzie po latach odczuwają efekty skażenia gleby, wody i powietrza stosowanymi kiedyś chemikaliami, zwłaszcza związkami perfluoroalkilowymi. Nie sądzę, żebyśmy zamierzali świadomie zatruwać swoje źródła wody, licząc, że tylko ktoś inny ucierpi.

Nasi przodkowie mogli wiedzieć mniej o skutkach ekologicznych swoich działań, nawet jeśli to nie usprawiedliwia wylewania odpadów i ścieków do rzeki w takiej ilości – jak to było przed wiekiem w Chicago – że po jej powierzchni kurczak mógł swobodnie przejść. Ale czy z drugiej strony wpływ człowieka na otoczenie nie był, paradoksalnie, łatwiejszy do zauważenia niż dziś?

Przede wszystkim obiektywne konsekwencje naszych działań dla przekształcenia planety bardzo się zwiększyły. W debacie o antropocenie trwają spory, czy faktycznym przełomem było zdetonowanie bomby atomowej, wynalezienie maszyny parowej czy wręcz wyrąb lasów w związku z rewolucją neolityczną w rolnictwie – a jednak bezsporne jest, że w okresie wojen światowych nastąpiło wielkie przyspieszenie i potęgowy przyrost różnych zjawisk. Niekoniecznie dostrzegalne na pierwszy rzut oka.

Majmurek: Homo sapiens zabójca

Czyli w porównaniu z budowniczymi kanału Sanitary and Shipping sprzed stu lat, który odprowadził ścieki z Chicago do rzek płynących aż na drugi koniec Ameryki – my to wszystko robimy na sterydach? A zarazem widzimy mniej?

Kiedy budujesz tamę Hoovera w Kolorado czy odwracasz bieg rzeki Chicago, to oczywiście ma wielki wpływ na okoliczne środowisko. W skali globalnej dużo ważniejsze jest jednak rozpowszechnienie w przyrodzie chemikaliów, na czele ze sztucznym azotem. To wynalazek z 1913 roku, ale stosowany na masową skalę po I wojnie światowej. Od tamtego czasu nawozów azotowych produkujemy coraz więcej, przez co generujemy więcej użytecznego azotu niż wszystkie ziemskie systemy razem wzięte. Konsekwencje tego procesu dopiero zaczynamy rozumieć, nawet jeśli nie wygląda on tak spektakularnie jak stworzenie sztucznego jeziora pośród gór czy kanionów.

Padło słowo „antropocen”. Czyli epoka, w której człowiek przestał być tylko warunkowany przez środowisko, ale zaczął aktywnie, trwale – być może nieodwracalnie – przekształcać ekosystemy, w których żyje. Tylko że ten Człowiek jest trochę abstrakcyjny. Niby wiemy, że chodzi o ludzkość, ale przecież różne jej części różnie przyczyniły się do zmian na Ziemi…

Pojęcie antropocenu zaprojektowano po to, by oddać pewną ogólną ideę, zarysowaną grubą linią, bo też geologia taką właśnie linią maluje rzeczywistość. Chodzi o ślad, w geologicznym sensie, który ludzie po sobie zostawiają – przy różnych zastrzeżeniach – na zawsze.

Oczywiście w wysoko uprzemysłowionym świecie działo się to na dużo większą skalę, ale tak naprawdę geologiczny ślad zostawiliśmy na całym świecie. Nie zamierzam minimalizować czy negować różnic w skali wpływu na Ziemię różnych ludzi, które wynikają z ich sposobu życia, zamożności czy dostępu do zasobów. Niemniej, nawet najbiedniejsze kraje na świecie ścinają drzewa, praktykują na jakąś skalę rolnictwo przemysłowe, wydobywają surowce, budują tamy na rzekach… Znów, można się spierać, kto naprawdę z tego korzysta, ale nie zmienia to faktu, że nie ma na Ziemi miejsca nietkniętego w jakiś sposób przez ludzkość.

Rozumiem, że geologicznie ma to sens. Ale czy politycznie?

Mnie na pewno to pojęcie pomogło – już ponad 15 lat temu – zrozumieć, że myśleć o nowych problemach nie można w stary sposób. Że to, co robimy z Ziemią, nie ma precedensu, a więc rozumienie świata w kategoriach sprzed antropocenu jest bez sensu. A że polityka za tym nie nadąża – tak, to jest wielki problem i o tym też jest moja książka. Kiedy rozmawiałam o tym z Paulem Crutzenem, chemikiem holenderskim, który spopularyzował to pojęcie tekstem z 2004 na łamach „The Nature”, powiedział, że to miało być ostrzeżenie dla świata. Zgoda więc, że możemy i powinniśmy dyskutować o kwestii odpowiedzialności za zmianę planety i zobowiązaniach, które z tego wynikają. Ale najpierw trzeba widzieć ten świat właśnie jako przekształcony przez człowieka.

Początek antropocenu: podboje, kolonizacja, niewolnictwo

czytaj także

Kiedy w Europie Wschodniej zapytać o przekształcenie świata przez człowieka, to wielu ludziom przyjdzie do głowy raczej Jezioro Aralskie w byłym ZSRR, a nie tama Hoovera. Czy jest jakaś istotna różnica między tym, jak planetę kształtowali komuniści i kapitaliści?

No właśnie nie – stąd mój problem z pojęciem kapitałocenu, które odpowiedzialność za te przekształcenia przypisuje kapitalizmowi. Owszem, kapitalizm niewątpliwie te zmiany zintensyfikował względem poprzednich epok, ale co wtedy zrobić z przypadkiem ZSRR? A gdzie są Chińczycy, którzy wciąż nazywają siebie komunistami? Kluczowe jest samo uprzemysłowienie na masową skalę, które wiąże się z masowym zużyciem energii. Bo to właśnie zużycie energii zwielokrotnia naszą zdolność do przekształcania świata.

A czy zgadza się pani z jednym ze swoich rozmówców, który twierdzi, że nie należy traktować zmiany klimatu jako problemu etycznego? Bo skoro wszyscy przyczyniamy się do nadmiernych emisji CO2, to jesteśmy albo strasznymi grzesznikami, albo hipokrytami? Ty też leciałaś wysokoemisyjnym samolotem na Islandię, żeby zobaczyć, jak tamtejsza firma wychwytuje dwutlenek węgla z atmosfery.

To jest interesujący pomysł, który głosi Klaus Lackner, niemiecki fizyk i jeden z animatorów idei usuwania CO2 z atmosfery. Przeszło mi przez myśl, że takie podejście ma jakiś potencjał użyteczności, bo skoro uznajemy, że emisje faktycznie są złe, no to jesteśmy tymi grzesznikami i hipokrytami. Ja sama podziwiam ludzi, którzy w imię dobra planety rezygnują z latania, ale dla dziennikarki w USA to byłoby bardzo trudne. Jestem zatem świadoma swej hipokryzji.

To może już lepiej w ogóle nie moralizować?

Wolałabym, żeby tego moralnego wymiaru w kwestii emisji nie było, no ale oczywiście jest. Sugestia Klausa, żebyśmy traktowali dwutlenek węgla po prostu jak odpady, to fajna idea, ale trudna do realizacji.

Bo to, co robimy z odpadami, to też jest problem etyczny? Czy je segregujemy, czy wywozimy w workach do lasu?

Oczywiście, że tak. Byłoby miło powiedzieć: zróbmy po prostu recykling naszego węgla, ale to nie takie proste, tak samo jak recykling tradycyjnych śmieci. To znaczy w sensie fizycznym, to może i proste, tylko jakoś praktycznie mało wykonalne.

Czytając Pod białym niebem, miałem wrażenie, że na początku jesteś wręcz sarkastycznie nastawiona do różnych pomysłów na kolejne interwencje ratujące zniszczone najpierw przez człowieka ekosystemy. Bariera elektryczna na rzece Illinois blokująca dostęp przywiezionej z Chin tołpygi do Wielkich Jezior. Zmiana genomu inwazyjnego gatunku ropuch, żeby nie truły śmiertelnie atakujących je zwierząt. Albo żeby podmienić wszystkie myszy pewnego gatunku na samce w kilka pokoleń, co by szkodliwy gryzoń wyginął – cóż mogłoby pójść nie tak! Ale kiedy dochodzi do kwestii klimatu – i na przykład geoinżynierii solarnej, to jako czytelnik zaczynam się zastanawiać, że może to nie jest takie zupełnie szalone… To tytułowe „białe niebo” to prawdopodobny skutek rozpylenia w stratosferze tlenku siarki, który pozwoliłby zredukować ilość promieni słonecznych docierających do powierzchni Ziemi i tym samym obniżyć temperaturę globu.

Ja z pewnością nie optuję za geoinżynierią. Piszę zresztą, że „nawet w epoce przepuszczania prądu przez rzeki i genetycznej modyfikacji gryzoni, geoinżynieria słoneczna jest szaleństwem”. Choć staram się też wytrącać czytelnika z różnych żywionych przez niego przekonań, na przykład takich, że istnieją proste rozwiązania w naszej sytuacji. Chciałabym, żeby to jasno wybrzmiało: jesteśmy między młotem a kowadłem i nie ma już dobrych wyborów.

To znaczy?

Mój sceptycyzm wobec technologicznych interwencji jest tak samo duży w przypadku geoinżynierii, jak i inżynierii genetycznej – obydwie są bardzo ryzykowne. Jednocześnie słyszę głosy, żebyśmy po prostu zostawili system samemu sobie, a wszystko wróci do normy. Powróćmy do jakiejś sielankowej wizji świata z przeszłości. Tyle że przy 8 miliardach ludzi na planecie to się nie wydarzy. Zbyt wielu ludzie żyje dzięki nawozom azotowym, żebyśmy mogli wrócić do małych wspólnot, w których ludzie tradycyjnymi metodami uprawiają swoje poletka. Idziemy naprzód, nie do końca wiedząc w jakim kierunku. Istnieje taka możliwość, że mamy do wyboru tylko straszne opcje i… straszne opcje. I jest to sytuacja, w którą sami się wpędziliśmy.

Czyli że co, że jednak będziemy tę siarkę…

Powtórzę: nie bronię idei globalnej geoinżynierii, rozpylania siarki czy dwuwęglanu wapnia, żeby zredukować temperaturę Ziemi – ale jednocześnie staram się też pokazać ludziom, że to nie musi być najgorsza rzecz, jaka się nam przydarzy na świecie.

Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!

A co, jeśli przez to właśnie się przydarzy? Czyli że jeśli zaczniemy ochładzać temperaturę na Ziemi sztucznie, to przestaniemy walczyć o redukcję emisji gazów cieplarnianych?

Akurat argument „z pokusy nadużycia”, to znaczy, że geoinżynieria pozwoli nam działać jak dotąd, wydaje mi się nietrafiony z tego prostego powodu, że i tak już nie robimy tego, co potrzeba. To trochę jak teza, żeby nie mówić o adaptacji społeczeństwa do zmiany klimatycznej, bo to nas jakoby odwiedzie od przeciwdziałania jej. No nie – i tak nie robiliśmy nic, albo za mało i teraz jesteśmy na równi pochyłej, gdzie trzeba robić jedno i drugie.

A co z argumentem, że geoinżynieria przesuwa naszą uwagę z rozwiązań politycznych na technologiczne? Skoro politycy nie mogą się dogadać w sprawie redukcji emisji, to może łatwiej wysłać te samoloty, nie bacząc, czy się dogadają, czy nie?

Globalny krajobraz polityczny jest dziś bardzo ponury, ale jednocześnie naiwnie jest wyobrażać sobie, że świat, który nie potrafi wspólnie dogadać się co do redukcji emisji, mógłby zorganizować globalny program geoinżynieryjny. Taka akcja wymaga przede wszystkim uwzględnienia każdego kraju, który posiada jakkolwiek istotne siły powietrzne, bo inaczej mógłby po prostu zestrzelić samoloty rozpylające siarkę.

A jak jakiś Musk sam rozpyli?

Tak, albo Bill Gates. To bzdura, bo do tego nie wystarczą pieniądze, miliarderzy nie mają jednak sił powietrznych. A potencjalnie horrendalne skutki uboczne takich projektów, jak ryzyko zmiany opadów na całym kontynencie, sprawią, że chętnych do zablokowania takiego przedsięwzięcia nie zabraknie. Tym bardziej że na dziś wygląda na to, że trzeba by je ponawiać każdego roku. A przy dalszych emisjach – organizować na coraz większą skalę, to znaczy rozpylać w atmosferze coraz więcej siarki. Dlatego wszyscy, którzy bronią choćby idei badań nad takim rozwiązaniem – zakładają, że to ma służyć kupieniu trochę czasu.

Czyli?

Żeby trochę ściąć górkę krzywej temperatury w czasie, kiedy będziemy redukować emisje. Uzyskać nieco ulgi na okres przejściowy. Niemniej, skoro geopolityka jest zła dla walki z klimatem, to tym bardziej jest bardzo zła dla geoinżynierii. Może to i dobrze…

Koniec świata na życzenie miliarderów

czytaj także

Ale znów, skoro polityka jest beznadziejna, to może w takim razie ratunek leży w technologii. Niektóre z pomysłów, o których piszesz, nie są aż tak spektakularne, a mogą się okazać zbawienne – na przykład naukowcy próbują modyfikować genetycznie koralowce po to, by mogły przetrwać w cieplejszych i bardziej zakwaszonych niż dotąd wodach. To tzw. wspomagana ewolucja. I może w ten sposób uda się przywrócić rafy koralowe…

Tyle że ja wcale nie uważam, że to będzie działać. Gdybym uważała, że tak, to może byłoby warto. Bo znów, w przypadku rafy koralowej mówimy o obszarze wielkości Włoch. Skoro skala problemu jest tak wielka, to i skala potrzebnej interwencji też. Te wszystkie przykłady pokazują, w jak rozpaczliwym położeniu się znaleźliśmy. Skoro ci wszyscy naprawdę bardzo poważni ludzie, wybitni często naukowcy, widzą w tym największą szansę na uratowanie ekosystemów – to powinno pokazywać nam grozę problemu.

No to co robić?!

Paul Kingsnorth, dość mroczny ekolog, powiedział mniej więcej, że w tym momencie nikt nie ma odpowiedzi, że możemy tylko zadawać pytania. Uważam, że przekaz mojej książki jest podobny: nie mamy odpowiedzi, teraz już każdy wybór będzie pod jakimś względem zły. Mój kolega, wybitny fizyk, wysłał mi niedawno roboczy tekst z wyliczeniem możliwości odpowiedzi na zmianę klimatu. I w nagłówku było coś takiego, że all choices are lousy, wszystkie wybory są parszywe. A ludzie, mam wrażenie, dalej nie chcą się z tym faktem zmierzyć, chcą konkretnych rozwiązań – a może teraz będziemy sadzić drzewa?

Głód, zniszczenie, choroby, migracje i wojna. Tak, mowa o twoim życiu

To zapytam inaczej: co będzie?

Polityczne instytucje walą się na naszych oczach, to widać bardzo dobrze u nas, w USA. Dlatego też myślę, że moja książka – proszę brać na moje słowa poprawkę, w końcu jestem autorką – robi się tylko coraz bardziej aktualna. Bo skoro technologicznie jesteśmy zdolni do dużej adaptacji, ale politycznie się raczej cofamy, nie mówiąc o jakimś postępie, to siłą rzeczy będziemy coraz chętniej sięgać po rozwiązania technologiczne. Nie mówię, że mamy pod ręką jakieś cudowne alternatywy, które pozwolą nam chwycić się za ręce, zatańczyć przy zachodzie słońca i dogadać się co do redukcji emisji. Ale nawet tam, gdzie polityka mogłaby realnie pomóc, choćby w kwestii zmiany w energetyce – zawodzi.

A technologia jest niepewna i rodzi wielkie ryzyka.

No tak, powtórzę. Przez zaniechania polityczne schrzaniliśmy już tak wiele, że prawdopodobnie nie będzie innego wyjścia. Zostaną nam pewnie tylko rozwiązania technologiczne. Choć słowo „rozwiązania” proszę wziąć w cudzysłów.

A co, jeśli znajdzie się rozwiązanie polityczne, bez cudzysłowu? Tyle że to nie będzie postępowy rząd światowy, tylko narodowe czy kontynentalne ekofaszyzmy? Myślę o polityce, która mówi, że tak, owszem, mamy zmianę klimatu. I ona znaczy tyle, że potrzebujemy surowców i metali ziem rzadkich do produkcji OZE, a więc trzeba podbić nowe-stare kolonie, gdzie te surowce się znajdują. I obronić się przed milionami uchodźców klimatycznych, czyli zamknąć granice. Ale zamknąć tak naprawdę.

To bardzo realna perspektywa, choć w twojej wyliczance brakuje jednego elementu. Otóż świat się zmienia w sposób, który destabilizuje nas wewnętrznie i zewnętrznie. Jeśli celem takiego projektu neofaszystowskiego byłaby stabilność, to znaczy, że zamkniemy granice i nic się nie zmieni – no to tej opcji nie ma już na stole. Krótko mówiąc: tak, sądzę, że będziemy próbowali utrzymać nasz stan posiadania, zwłaszcza tu, na Północy. Ale to się nie może udać.

Negacjonizm polityczny, czyli disneyowska wersja ekologii

W czasie kryzysu finansowego lat 2007–2009 szukano analogii historycznych. To znaczy, że teraz jest jak w latach 30. i możemy pójść w stronę Roosevelta, a możemy w stronę Hitlera. Inaczej mówiąc: korekta społeczna kapitalizmu albo faszyzm – i to miała być trochę kwestia politycznego wyboru. Czy mamy dziś jakąś analogię historyczną dla sytuacji teraz?

Analogie historyczne zawsze się znajdą, problem w tym, że żyjemy w świecie radykalnie odmiennym niż w czasach Wielkiego Kryzysu. Nie tylko w sensie geofizycznym, ale też, jeśli chodzi o krajobraz komunikacyjny i technologiczny. Uczymy się – ku naszemu przerażeniu także w USA – jak trudno jest mieć funkcjonującą demokrację w obliczu powodzi dezinformacji. Upieram się zatem, że analogie nie działają, bo nigdy w historii ludzie nie byli w stanie siać na Ziemi chaosu na taką skalę. Nie ma ani powrotu do epoki przedindustrialnej, ani do rozwiązań New Dealu. Bo nie da się bezprecedensowych problemów załatwić precedensowymi metodami.

Wierzy pani w jakkolwiek pozytywny scenariusz na najbliższe 20–30 lat? Że zmianę klimatu da się utrzymać w granicach znośnych dla naszej cywilizacji?

Jestem matką trójki dzieci, chcę wierzyć, że jest taka możliwość. Co prawda, 25–30 lat to nie jest bardzo długo, więc radykalna zmiana gospodarowania i w ogóle zmiana naszego sposobu życia to nie jest coś bardzo prawdopodobnego. Teraz dochodzi jeszcze wojna w Ukrainie – a Rosja zawsze była szkodliwym graczem w kwestii polityki klimatycznej – sabotuje możliwości wspólnego działania, nie mówiąc o tym, że podkręca zużycie węgla. Jedynym, co niesie jakąś nadzieję, jest to, że coraz więcej ludzi i instytucji rozumie, że nie ma innego wyboru, tylko masowa mobilizacja do zmiany naszych źródeł energii. I że zaniechanie tutaj przyniesie katastrofę.

**
Kolbert Pod białym niebem okładkaElizabeth Kolbert (1961) – amerykańska dziennikarka i publicystka. Studiowała literaturę na Uniwersytecie Yale. Jest jedną z najbardziej cenionych specjalistek w dziedzinie zmian klimatycznych i ochrony środowiska. Początkowo związana z „New York Timesem”, od 1999 roku pracuje w tygodniku „The New Yorker”. Laureatka wielu wyróżnień za działalność publiczną i nagród dziennikarskich. Międzynarodową sławę przyniosła jej książka Szóste wymieranie. Historia nienaturalna, za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera. Opisuje w niej trwające właśnie, szóste już w historii naszej planety, wielkie wymieranie gatunków. Brytyjski dziennik „The Guardian” uznał ten tytuł za jedną z najważniejszych książek wszech czasów w kategorii literatura faktu. Polskie wydanie jej nowej książki – Pod białym niebem. Natura przyszłości – ukazało się w marcu 2022 roku nakładem Wydawnictwa Filtry.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij