Muzyka

Czekając na prześladowanie Muńka Staszczyka

Muniek czuje się w Polsce członkiem jednej z najbardziej prześladowanych grup. Obok „myśliwych i palaczy”.

Program Roberta Mazurka w RMF FM nie po raz pierwszy zamienił się w salon prześladowanych. Tym razem uciskanym przez innych okazał się Muniek Staszczyk. Muzyk opowiedział, że „Jezus Chrystus go nigdy nie zawiódł”, i ku powszechnemu rozbawieniu powtórzył swoją wypowiedź – która pierwotnie padła w programie Kuby Wojewódzkiego – że jako katolik czuje się członkiem jednej z najbardziej prześladowanych grup. Obok „myśliwych i palaczy”, dodał.

Niewiele wskazuje na to, by swoje przemyślenia wokalista wygłaszał cynicznie i po prostu grał pod publikę. Co nikogo ze śledzących świat show-biznesu by zapewne nie zdziwiło, bo przecież właśnie ukazała się nowa płyta T.Love, a premiera to zawsze czas wzmożonej aktywności medialnej twórców.

Dali głos

Album Hau! Hau! to „powrót” po relatywnie krótkiej, sześcioletniej nieobecności. Nie minęło więc zbyt wiele czasu od fetowanej pożegnalnej czy rozstaniowej trasy, która – jak to zwykle bywa – była wabikiem na sentymentalną publiczność, a Muniek już wraca.

Hau! Hau! jest albumem kiepskim i wymuszonym, w którym dobrze dokarmiona finansowo maszyna prezentuje blade klisze nagrań słuchanych jakieś 20 lat temu przez członków zespołu, w tym samego Staszczyka, niegdyś konesera garage’owego retro soundu z Nowego Jorku czy Wielkiej Brytanii. Gitarowe partie powracającego po 30 latach Jana Benedka to często rzetelna, choć przezroczysta smithsowo-cure’owo-newrockowa robota, wszystko grzęźnie jednak w niezbyt natchnionych utyskiwaniach lidera na współczesność.

Kwestia powracającej manifestacyjnej religijności Muńka wydaje się więc bardziej zajmująca niż tradycyjnie już bezpieczny album, który można postawić na półce obok równie nieistotnych nagrań spod szyldu Męskiego Grania czy schyłkowej Pidżamy Porno.

Ejtisy odnajdują pana

„Prześladowania katolików” w Polsce ostatnich lat to sprawa dobrze udokumentowana. Jedni prześladowani są za swoją obojętność na pedofilię i systemowe próby jej tuszowania. Inni muszą wziąć na siebie krzyż oskarżeń o całkowitą polityczną usłużność katolickiej hierarchii, jeszcze inni cierpią katusze z powodu stosowania wymierzonej w mniejszości retoryki.

O liczonych w miliardach euro, instytucjonalnych „szykanach” dla fundamentalistycznych organizacji katolickich ze strony korporacji i państwa można przeczytać w opublikowanym niedawno raporcie Wierzchołek góry lodowej. Fundatorzy ekstremistów religijnych przeciwko prawom człowieka do zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego w Europie w latach 2009–2018. Warto przy okazji wspomnieć, że palacze i myśliwi nie mogą liczyć na próby ustawowej obrony ulic ich imienia, tak jak to się dzieje w przypadku katolickich świętych.

Zdechły Osa „Sprzedałem dupe”: wyrzygany album dla wizjonerów

Opowieści o prześladowaniu katolików przez „wszystkie izmy” (to niestety również opowiada Muniek) składające się na świecką nowoczesność to widocznie rzecz, która łączy polskich artystów i putinowskich propagandzistów. Staszczyk stara się łagodzić tamtą wypowiedź i jednocześnie mówi, że „gdyby nie Kościół, to może bylibyśmy Białorusią”. Zupełnie jakby niby prześladowany Kościół nie straszył „Gejwropą” językiem Putina, tylko cały czas popychał nas w kierunku europejskiej integracji i odciągał od wschodniego pseudokonserwatyzmu. Pojawia się też pytanie, czy wskrzeszanie zimnowojennych narracji po polsku musi ograniczyć się do uciekania pod sukienkę kardynała Wyszyńskiego?

I kogo właściwie jeszcze obchodzi kolejny emerytowany kontestator, z ochotą rzucający się w objęcia kleru i grający jego melodię? Nie jest on przecież pierwszy, a jego przemyślenia to historia nienowa.

Od wydania Radykalnych Marcina Jakimowicza, książki z wyznaniami nawróconych rockmanów, mija w tym roku ćwierć wieku. „Ofensywna kontrkultura mojej generacji przegrała. Co gorsza, na własne życzenie ugrzęzła w reakcjonizmie. Historia Armii, zwłaszcza Budzyńskiego, ma w tym przypadku walor symboliczny” – przypomniał niedawno Tomasz Kozak.

Choć Muniek do bycia prześladowanym doszedł dość późno i partii rządzącej z namaszczeniem Kościoła się nie kłania (jak słyszymy na albumie, jego „kumplem nie jest księżyca złodziej”), to ku katolicyzmowi skłaniał się od zawsze. Tak jak wielu przedstawicieli swojego pokolenia – i nie chodzi tylko o środowiska artystyczne – na brulionowe czy totartowe transgresje reagujących sekciarskim nawróceniem.

Pokochać roztaczanie świętobliwej aury

Widać to też choćby po dojrzewającej wraz z Muńkiem klasie politycznej. Potrzebny opozycji na początku lat 80. sojusz z posiadającym wielkie społeczne poparcie Kościołem szybko, całkowicie i szczerze pochłonął liderów Solidarności. I nieważne, czy kierowały nimi powody strategiczne, osobiste i lokalne powiązania czy cokolwiek. Po prostu pokochali oni moralizowanie i roztaczanie świętobliwej aury, i nie chodziło tylko o większościową frakcję Wałęsy wpinającego Maryję w klapę marynarki.

W książce O Michniku Robert Krasowski pisze, że już w budowaniu więziennej legendy tytułowego bohatera oprócz egocentryzmu kluczowe znaczenie miały „religia oraz najwyższy dostępny w niej ludzki status, czyli rola męczennika, który własnym cierpieniem daje świadectwo wiary”. Michnik i Kuroń, ale też inne postaci opozycji, jak Jan Lityński, mieli skoczyć w żarliwą religię po upadku nadziei na komunizm z ludzką twarzą, a później, według Daniela Passenta, uderzać głową w mur nie po to, by go rozbić, ale by chwalić się guzem.

Michnik wybiórczo polityczny

Oświecony inteligencki katolicyzm (z ludomańskimi naleciałościami) tych neofitów, dla których formacyjne były lata 70. i 80., nie odegrał istotnej roli ani w całym społeczeństwie, ani w samym Kościele. Wyprodukował jednak niezliczonych męczenników i liderów opinii – często zresztą te samej osoby, z dużą świadomością znaczenia mediów. Gdy Krasowski pisze o Solidarności intelektualistów po kulminacji Sierpnia, zauważa już tradycyjnie, że Polacy nie mieli tak dużo do gadania, by uwierzyć w historyczną skalę swojego cierpienia – wszystko działo się bowiem na innych szczeblach, głównie na Kremlu. Widać też jednak, że religijne dekoracje, patos prześladowań i ostentacyjne cierpiętnictwo na planie indywidualnych tragedii okazały się powszechne.

Abstrahując przy okazji od dyskusyjnej głębi religijnych objawień intelektualistów, tischnerowska czy kołakowska wersja katolicyzmu pozostała niszą, zlewając się w jedno z nurtem dominującym w Polsce, który w edytorialu do jednego z numerów „Europy” również opisywał Krasowski:

„W swojej masie [polski katolicyzm] jest nie tyle wiarą, co wypłukaną z odniesień do Boga formą życia, religijnie przezroczystym obyczajem. Co zresztą sprawia, że typowa ścieżka sekularyzacji, czyli utrata wiary, nie prowadzi do powstania laickiej wrażliwości. Bo Polak tracący wiarę nie ogłasza się ateistą, pozostaje tzw. niepraktykującym katolikiem, który wobec dawnego boga nie dyszy żądzą zemsty za źle ulokowane uczucia, bo gorących nigdy do niego nie żywił. Na Zachodzie bezkompromisowa laicka wrażliwość wyrastała zawsze na gruzach fanatycznych religii, nic dziwnego, że apatyczny polski katolicyzm rodzić może jedynie bezkrwistych ateuszy”.

Maciek, Paweł i warszawskie katakumby

Krasowski nie wspomina w tej analizie religii posmoleńskiej w miesiącach jej formowania, że kolisko religijnej bezkrwistości nie zamyka się na niedzielnych ateistach. W krajach, gdzie religia zderzyła się z laicyzacją, odpowiedzią na niespełnioną obietnicę modernizacji – albo nudę nasycenia – był często fundamentalizm spod znaku zemsty Boga.

Polska kontrkultura, zachwycona dialogiem Kościoła i lewicy, takich wstrząsów nie przeżyła. Znaczący przy tym jest tytuł wywiadu z Muńkiem dla „Frondy” z lat 90., który brzmi Jezus Chrystus jest okej – to swoiste credo zemsty Boga po polsku, podawanej na letnio; adekwatne do skali prześladowań religijne twierdzenia o sile wersów z Hau! Hau, wymierzonych w „telewizyjne kłamstwa, rządowe brednie”.

Bezkrwisty, wielkomiejski ateizm lub pośrodkowy troskliwy agnostycyzm Muńków przekształca się ostatecznie w reakcji na rozczarowanie życiem i nudę sukcesu nie we wtórowanie radykałom z Ordo Iuris ani w szowinistyczną dewocję, przynajmniej nie na poziomie brandingu. W przypadku warszawskich elit potrzebę katolickiego snobizmu zaspokajają dominikanie na Freta.

„Młody Matczak”: nieudana ucieczka od bananowości

To właśnie do nich na msze biega lider T.Love, co wyznaje m.in. w książce King, wywiadzie rzece Rafała Księżyka. To na Freta można posłuchać, jak braciszkowie interpretują teksty Maty, to tu wychowany zresztą na tej samej ulicy Rafał Trzaskowski popija herbatę i bierze udział w książkowych kiermaszach, a warszawscy dziennikarze znajdują oświeconą ucieczkę przed kościołem Rydzyka. To prawdziwy schron dla tych katolików, którzy nie chcą wziąć współodpowiedzialności za błędy swoich hierarchów i organizacji, którą tworzą.

A jednak nawet dominikanie nie mieli w ostatnim czasie świetnej prasy i passy. Klasztor mierzy się z podobnymi problemami co cały Kościół katolicki w Polsce – i bynajmniej nie są to prześladowania ze strony zeświecczonych radykałów. Najgłośniejsza sprawa, dotycząca Pawła M., byłego duszpasterza wrocławskiej wspólnoty dominikańskiej, oskarżonego o stworzenie w jej łonie psychomanipulanckiej sekty oraz wieloletnią przemoc seksualną, fizyczną i psychiczną, zaowocowała 250-stronnicowym raportem komisji Tomasza Terlikowskiego. Ten przynajmniej ma się za co mścić, a od kilku lat wydaje się zainteresowany kościelnymi nadużyciami bardziej niż część mediów uchodzących za liberalne.

„Dominikanie cieszyli się niemałym prestiżem w społeczeństwie polskim, szczególnie w kręgach inteligencji. Dostrzegano w nich często jedną z najlepszych części Kościoła w naszym kraju. Doceniano poziom intelektualny zakonników, ich zaangażowanie w działalność publiczną, zasługi na polu duszpasterstwa” – czytamy w podsumowaniu raportu komisji Terlikowskiego. „Sprawę Pawła M. należy traktować nie tyle jako odosobniony i zamknięty przypadek, ale jako historię o aktualnej kondycji Zakonu” – pisze Terlikowski.

Swoje zrobił też odgrywający istotną rolę w raporcie ojciec Zięba, „znawca katolickiej nauki społecznej i nauczania Jana Pawła II”, jak pisało po jego śmierci Biuro Prasowe Episkopatu Polski. Znawca dzieł Wojtyły okazał się też utalentowanym kontynuatorem jego dzieła w dominikańskich strukturach i po doniesieniach o przestępstwa Pawła M. posłał go do innej parafii. W uproszczeniu, bo propaganda sukcesu byłego prowincjała wpływała na wieloletnie i urozmaicone tuszowanie działalności sekciarskiej, przemocowej i kryminalnej.

Człowiek zwany ciszą

Zięby, a dla koleżanek i kolegów, podpisanych pod listem otwartym wystosowanym w obronie bossa – po prostu „Maćka” – także broniono, wyciągając klasyczną solidarnościową kartę. „W pierwszym okresie działania NSZZ Solidarność, przed wstąpieniem do zakonu dominikańskiego, Maciek organizował wydawnictwa związkowe, pisał do nich wiele artykułów i aktywnie wspierał władze dolnośląskiej Solidarności” – czytamy o bohaterskich działaniach zakonnika. Jednocześnie autorzy listu przyznają, że nie kwestionują ustaleń Terlikowskiego, tylko chcą dodać sprawie pogłębiony solidarnościowy kontekst.

Prześladowania katolików, także tych oświeconych i z „piękną solidarnościową przeszłością”, za gwałty i ich tuszowanie trwają więc w najlepsze, ale niestety bez takiego (wciąż nieprzesadnego) zainteresowania jak w przypadku prowincjonalnych katolickich grup przestępczych. Ludziom niechadzającym do kościoła trudno zrozumieć, dlaczego ciekawi świata warszawscy katolicy walą w weekend z konstancińskich i wawerskich peryferiów na Freta, do jednego z dwóch klasztorów dominikanów w Warszawie, zamiast iść do swojego osiedlowego odpowiednika. Siłą rzeczy musi być ciasno, dojazd mało ekologiczny, a różnicy przecież nie widać.

Bezkrwista cywilizacja śmierci

Nie jest tajemnicą, że katolickie męczeństwo kocha w Polsce nie tylko prawica, ale także alternatywne autorytety, byli punkowcy, dawni wywrotowcy, zwycięzcy rynkowego wyścigu z lat 90., antyestablishmentowi politycy i rapowi outsiderzy. Niezwykłe, że znajdują miejsce do obnoszenia się swoim prześladowaniem w obliczu kleru rządzącego krajem na spółkę z rządem szczującym na mniejszości, seks i wszystko, co nie jest zapyziałym kościelnym rytuałem.

Przypadek Muńka jest jednak specyficzny – poza egoizmem i celebracją cierpień to w istocie miękka kodziarska religia, teoretycznie nijaka i niegroźna, podchwytująca bezrefleksyjnie, zwłaszcza w katastroficznym momencie, naznaczonym dodatkowo osobistymi tragediami, śmiercią, terapią i dochodzeniem do siebie po wylewie, całą radykalną narrację władzy i najbardziej wpływowej instytucji religijnej w Polsce, czyli Kościoła katolickiego.

Czy Bóg błogosławi twoje transpłciowe serce?

Ta religia, czy religijny kwiatek do dominującego kożucha, jest programowo zbyt słaba, by odgrywać istotną rolę w jakimkolwiek spojrzeniu na państwo, jednak jej popularność wśród bezkrwistych, wyblakłych elit jest bezdyskusyjna. Gdy Muniek, deklarujący się jako katolik, wpada we „wzruszającej scenie” w ramiona Kazika, deklarującego się jako ateista konserwatywnego liberała, na urodzinach Roberta Mazurka, wśród Cymańskiego, Budki, Dyducha, Suskiego i Glińskiego, warto wiedzieć, że to nie tylko dowód na faktyczną ideową jednolitość wszystkich tych konserwatystów, mniej lub bardziej ukształtowanych przez lata 80. i 90.

Ukraiński postpunk na polskiej emigracji

Kolacja u Mazurka to także szczyt cierpień, jakie czekają katolików w Polsce ze strony bezkrwistej cywilizacji śmierci, wspierającej aborcję na pół gwizdka, marzącej o nowoczesnym papieżu, z zaniepokojeniem myślącej o wysyłaniu księży do więzień, przyjaźniącej się z dominikanami, pielgrzymującej pierwszą klasą do Medziugoria. Politycznej alternatywy dla niej dziś nie ma, katolicyzm w Polsce jest wyniesiony pod niebiosa z namaszczeniem pseudoliberalnego centrum, antyklerykalne nurty w polskiej debacie są żenująco słabe w kontekście powszechnego męczennictwa czy nawet figury luzackiego, newage’owego Chrystusa, kumpla, dystansującego się od „wojny kulturowej”, ufundowanej przez samych konserwatystów.

A wszystko to trwa niezmiennie w rytm drugoligowego powidoku britpopu, narzekania chybiającego w czasie, gdy tak łatwo trafić, muzyki środka o temperaturze religijnej refleksji 59-letniego dinozaura.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij