Kraj, Nauka

Atom najlepiej łączy bezpieczeństwo energetyczne z walką o klimat [rozmowa]

Magazyny energii ze słońca i wiatru są niewydajne, prawdziwie wspólnego jej rynku w Europie nie ma. Co nam zatem pozostaje? Michał Sutowski rozmawia z ekspertem ds. energetyki jądrowej NCBJ Tomaszem Jackowskim.

Michał Sutowski: Dlaczego Polska nie zbudowała elektrowni jądrowej w Żarnowcu?

Tomasz Jackowski: Główną przyczyną był brak wiedzy polityków podejmujących wówczas, tzn. na przełomie lat 80. i 90, decyzje. Wielu z nich było święcie przekonanych, że w Żarnowcu stawiamy reaktor typu RBMK, czyli taki jak w Czarnobylu.

Podobnie chyba uważało społeczeństwo.

Być może, tyle że to bzdura. To miał być reaktor typu PWR, czyli wodny ciśnieniowy. Zupełnie innego typu niż RBMK, które stawiano wyłącznie na terytorium ZSRR.

Czarnobyl to była starsza technologia, a my instalowaliśmy nowszą?

Tu nie chodzi o wiek, po prostu RBMK to powiększony do wytwarzania dużej mocy na użytek cywilny reaktor typu wojskowego. Pierwotnie ten typ miał służyć do produkcji plutonu, ale tu przystosowano go do produkcji cywilnej. Był tańszy, ale też dużo mniej bezpieczny, a przemysł radziecki nie potrafił wówczas wybudować PWR-ów w dostatecznej liczbie. Te technologie nie miały ze sobą nic wspólnego, a jednak nawet po wielu latach zdarzało mi się słyszeć od ówczesnych posłów, że groził nam drugi Czarnobyl.

Może politycy, tak samo jak wielu Polaków, żywili obawy, że ponieważ polska gospodarka po latach 80. zwyczajnie nie działa, że wszystko dookoła się sypie – to może nie powinniśmy budować czegoś tak ryzykownego? Po prostu brakowało zaufania…

Myślę, że nie chodziło nawet o nieufność wobec polskiej gospodarki. Ja cały czas pracowałem wtedy przy projekcie budowy Żarnowca i pamiętam, jak często spotykałem się z przekonaniem, że radzieckie elementy elektrowni z założenia muszą być niebezpieczne. To była kwestia niedoinformowania, no ale skoro nawet decydenci myśleli, że mają do czynienia z RBMK, to trudno, żeby rzetelna wiedza mogła się upowszechnić.

Kronika zapowiedzianej katastrofy

Ale to politycy przekonali społeczeństwo? W latach 80. działały przecież w PRL ruchy ekologiczne, w tym antyatomowe.

Owszem, były różne ruchy, głównie młodzieżowe, wspierane również przez fundacje i partie z Zachodu, zwłaszcza z Niemiec, które przekonywały lokalnych mieszkańców o zagrożeniu atomowym. Do tego prof. Włodzimierz Bojarski, energetyk związany z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym, ale po latach też z Radiem Maryja, szerzył w mediach fałszywe informacje na ten temat. Podobnie pewien lekarz, niejaki doktor Jaśkowski, który nie miał w tej kwestii żadnego pojęcia, ale mimo to prowadził na wybrzeżu kampanię i usiłował straszyć samorządowców zdrowotnymi skutkami energetyki jądrowej. Co prawda, akurat samorządowcy chcieli budowy, bo wiedzieli, że elektrownia bardzo podwyższyłaby dochody ich gmin i stworzyła dobre miejsca pracy.

Jaką część budowy ukończono?

Ogólnie 42 proc., przy czym wielkie prace nad konstrukcjami żelbetowymi były posunięte dużo dalej. Na miejscu były też zamówione, choć oczywiście jeszcze niezainstalowane urządzenia, np. wytwornice pary czy zbiorniki reaktora. Zostały potem odsprzedane i pojechały pracować na Węgry, Słowację i do Czech.

Słyszałem historię, że do Finlandii też.

Do Finlandii faktycznie pojechał zbiornik reaktora, ale służy nie do wytwarzania energii, tylko do szkoleń, no i jako obiekt do zwiedzania.

A może po prostu nie było pieniędzy, żeby taką budowę dokończyć? To był przecież czas recesji transformacyjnej.

Ekonomiczne argumenty brzmią dość dziwnie, skoro elektrownia była wybudowana w blisko połowie, zainwestowano w nią wiele milionów dolarów, a rezygnacja z budowy oznaczała utratę tych środków.

A było możliwe, żeby np. zamrozić budowę? Zakonserwować to, co zbudowano, i poczekać, aż budżet się trochę odbije?

Teoretycznie tak, w praktyce nie. Przejściowe zamrożenie nastąpiło w Czechach i w Bułgarii, aczkolwiek w ich przypadku to nie były, inaczej niż u nas, dopiero pierwsze bloki, lecz kolejne. W naszej sytuacji trudno było utrzymać kadry, bo w Polsce zatrudniano ludzi przy nowym projekcie, nie mieli więc dokąd przejść na kilka lat do pracy. Jeżeli zatem raz przegłosowano zakończenie inwestycji, to jej wznowienie po kilku latach było niemożliwe. Do tego, ze względu na brak konserwacji nawet elementy żelbetowe po niedługim czasie były już nie do odzyskania.

A czy po 30 latach z tamtego projektu możemy jeszcze jakkolwiek skorzystać? Czy są w Polsce np. „zasoby ludzkie” po budowie Żarnowca, względnie istotne know-how wśród naukowców, budowniczych? A może wszyscy już odeszli na emeryturę?

Wielu z nich udało się za granicę lub się przebranżowiło, niektórzy rzeczywiście są w wieku emerytalnym. Ale dużo większy problem polega na tym, że utraciliśmy także młodsze kadry, kształcone już w XXI wieku. Kiedy skończyły się pieniądze z projektów europejskich na badania w Świerku − jedynym w Polsce ośrodku badań jądrowych, który dysponuje własnym reaktorem badawczym − to tę wykwalifikowaną kadrę nadzoru jądrowego pozostawiono z pensjami typowymi dla polskich instytutów badawczych.

Atom – szansa czy zagrożenie? [wyjaśniamy]

Czyli?

Czyli 2 tysiące z kawałkiem. To było około 2014−2015 roku. Takie warunki oczywiście nie pozwalały utrzymać w Warszawie rodzin ani spłacać kredytów i w efekcie większość tych ludzi znów rozjechała się za granicę, a część przeszła do zupełnie innych branż.

Mówi pan o nadzorze jądrowym, ale to przecież nie jest całość kadr atomistyki…

Oczywiście, ale to część kluczowa. I chyba najtrudniejsza do wykształcenia, bo szkolenie specjalistów od nadzoru bezpieczeństwa jądrowego trwa około 10 lat od momentu uzyskania przez nich dyplomu politechnicznego. I właśnie ze Świerku, gdzie przez lata trwała współpraca międzynarodowa i wymiany naukowe, mogłem wysyłać ludzi do ośrodków analitycznych na całym świecie. Uczyli się kodów obliczeniowych…

To znaczy?

Kody obliczeniowe to programy do analiz bezpieczeństwa tworzone przez kilkadziesiąt lat, głównie w USA i we Francji, modelujące przebieg zjawisk fizycznych zachodzących w reaktorze i w jego obiegu chłodzenia oraz w obudowie bezpieczeństwa. My je otrzymaliśmy w ramach współpracy dwustronnej lub międzynarodowej, więc nasi badacze mogli pracować nad nimi również na miejscu. I to wszystko zostało przerwane w momencie, gdy ludzie ci stanowili już zgrany zespół, mający doświadczenie w najlepszych ośrodkach na Zachodzie…

Nie rozumiem czegoś. Mówi pan, że utrata środków europejskich nastąpiła około roku 2014−2015 i że nie było pieniędzy z budżetu. Czy to znaczy, że cały pomysł budowy elektrowni jądrowej, zapowiadanej jeszcze przez Donalda Tuska w roku 2007, to było zwykłe pozoranctwo? Bo jak inaczej wyjaśnić sytuację, w której chcemy budować elektrownię jądrową, ale atomiści w państwowym ośrodku badawczym zarabiają niewiele ponad minimalną?

To nie było pozoranctwo, to znowu był brak wiedzy rządzących − tym razem na temat wysiłków, jakie rząd i państwo muszą podjąć. Ze strony spółki PGE płynęły do Rady Ministrów informacje, że to będzie przedsięwzięcie neutralne dla budżetu, bo zbudowanie elektrowni jest sprawą samej spółki, a więc to ona będzie organizować finansowanie.

To było niemożliwe?

To była informacja fałszywa, bo przynajmniej część projektu dotycząca dozoru jądrowego bezwzględnie musi być finansowana przez państwo. A to ze względu na sprzeczność interesów między inwestorem a dozorem. W rządzie PO-PSL uwierzono jednak, że elektrownię atomową można wybudować ze środków firm energetycznych, bez obciążania tym budżetu państwa. Nie zarezerwowano więc środków nawet na szkolenie kadr. Lobby węglowe, wrogie atomistyce, też wówczas nie próżnowało, a to była grupa interesu, z którą tamten rząd – i nie tylko tamten – musiał się liczyć.

Potrzebny jest atom [rozmowa z Maciejem Koniecznym]

A kto właściwie miał tę elektrownię zbudować? Bo przecież samo PGE nie miało odpowiedniej technologii. Czy tu nie chodziło po prostu o znalezienie inwestora zagranicznego, który przyjedzie i zbuduje elektrownię pod klucz? A my, to znaczy polskie firmy, będziemy tylko wylewać beton?

Na pewno nie tylko beton. Wykonawca nie był wybrany, ale konkurujące o tę inwestycję firmy zagraniczne prowadziły rozmowy z polskimi kontrahentami na temat współpracy, choćby dostarczania różnych elementów przy budowie. Potencjalni inwestorzy konkurowali m.in. wielkością wkładu polskich firm i przy niektórych ofertach to było nawet 60 proc. wartości projektu.

To było realne?

Przy okazji tamtych przygotowań niektóre firmy z Polski uzyskały certyfikaty jakości pozwalające konkurować na całym świecie, np. raciborskie Rafako wygrało kontrakty w Japonii na dostawę urządzeń precyzyjnych do obróbki skrawaniem wielkich elementów zbiornika reaktora.

A czy kraj o wielkości i potencjale Polski może dziś wypracować własną technologię nuklearną? Własną w tym sensie, żeby większość nakładów inwestycyjnych pozostała w kraju? Czy komuś z naszej ligi to się udało?

Coś takiego robią Chiny: kupują technologie od wszystkich producentów na świecie, stawiają reaktory u siebie, ale zastrzegają sobie prawo ich kopiowania. Korzystanie z rozwiązań zagranicznych dało im taki zastrzyk wiedzy i doświadczenia, że teraz sami produkują swoje bloki. Połączyli elementy technologii z różnych krajów, dodali sporo od siebie, no i teraz już masowo budują swoje bloki w Chinach i jeszcze chcą je sprzedawać na eksport. Indie z kolei przyjęły inny model: powoli i systematycznie rozwijają własne bloki – zasilone torem zamiast uranu – na swoich technologiach, ale przede wszystkim na rynek wewnętrzny.

Ale to jednak przykłady nie z naszej ligi, lecz wielkie mocarstwa. Dla nas to byłoby wyobrażalne?

Nie mamy do tego odpowiedniego doświadczenia ani bazy przemysłowej. Na dziś mają je Francja, Stany Zjednoczone, Indie, Chiny, Korea Południowa, Japonia i Rosja, przynajmniej jeśli mowa o reaktorach produkujących energię elektryczną. Jest jednak jeszcze drugi kierunek i tutaj mamy możliwości dalej idące – budowy reaktorów na użytek przemysłu chemicznego.

I czym one się różnią?

To są reaktory grafitowe, acz chłodzone helem – nie ma więc możliwości eksplozji pary, przez co są dużo bezpieczniejsze. Nie grozi w nich rozsadzenie zbiornika czy obudowy bezpieczeństwa, czyli systemu mającego zapobiec wyciekowi substancji promieniotwórczych do otoczenia. No i są to reaktory dużo mniejsze, bo do 600 MW mocy termicznej. Mogą zastąpić bloki węglowe, a z czasem także gazowe, istniejące w przemyśle chemicznym i dostarczające mu ciepła procesowego. Dla Polski to o tyle ważne, że chemia jest ważną gałęzią przemysłu, który generuje wysokie emisje.

Czy to jest zupełnie nowa technologia, coś, co trzeba opracować od nowa? My tu możemy być jakimś prekursorem?

Nie, technologia jest stara. Takie reaktory pracowały w Niemczech i Stanach Zjednoczonych, a pracują lub są budowane w Chinach i w Rosji oraz w skali doświadczalnej w Japonii.

A co, jeśli chodzi o produkcję prądu z atomu, jest dla nas nie do przeskoczenia? W sensie – co się mieści w tych kilkudziesięciu procentach wkładu, który musi pochodzić z zagranicy? Czy jest wyobrażalne, żebyśmy kiedyś, w przyszłości jednak budowali wszystko?

Na pewno nie przy pierwszym bloku. Zaprojektowanie elektrowni to jest zadanie na lata i my sami tego nie zrobimy; żeby budowa się w ogóle udała i nie trwała kilku dekad, konieczne jest wieloletnie doświadczenie. Choć nawet ono nie wyklucza wpadek, czego przykładem opóźnienia przy budowie francuskiego reaktora we Flamanville.

A one z czego wynikały?

Do bloku typu EPR, który wznosiła tam francuska Areva, obecnie EDF, długo nie produkowano elementów, bo też przez 20 lat nie budowano tam reaktorów energetycznych. W efekcie wiedza i pamięć procedur technologicznych zwyczajnie zaniknęła, a to bardzo podniosło koszty i zwiększyło opóźnienia. Poza tym teraz wszystko się buduje tak, aby zadowolić bardzo podwyższone wymagania bezpieczeństwa.

Podwyższone od kiedy?

Po katastrofie w Fukushimie, gdzie największe szkody wynikły m.in. z zalania urządzeń awaryjnych przez falę powodziową, wykonano przegląd bezpieczeństwa reaktorów na całym świecie i wprowadzono dużo ostrzejsze kryteria bezpieczeństwa, które nowe reaktory muszą spełniać. Systemy działające w wypadku awarii chłodzenia rdzenia w reaktorach wodnych ciśnieniowych muszą być umieszczone na tyle wysoko, żeby żadna powódź nie spowodowała ich uszkodzenia, to samo dotyczy zasilania systemów awaryjnych. Sprawdza się również bardziej rygorystycznie podatność na trzęsienia ziemi i pod tym kątem buduje osłony zabezpieczające.

Rozwój energetyki atomowej ma sens, ale nie w Polsce, jaka jest dziś

To wszystko sugeruje, że budowa elektrowni atomowej robi się jeszcze trudniejsza niż przed katastrofą w Japonii. I jeszcze mniej dostępna dla krajowych wykonawców.

Uczestnictwo polskich firm ma sens tylko pod nadzorem projektanta całości, który musi na każdym etapie pilnować jakości dostaw i być obecny przy sprawdzaniu bezpieczeństwa wykonania elementów. Gdybyśmy robili to sami, opóźnienia i koszty byłyby horrendalne i położyły każdy projekt rozwoju atomistyki w Polsce.

Skoro nie sami, to z kimś. Dziś w mediach mowa jest o ofertach budowy elektrowni jądrowej w Polsce przez firmy z czterech krajów – USA, Francji, Japonii i Korei Południowej. Czy ich technologie jakoś istotnie się różnią z naszego punktu widzenia?

Wszystkie te technologie są porównywalne, bo nawet PWR-y – a właśnie ta technologia jest preferowana przez obecny rząd – produkcji rosyjskiej i chińskiej są zbliżone do odpowiedników amerykańskich i koreańskich. Nie ma między nimi większych różnic w kwestii bezpieczeństwa i kosztów, wszystko zależy zatem od powiązania inwestycji z odpowiednim pakietem finansowym, kalkulacji aktualnych mocy produkcyjnych, no i oczywiście od decyzji politycznej.

I co z tej kalkulacji wynika?

Największy sens ma budowa w kooperacji, najlepiej z udziałem Francuzów – bo dobrze by było, aby w projekcie brał udział silny i wpływowy kraj Unii Europejskiej. To również ułatwiłoby pracę pod unijnym nadzorem jądrowym. Jednocześnie Francuzi nie mogą być obecnie samodzielnym wykonawcą – z trudem kończą własny blok we Flamanville i ten w Finlandii, w Olkiluoto. Brakuje im kadr i mocy produkcyjnych, pomimo posiadania dużej liczby reaktorów. Potrafią jednak pracować z innymi – np. z Chińczykami w Wielkiej Brytanii, przy budowie Hinkley Point C.

Ale z Chińczykami z kolei nasz rząd budować nie chce. To by nas naraziło na konflikt z USA.

Warto podkreślić, że to oni najwięcej na świecie produkują na zewnątrz. Rosjanie też zresztą traktują technologię atomową jako produkt eksportowy. Budują elektrownie w krajach, na które chcą mieć wpływ, zastrzegają dla siebie obsługę i potem sprzedają im energię przez wiele lat. Robią tak w Bangladeszu, ale też np. na Węgrzech. To tańsze i mniej kontrowersyjne niż budowa baz. No ale tak czy inaczej, z powodów politycznych Rosjan nie wybierzemy.

Czyli Francuzi i kto?

Zostają prawdopodobnie Amerykanie, z Francuzami jako możliwym partnerem.

Ci Amerykanie, zdaje się, mieli ostatnio problemy. Chcieli zbudować cztery reaktory, a powstały tylko dwa, i to droższe, niż się spodziewano. Aż ich musieli wykupić Kanadyjczycy. To skoro u siebie nie idzie im budowa, to i u nas może być ciężko…

Ale to nie wynikało z problemów technologicznych, tylko cen – gaz łupkowy stał się wyjątkowo tani, więc część inwestorów zrezygnowała z bloków jądrowych w USA. W Polsce importowany gaz jest już zdecydowanie droższy, poza tym nie stanowi rozwiązania problemu emisji. Teraz jednak prezydent Biden wspiera energię jądrową w USA jako rozwiązanie sprzyjające redukcji emisji, więc i inwestorzy prawdopodobnie powrócą.

Wybór wykonawcy – zapewne Amerykanów, bo na nich liczy nasz rząd – to jedno, wybór miejsca to inna sprawa. Tak zwane prace lokalizacyjno-środowiskowe są prowadzone od 2017 roku, w Żarnowcu i w Kopalinie-Lubiatowie na Pomorzu. To są sensowne lokalizacje?

Prawo atomowe mówi, że zanim podejmie się decyzję o zezwoleniu na budowę, przez dwa lata trzeba dokładnie w miejscu budowy prowadzić badania meteorologiczne, a do tego dodać komplet analiz geologicznych i wodnych. Wtedy można stwierdzić coś wiążącego. Jasne jest, że sprawą podstawową jest dostęp do wody chłodzącej oraz do sieci energetycznej z kilku stron, żeby mieć pewne zasilanie zewnętrzne w sytuacji uruchamiania reaktora, zatrzymania czy awarii.

Jezioro Żarnowieckie wystarczy?

Nie. Projekt z lat 80. zakładał budowę czterech bloków po 460 MW, a więc mniejszych niż to, co jest teraz planowane. Przy obecnych przepisach środowiskowych chłodzenie wodą z tego jeziora jest dopuszczalne tylko w sytuacjach awaryjnych; do chłodzenia dostępna powinna być woda morska w nieograniczonej ilości, więc pewnie trzeba by przekopać kanał z elektrowni do morza.

Skoro sąsiedzi już mają działające elektrownie atomowe, to może lepiej się dogadać i ciągnąć prąd od nich, zamiast budować nowe u siebie? Od Czech lub nawet Białorusi?

Teoretycznie można, w praktyce nie bardzo, bo w sytuacji awaryjnej zawsze ważniejsze będzie zasilanie własnego terytorium, czyli dostarczenie energii własnym obywatelom i przemysłowi niż eksport. Dopóki zatem nie powstanie jednolity system gwarancji zasilania na terenie całej Unii Europejskiej, bez atomu nie da się uzyskać bezpieczeństwa energetycznego.

Czystsze powietrze, tańsza energia i lepszy klimat to kwestia woli politycznej

Niemniej taka współpraca dałaby nam prąd ze stabilnego źródła i pozwoliła uniknąć wielu kłopotów.

Próby porozumienia z sąsiadami zresztą podejmowano – chcieliśmy umawiać się z Ukrainą na dostawy prądu do Polski, a z Litwą nawet myśleliśmy o wspólnej budowie elektrowni jądrowej i gospodarce odpadami, ale wszystko to rozbiło się o zmienne w czasie koniunktury polityczne. A w przypadku Białorusi dochodzi jeszcze taki oto problem, że ich reaktor wybudowali Rosjanie i Rosjanie też odpowiadają za jego nadzór, co budzi poważne wątpliwości.

A czy to, co mielibyśmy u nas zbudować, to nie jest technologia anachroniczna? Nie lepiej poczekać na coś nowszego, bardziej wydajnego?

Ubiegamy się o technologie reaktorów III generacji, które na dziś są rozwiązaniem optymalnym i sprawdzonym. Jako świat mamy ogromne doświadczenie w ich budowie i eksploatacji, a paliwo jest dostępne z bardzo wielu krajów, o różnych reżimach politycznych. Można je gromadzić w ilościach wystarczających na wiele lat produkcji energii. Zajmuje się tym Unia Europejska i dba o to, aby żadnemu z krajów członkowskich paliwa nie zabrakło. Reaktory III generacji będą pracowały bardzo długo i nawet jeśli np. rozwój technologii fuzyjnej pójdzie w dobrym kierunku, to te tradycyjne, oparte na reakcji rozszczepienia, wciąż będą przydatne.

A fuzja termojądrowa nie jest czymś, na co warto czekać? Niektórzy traktują ją jako energetyczne perpetuum mobile.

Technologia, w której zamiast rozszczepiać uran czy tor, dokonujemy fuzji jąder deuteru i trytu, dziś generuje ogromne problemy technologiczne, przede wszystkim materiałowe – mówimy bowiem o urządzeniu, w którym trzeba wytworzyć temperaturę rzędu dziesiątków milionów stopni. Reaktor eksperymentalny ITER, na który świat wydaje gigantyczne pieniądze, wciąż jest projektem przyszłości. To jest wielkie przedsięwzięcie, ale nie rozwiązanie, które mogłoby być w sposób przemysłowy eksploatowane w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat.

A co z tzw. IV generacją reaktorów?

Reaktory na neutrony prędkie generują inne problemy, przede wszystkim kosztowe. To właśnie dlatego Francuzi zatrzymali prace nad nimi, mimo niezłych doświadczeń z reaktorami sodowymi. Prace prowadzone w ramach Grupy Wyszehradzkiej dotyczące reaktora gazowego również zostały praktycznie zawieszone. Coraz większe bloki na neutrony prędkie budują Rosjanie, Chińczycy też się w to włączyli, Amerykanie tylko do celów naukowo-badawczych. Znów, to jest bardzo ciekawy kierunek, bo pozwoli np. na zużywanie części odpadów do produkcji energii, a także znaczne skracanie aktywności pozostałych odpadów. O wyborze technologii w tym przypadku decyduje jednak cena.

No właśnie, odpady. Co my z nimi zrobimy? Przecież nie wyeksportujemy…

Przy skali naszych planów one mogą być przechowywane na terenie elektrowni. Nawet jeśli są zupełnie nieprzetworzone, to zajmują kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt metrów sześciennych rocznie. Dla porównania, do elektrowni węglowej wjeżdżają dwa pociągi surowca dziennie; elektrownię atomową przez rok zasilą dwie ciężarówki uranu. Przetwarzanie odpadów jest stosowane od wielu lat we Francji. Potrafimy je też przechowywać w sposób bezpieczny na specjalnych składowiskach, które buduje się Finlandii i Szwecji, a wiele krajów przygotowuje się do ich budowy.

Europa nie odrobiła lekcji z Fukushimy

czytaj także

A jaki przełom technologiczny, pańskim zdaniem, sprawiłby, że budowanie elektrowni atomowej nie miałoby u nas sensu?

Gdyby udało się wypracować tanie metody składowania energii na dużą skalę, wówczas rozwiązałby się problem niestabilności dostaw energii z wiatru i słońca. Ale gdy chodzi o baterie, to przed nami jeszcze bardzo długa droga, a z kolei na wodne elektrownie szczytowo-pompowe, które realnie działają i spełniają swoją funkcję np. w Szwajcarii, u nas po prostu nie ma warunków geograficznych. Nie mamy wystarczającej liczby jezior na różnych poziomach, żeby wystarczyło do przechowywania nadwyżek mocy na dużą skalę.

Gdzie widzi pan największe przeszkody dla budowy elektrowni jądrowej w Polsce?

Każdy rząd, niezależnie od orientacji politycznej, musi zadbać o bezpieczeństwo energetyczne Polski w warunkach walki z ociepleniem klimatu. I może to zrobić na dwa sposoby: albo zbudować krajowe potężne i bezemisyjne źródło energii, którym dziś może być tylko atom, albo dążyć do stworzenia w pełni zintegrowanego rynku energii w krajach Unii Europejskiej, który zagwarantuje bezpieczne dostawy w momentach niedoborów mocy w kraju. Ale tak czy inaczej problemem jest kadencyjność i krótkowzroczność władzy: ewentualny sukces działań przychodzi bardzo późno i jego owoce zazwyczaj konsumują polityczni następcy. A w ramach walki politycznej każda opcja lubi zrobić coś w kontrze do swoich poprzedników.

A czy nie ma pan wrażenia, że nawet w samym obozie władzy ścierają się różne opcje? Że jedni chcą stawiać na wiatraki na morzu, inni budować elektrownię jądrową, a jeszcze inni zwyczajnie bronić polskiego węgla za wszelką cenę? Czy decyzja o tym, że budujemy, została realnie podjęta?

O to proszę pytać polityków, a nie mnie.

**
Tomasz Jackowski − wieloletni ekspert Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej w zakresie bezpieczeństwa jądrowego i ochrony radiologicznej oraz w Narodowym Centrum Badań Jądrowych. Odznaczony francuskim Orderem Palm Akademickich. Były członek zarządu, obecnie komisji rewizyjnej Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego, były Członek SNETP, TSO Forum przy MAEA, Gemini+, Konferencji HTR 2018 i TSO 2018, ESREDA, koordynator Programu NC2I-R FP7.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij