Pandemia tylko przyspieszyła proces, który od dawna wydawał się nieunikniony, czyli spadek zainteresowania muzyką niekomercyjną do takiego punktu, w którym nagrywanie i wydawanie nowej muzyki przestaje być w jakikolwiek sposób opłacalne i wymusza zmianę podejścia do samej idei muzyka i labelu – mówi Kuba Ziołek, tytan rodzimej sceny niezależnej.
Praktycznie od początku pandemii widziałem dyskusje o kondycji muzyki niezależnej w Polsce, w części z nich brałem udział, czytałem teksty, rozmawiałem z ludźmi z branży. W większości głosów dominowała nutka zrozumiałej niepewności, ale także chęć weryfikacji dotychczasowych postaw, a przynajmniej rozbicie dobrze osadzonych iluzji.
Musimy działać razem, stawiać na lokalność, odrobinę zwinąć horyzont poszukiwań, który rzuca nas na wiatr mitycznej kariery na Zachodzie lub uzbraja w naiwne oczekiwania, że support na trasie wielkiej gwiazdy zza oceanu jest trampoliną do kosmosu możliwości – tak twierdziło sporo osób, a kiedy otwierały się okienka na działanie, w niektórych rejonach rzeczywiście można było zobaczyć zmianę podejścia.
czytaj także
Zamiast drogich, zagranicznych bookingów – polskie projekty, zamiast mozaiki pozlepianej z modnych nazwisk i jednego czy dwóch rodzimych (które przecież też mogą być modne!) – interesujące lineupy, w całości lokalne.
Jednak kiedy przyszedł 2022 rok, pierwszy, w którym widmo pandemii zbladło, a dla wielu po prostu zniknęło, wróciły stare zwyczaje. Nasz muzyczny rynek, wytrzepany pandemią, niewyleczony z kompleksów, w jakie wpędzano nas przez kilka dekad opętanej Zachodem III RP, zdominowany przez reklamowe marki i cynicznych hip-hopowych macherów, odżył. Na pierwszy rzut mojego oka, zgniłego przez dekady obcowania z jego najróżniejszymi awatarami, krajobraz jest jeszcze bardziej wykręcony niż przed pamiętnym 2020.
Miałem swoje podejrzenia, oparte na rozmowach z różnymi osobami z branży, ale czy słuszne? Wcześniej żarliwie angażowałem się w bolączki i procesy muzycznego obiegu, ale ten zapał z czasem ostygł, szczególnie kiedy widziałem wysyp koronaimprez i konfrontacyjną pozycję ich organizatorów i organizatorek. Po latach bojów o lepszą, równiejszą, mniej autodestrukcyjną wizję branży po prostu poczułem się zmęczony.
Jednak kiedy odpalam jakieś szczególnie udane płyty, od razu wraca mi wigor. Polska muzyka bezustannie dostarcza kapitalnych wydawnictw, niezależnie od tego, czy pływa przez jazzowe jeziora, czy śmiga po silnie zrytmizowanych górach, obsypanych elektronicznym śniegiem.
Przed pandemią niezależna alternatywa, określana czasem w Polsce pieszczotliwym słowem niezal (czyż nie ma lepszej odpowiedzi na angielskie indie?), przechodziła przez swoją fazę wzrostu, zainteresowanie koncertami było coraz większe, wzmacniała się energia do działania. Jak jest dzisiaj? Czy przepaść między mainstreamem a niezalem się powiększyła? Czy wracamy do zainteresowania muzyką znanego sprzed pandemii? A może kapitał zżera powoli wszystko, wspomagany przez wrogie instytucje publiczne, skolonizowane przez prawicowych ignorantów?
Labele jak heretyckie sekty
Kuba Ziołek to tytan rodzimego niezalu. Obsypany nagrodami, pracowity ponad miarę. Stara Rzeka, Alameda i wiele innych – wydawnictwa, w których brał udział, już dzisiaj weszły do kanonu polskiej muzyki. Ziołek prowadzi wytwórnię Brutality Garden, która w tym roku wydała m.in. absolutnie fenomenalną płytę Alameda Organisation.
– Zainteresowanie muzyką, którą obecnie tworzymy czy wydajemy w labelu, jest mikroskopijne, natomiast uważam, że pandemia tylko przyspieszyła proces, który od dawna wydawał się nieunikniony, to znaczy spadek zainteresowania muzyką niekomercyjną do takiego punktu, w którym nagrywanie i wydawanie nowej muzyki przestaje być w jakikolwiek sposób opłacalne i wymusza zmianę podejścia do samej idei muzyka i labelu – mówi zapytany o ocenę obecnej sytuacji.
– Mam chyba kilka metafor, które mógłbym tu podrzucić. Tak zwana muzyczna scena niezależna bardziej w tym momencie przypomina mi fenomen rozproszonych chrześcijańskich sekt heretyckich niż rynek muzyczny w jakimkolwiek sensie. Poszczególne labele muzyczne robią dla promowania muzyki to, co biblioteki robią dla promowania czytelnictwa – pomagają ustanowić więzy dla wąskiego grona zainteresowanych i poza taką bańką nie mają żadnego wpływu społecznego. W ogóle przestaję powoli myśleć o czymś takim jak „scena niezależna”, bo to by oznaczało, że można ją ustawić obok czy wobec sceny komercyjnej na jednym poziomie i mówić o nich jak o dwóch stronach jednej rzeczy, podczas gdy to tak, jakby porównywać kałużę do oceanu – podsumowuje Ziołek.
Podobną perspektywę kreśli mi Maciej Jurga, szef wytwórni Opus Elefantum Collective, sam również muzykujący.
– Jeśli miałbym szukać jakiejś zmiany, to myślałbym raczej o sposobie obcowania z muzyką, zarówno w kontekście jej – przepraszam za wyrażenie – konsumpcji, jak i kontaktu słuchacza z twórcą czy wydawcą. Na pewno pozycja platform streamingowych rośnie, zaś przez lata budowana pozycja portali takich jak Facebook czy Instagram maleje. Te zmiany są bolesne z perspektywy wydawania muzyki w Opus Elefantum, gdzie sprzedaż praktycznie stanęła i ma się wrażenie, że jesteśmy dopiero raczkującym bytem na polskiej scenie niezależnej, a nie wydawcą z kilkuletnim doświadczeniem. Na szczęście nie można tego powiedzieć o wszystkich małych polskich katalogach, co zapewne sugeruje, że problem jest bardziej złożony niż „wydarzyła się pandemia”, ale gołym okiem wydawcy widać, że po prostu coraz mniej osób o polskiej muzyce niezależnej pisze i się nią interesuje.
Maciej opisuje proces erozji znaczenia i obecności infrastruktury krytycznej, która mocno wspierała niezależną działalność:
– Jeszcze kilka lat temu prężnie działało wiele inicjatyw o różnych profilach, począwszy od dużych festiwali czy portali po różnej maści mikroblogi, czy fanpejdże, które dawały platformę polskim niezależnym twórcom i były potrzebne zarówno im, jak i słuchaczom, a obecnie albo zniknęły, albo mocno osłabły. Z głowy mógłbym wymienić chociażby Gazetę Magnetofonową, Targi Małych Wydawców, Soundrive Festival, Falę Dźwięku czy Riffields Festival. Na to zjawisko patrzę z niepokojem, bo nie wyobrażam sobie funkcjonowania sztuki, zarówno w aspekcie czysto artystycznym, jak i społecznym, w próżni. Do Opusa zgłasza się tyle samo, a może i nawet więcej artystów niż przed pandemią, co jest znakiem tego, że dalej inicjatywy takie jak nasze są potrzebne. Ale bez wsparcia społeczności funkcjonowanie takich inicjatyw nawet w formie DIY, gdzie liczy się przysłowiowe wyjście na zero, może szybko się zakończyć.
Z pytaniem o stan polskiej muzyki niezależnej po pandemii podbiłem również do Tomka Hoaxa i Marcina Szulca, którzy prowadzą wytwórnię Coastline Northern Cuts (dla przejrzystości dodam, że współpracowałem z nimi przy okazji jednej płyty). Od lat działają prężnie w Trójmieście, organizując lokalne życie muzyczne i wydając płyty z całej Polski.
– Zainteresowanie muzyką i sprzedażą jest w mojej ocenie bardzo zmienne – mówi Tomek. – Sytuacja uległa zauważalnej zmianie pod koniec 2021 roku, kiedy nagle skurczyła się sprzedaż nośników fizycznych przez internet. Na razie obserwujemy okresowe zwyżki, aby po chwili wrócić niemalże do kompletnej ciszy. Wraz z pojawianiem się kolejnych niepokojących informacji dotyczących inflacji, kryzysu czy po rozpoczęciu agresji rosyjskiej na Ukrainę następuje tąpnięcie, aby po chwili było lepiej. Nie jest to raczej normalne, a z drugiej strony, jeśli chcesz stabilności, to nie wybierasz sobie takiego hobby jak prowadzenie labelu. W przypadku streamów jest natomiast odwrotnie – widzimy, że radzą sobie znacznie lepiej niż wcześniej, liczby i zasięgi są największe jak do tej pory, głównie dzięki playlistom.
Zdechły Osa „Sprzedałem dupe”: wyrzygany album dla wizjonerów
czytaj także
– Wynika to jednak z organizacji pracy i coraz lepszego rozumienia mechanik rządzących „cyfrą” – mówi Szulc. – Nawyki odbiorcy raczej się radykalnie nie zmieniły – streaming i tak był dominującą formą konsumpcji muzyki od dłuższego czasu. Zainteresowanie nośnikami fizycznymi wciąż jest jednak obecne w sytuacji koncertowej, przy bezpośrednim kontakcie z artystą. Tutaj nie ma co narzekać, przynajmniej na razie. Ciekawe jest jednak to, że płyty CD wracają do łask, gdy wcześniej przez długi czas były w cieniu winyli. Są na pewno tańszą i przystępniejszą alternatywą dla czarnej płyty, szczególnie w czasach ekonomicznej niepewności. Myślę, że pełne przewartościowanie nastąpi w kolejnych miesiącach, po zimie, która zapowiada się wyjątkowo ciężko. Nie ma się co oszukiwać, muzyka nie jest towarem pierwszej potrzeby, szczególnie gdy wciąż możemy jej słuchać w internecie znacznie mniejszym kosztem – zauważa trzeźwo Szulc.
– Pozytywnym aspektem tych zmian może być to, że uda się odczarować formę cyfrową jako tę gorszą od muzyki na nośnikach fizycznych, a wydania wyłącznie digitalowe nie będą traktowane po macoszemu – tak jakby w 2022 roku możliwość trzymania płyty w ręku lub w odtwarzaczu legitymizowała jakość treści na niej zawartej. Mam też wrażenie, że zmieniły się nawyki odbiorców – ostrożniej dobierają wydarzenia, na które chcą poświęcić czas i pieniądze. W tej sytuacji obawiam się, że muzyka niezależna, niszowa i nowa może zacząć przegrywać z „ugruntowaną alternatywą”, czyli tymi, którzy zdążyli zafunkcjonować w szerszej świadomości przed postępującym kryzysem.
Tomek dodaje optymistycznie: – Upatruję szanse (dla muzyków, wydawców, promotorów) w trzeźwym patrzeniu na rzeczywistość, konsekwencji w działaniu i braku oczekiwań. Wzajemnym wspieraniu się środowisk, twórców oraz wszystkich ludzi związanych ze sceną niezależną (i poza nią). I mimo że raczej jestem realistą, na to zjawisko patrzę dość optymistycznie, ponieważ zauważalna jest coraz większa pokora i zrozumienie.
Na styku mainstreamu i obiegu niezależnego od lat funkcjonuje jazzowy zespół EABS. To nie tylko zasługa muzyki o wysokiej jakości i znacznie bardziej uformowanej infrastruktury, jaką cieszy się jazz, ale także prężnego managementu w osobie Sebastiana Jóźwiaka, jednego z szefów wytwórni Astigmatic Records. Z jego perspektywy kluczową odpowiedzią na wyzwania pandemii była rozbudowa własnej dystrybucji.
– Nasz model biznesowy w sprzedaży płyt – oprócz tego, że wspomagają nas sklepy, które hurtowo kupują katalog – to stawianie na sprzedaż bezpośrednią. Przed pandemią nie mieliśmy czasu i siły na zbudowanie własnego sklepu, stawialiśmy na Bandcamp, choć mieliśmy wrażenie, że ten serwis w Polsce mocno się nie osadził. Budując fanbase EABS, z płyty na płytę mieliśmy coraz lepszą sprzedaż. Pandemia spowodowała, że nie ma grania, więc trzeba było wymyślić jakieś alternatywne sposoby na to, co trzeba robić. Bandcamp Friday (czyli dni, w czasie których platforma rezygnuje z pobierania własnej marży i przekazuje dochód labelom i artystom – przyp. red.) powoduje, że ludzie się bardziej zainteresowali tą odnogą, którą rozbudowaliśmy i plany układaliśmy właśnie pod te piątki. Efektem kuli śnieżnej nasze płyty – Błota i EABS – dobrze się sprzedawały, ale podkreślę, że robiliśmy rozsądne nakłady.
Efekt kuli śnieżnej, o którym mówią Jóźwiak i Szulc, to najczęstsza droga do sukcesu, kiedy nie ma się wsparcia wielkiej wytwórni. Wymaga wytrwałości i sprawności, o co często w niezalu trudno, bo niepewność i utrata morale czają się za każdym rogiem. Dobrym przykładem na konsekwencję w działaniu jest elektroniczny label Pointless Geometry, prowadzony przez Justynę Banaszczyk (nagrywającą pod psuedonimem FOQL) i Darka Pietraszewskiego.
– Mamy wrażenie, że muzyka, którą wydajemy, dociera do szerszych kręgów – mamy np. więcej prasy, również tej zagranicznej. Ciężko nam się wypowiadać na temat tego, jak mają się inne wydawnictwa, ale zdaje się, że wykrystalizowało się kilku wydawców o wyraźnym profilu. Pointless Geometry istnieje już 7,5 roku i przez ten czas udało nam się wypracować swoje metody, a także odnaleźć swoją tożsamość – mówi Pietraszewski.
– Myślę, że po prostu wszyscy musimy być cierpliwi i wierzyć w to, co robimy, przestać się też oceniać przez pryzmat zachodniej sceny muzycznej. Mamy zupełnie różne, odrębne historie – dodaje Justyna Banaszczyk. – Pozytywnie oceniam to, że coraz częściej udaje się ciekawym artystom i artystkom z Polski pojawiać na łamach szanowanych magazynów muzycznych. Szansa na rozwój i stworzenie jakiegoś sensownego ekosystemu muzycznego zaczyna się powoli krystalizować na horyzoncie. Tacy artyści i artystki, jak np. Julek Ploski czy Antonina Nowacka, są wspomagani w działaniach promocyjnych przez doświadczonych promotorów, a oddolne środowiska artystyczne rosną i zaczynają współdziałać. To z pewnością przyczyni się do większej widoczności kultury niezależnej przez urzędników, festiwale czy polskich i zagranicznych dziennikarzy. Muzyka niezależna zaczyna znajdować swoje miejsce w kulturowym krajobrazie Polski, powoli tworząc dość efemeryczną, ale własną tożsamość. Myślenie o sobie i swojej twórczości jako „muzyce dla nikogo”, czy „muzyce niepotrzebnej”, które było długo obecne w środowisku niezależnym, odeszło w zapomnienie i mam nadzieję, że nigdy nie wróci.
„Doświadczenie” i bankructwo kreatywności
Oprócz wydawców o stan branży zapytałem też jedną z prominentnych postaci rodzimej krytyki muzycznej, dziennikarza Bartka Chacińskiego. Jego ocena rozdźwięku między mainstreamem a niezalem wpisuje się w ciemniejszą stronę dyskursu.
– Mówiąc najbrutalniej, najbogatsi w sławę i popularność są troszkę bogatsi po tym okresie mizerii, a biedniejsi wychodzą biedniejsi. Po sprzedaży biletów widzę także, że poznawanie nowego przegrywa z zobaczeniem tego, co publiczność już zna (lub co znają i polecają inni). Bycie częścią większego doświadczenia jest bardziej atrakcyjne. Może się boją, że to zostanie im w jakiś sposób odebrane? Świadczą o tym choćby koncerty Iron Maiden czy Guns’n’Roses, które rozpaliły nawet największych niezalowców – mówi Chaciński.
Wydawcy podkreślali, że trzeba zmienić strategię, zagrać pod cyfrowe dyktando playlist i algorytmów, szukać nowatorskich rozwiązań. To dobry kierunek, ale jak mówi Chaciński – nawet najlepszy pomysł przegra z górą pieniędzy. Algorytmy lubią wysoką jakość produkcyjną (szczególnie w materiałach wizualnych), a ta, mimo coraz większej egalitarności technologicznej, wciąż jest domeną bogatych.
czytaj także
Dzisiaj pojęcie sceny (rozumianej jako grupa organizująca się wokół konkretnego muzycznego gatunku lub zjawiska) może być co najwyżej skrótowcem, bo na pewno nie stabilną kategorią, przykładalną do coraz bardziej różnorodnych form muzycznych i zatomizowanych środowisk. Kiedy jedni cieszą się sukcesem, inni zastanawiają się nad tym, co poszło nie tak. Pewne motywy się powtarzają – konieczność współpracy, coraz większe zrozumienie cyfrowego krajobrazu, który, choć nosi sporo znamion szkodliwości, jest nie do ruszenia i wymaga przynajmniej drobnego stopnia adaptacji do swoich wymagań.
Jednym z haseł, które mocno rezonują w branży, jest „doświadczenie”, czyli spojrzenie na wydarzenia kulturalne jako pakiet, coś więcej niż tylko muzykę. Dobrze to widać na przykładzie hip-hopowych koncertów. – Hip-hop jest w miarę spokojny, bo ma młodszą, mniej obciążoną zobowiązaniami publikę – mówi Chaciński.
Sebastian Jóźwiak uzupełnia: – Młodsze pokolenie bardziej szuka zbiorowego doświadczenia, niż poszukuje wrażeń artystycznych. Potrafię to zrozumieć, ale skutkiem jest bankructwo kreatywności.
Rzeczywiście, w konwencjonalnych kategoriach – wykonawczego rzemiosła, artystycznej celebracji – wiele rapowych koncertów to rzecz nie do przyjęcia: sporo osób za mikrofonem nawet nie nawija, tylko dokrzykuje do kawałków puszczanych przez osoby dj-skie. Ale publice to nie przeszkadza, hip-hop przechodzi przez swoją powierzchownie punkową fazę, dominuje wysokooktanowa energia, do łask wróciły mosh pity, wcześniej kojarzone z ciężką muzyką gitarową.
Trudno się dziwić młodym, którzy będą pierwszym pokoleniem pozbawionym obietnicy lepszego życia, żyjącym ze świadomością, że będzie gorzej. W tym kontekście totalny wygrzew na występie rapera może być lepszą opcją niż poszukiwanie wzniosłych wrażeń artystycznych. To jednak trochę fałszywa dychotomia, bo koncertowa kumulacja energii i towarzyszący jej spektakl mogą być sztuką samą w sobie, niekoniecznie przez obecność kunsztownych solówek na gitarze. Jak dodaje Chaciński, motywacja do innowacji wciąż istnieje, nie ginie również rzemiosło, wprost przeciwnie.
czytaj także
– Szansą jest to, że ten dwuletni okres był swoistym resetem, ludzie mieli czas, żeby nauczyć się czegoś nowego. Czekam na coś zupełnie świeżego, co teraz jest bardziej prawdopodobne niż wcześniej. Wyjdzie również pokolenie muzycznych akrobatów, o wysokim poziomie umiejętności. To może spowodować zmianę paradygmatu odbioru muzyki, np. spojrzenie na powrót w stronę wykonawstwa.
Pewną przeszkodą w procesach kulturotwórczych w Polsce na pewno jest też rozumienie alternatywy, wynikające wprost z kapitału kulturowego naszego mieszczaństwa i klasy średniej, szczególnie tej kreatywnej, zatem nominalnie przypisywanej do głębszych zjawisk kulturalnych. Wiele osób wskazuje na to, że w tym paśmie społecznym za wcielenie kultury alternatywnej uznaje się koncerty spod znaku Męskiego Grania, a nie twórczość z niezależnego obiegu.
Mogę się pod tą tezą podpisać, aczkolwiek również to wydarzenie sukcesywnie poszerza swoje lineupy o bardziej wartościowe projekty. W tym roku w ramach Męskiego Grania można było usłyszeć między innymi Oxford Drama, EABS, czy Resinę. Co jest świetnym kierunkiem, ale nie można ignorować pewnego rodzaju blokady, jaką piwna inicjatywa założyła na rozumienie alternatywy w mainstreamie.
Stan infrastruktury koncertowej
Siłą muzyki niezależnej od zawsze były koncerty. A miejscówki, które stawiały na niszowe zjawiska artystyczne, nigdy nie miały łatwo. – Spodziewałem się, że pandemia wymiecie wszystkie niezależne miejsca i kluby w Polsce, jednak na szczęście tak się nie stało. Jeśli teraz trudniej jest ustawić koncert na dobrych warunkach, to moim zdaniem ma to związek z procesem, o którym wspominałem wcześniej, a nie z pandemią – mówi Kuba Ziołek.
– Miejsca się zamykają i otwierają – tak jak zwykle. Brakuje ciągłości ich trwania, zjada je gentryfikacja, pomylona z rewitalizacją. Myślę, że jeśli chodzi o większe festiwale, zauważalna jest większa otwartość na artystów i artystki z Polski. Jeśli chodzi o muzykę eksperymentalną, oczywiście jest to bardzo mała publiczność, ale czego można się spodziewać, skoro w naszym kraju nie ma absolutnie żadnej edukacji muzycznej i nikt nikogo nie uczy słuchać, a artystów i artystki społeczeństwo generalnie traktuje jak bandę darmozjadów, którzy mogliby się zająć czymś pożytecznym – dodaje Justyna Banaszczyk.
Maciej Jurga podziela poczucie ulgi Ziołka. – Na szczęście nie wszystkie miejscówki zamknęły się po pandemii i dalej mały zespół czy twórca na mapie takiej Warszawy może znaleźć miejsce do grania. Oczywiście strata każdego pojedynczego miejsca jest bolesna – z wielkim smutkiem patrzy się na zamknięcie warszawskiego Pogłosu (miejmy nadzieję, że jak najkrótsze), ale sądzę, że pod względem jakości czy ilości infrastruktury koncertowej ta różnica w stosunku do okresu sprzed pandemii nie jest tak bolesna, jak można by wtedy antycypować. Obawiam się jednak, że coraz trudniej będzie grać na satysfakcjonujących wszystkie strony warunkach, co i przed pandemią było niemałym wyczynem.
Nie wszystkie miejscówki przetrwały, są lokale, po których będzie po prostu smutno. Bardzo często niezalowe miejsca łączą się z lokalnymi inicjatywami, tworzą się społeczności. Kiedy społeczność traci miejscówkę, powstaje wyrwa, którą trudno zasypać, a odtwarzanie zerwanych więzi może zająć sporo czasu.
– Niedawno Klub Ziemia w Gdańsku ogłosił, że szuka nowego najemcy na lokal. FOMO w Białymstoku też nieszczęśliwie trafił na bardzo ciężki czas pandemiczny i zmierza do zamknięcia pod koniec roku – mówi Tomek Hoax.
czytaj także
Do tej listy Marcin Szulc dodaje również zakończenie festiwalu Soundrive po dekadzie działalności. – Te przykłady reprezentują mniej komercyjne podejście niż większość obecnie funkcjonujących klubów czy imprez. Ziemia pozwalała na organizację małych niszowych koncertów w przyzwoitych warunkach, czy pokazywanie muzyki klubowej innej niż aktualnie obowiązująca moda. Soundrive był takim małym trójmiejskim OFF Festiwalem, pozwalającym na odkrywanie rzeczy nieznanych oraz dającym przestrzeń do zaprezentowania się młodym artystom. Cały czas powstaje coś nowego, jednak mam poczucie, że znaczna część z tych inicjatyw ma bardzo biznesowe podejście, co samo w sobie nie jest złe, jednak sprawia wrażenie, że jest pozbawiona głębi i większej misji. Mam nadzieję, że w miejsce Ziemi i Soundrive powstanie coś, co odpowiednio wypełni pustkę po nich.
O uzupełnienie tego obrazu o trochę danych poprosiłem Annę-Marię Żurek z bileterii Going.
– Sprzedaż biletów i liczba wydarzeń nie tylko wróciły do poziomu sprzed pandemii, ale już ten poziom prześcignęły. Wzrost jest bardzo dynamiczny, ożywienie widać na wszystkich frontach: zarówno w segmencie masowych wydarzeń plenerowych, jak i małych, kameralnych koncertów – mówi.
Z jej perspektywy rynek eventowy przeżywa ożywienie. – W tym roku branża na pewno prześcignie swój wynik z 2019 roku. Organizatorzy koncertów, festiwali, stand-upów, spektakli oraz wszystkich innych wydarzeń na żywo prześcigają się w aktywnościach, by nadrobić stracony czas. Mam wrażenie, że mimo szalejącej inflacji budżety domowe zostały częściowo przesunięte z zakupów przedmiotów – odzieży czy wyposażenia domowego – na korzystanie z usług i atrakcji. Wszystko to, co wiąże się z wychodzeniem z domu, jest atrakcyjne, a bilety są tańsze niż podróże, więc może właśnie tak kompensujemy sobie czas spędzony w zamknięciu. Nie brakuje małych, ciekawych imprez, zarówno z lokalnymi artystami, jak i z gośćmi zza granicy. Kluby muzyczne sprowadzają zagraniczne gwiazdy dj-skie bardzo różnego kalibru, również te alternatywne, czy początkujące nazwiska.
Żurek podkreśla znaczenie wartości produkcyjnej jako jednego z kluczowych czynników generujących zainteresowanie: – Ciągłe zainteresowanie zakupem biletów nasyca branżę, dzięki czemu rozwój technik estradowych i dalsza profesjonalizacja są wciąż możliwe. Ja spoglądam w przyszłość bardzo optymistycznie, oprócz hegemonii hip-hopu triumf święcą „leśne”, nieduże festiwale, które dumnie odbierają publikę gigantom. Takie projekty jak Summer Contrast, LAS czy Wisłoujście to nie tylko wydarzenia muzyczne, ale przede wszystkim scenograficzne majstersztyki, których położenie i otaczająca przyroda grają tak samo ważną rolę, jak gwiazdy na scenie.
O rozwoju tych mniejszych festiwali pisał również Jakub Knera, który w Dwutygodniku podzielił się relacją ze Spokoju, wydarzenia, które może stać się wzorem dla wielu innych niezalowych przedsięwzięć. Choć ich organizacja wciąż wymaga sporych nakładów gotówki i sił, to kreatywność potrafi mieć moc przekraczającą ograniczenia budżetowe. Naiwnością byłoby sądzić, że niezalowe festiwale kiedykolwiek staną w szranki z rapową bonanzą, ale skuteczne wykrojenie solidnej niszy jest jak najbardziej możliwe.
Żurek dzieli się też obserwacją dotyczącą ciekawej zmiany nawyków, jeśli chodzi o zakup biletów: – Wcześniej zazwyczaj mieliśmy do czynienia z „podkową sprzedażową” – bardzo dużym ruchem po ogłoszeniu wydarzenia, potem wypłaszczeniem i mocnym wzrostem na końcu. Teraz już ta podkowa nie jest aż tak wyraźna, ludzie kupują z większą ostrożnością – chyba mocno przyzwyczajeni do tego, że wydarzenia bywają odwołane lub przeniesione. Model najczęściej podobny, ale bez takiej przewidywalności jak wcześniej. Natomiast zainteresowanie koncertami nie zmalało, ale wzrosło – publika w dalszym ciągu odrabia miesiące, kiedy nie można było brać udziału w wydarzeniach na żywo.
czytaj także
Ciekawe jest też to, że coraz więcej osób interesuje się drag shows, szczególnie międzynarodowych gwiazd tej formy ekspresji, na co również wskazuje Żurek. Zanikanie mniejszych miejscówek i inicjatyw ma jednak konsekwencje dla kultury queerowej. Im mniej takich przedsięwzięć, tym mniej różnorodności w obrębie queerowej ekspresji, bo raczej ciężko wygrać z telewizyjną machiną Ru Paul’s Drag Race.
Większe imprezy i lokale są mniej zainteresowane queerową stroną sceny klubowej, ze względu na ekonomiczne ryzyko wolą oddawać noce sprawdzonym markom. Postępująca marginalizacja radykalnego queeru jeszcze nie wkroczyła na alarmujące terytorium, ale warto przyglądać się temu zjawisku. Tym bardziej że w muzycznym podziemiu buzują projekty, które są odświeżającym spojrzeniem na tożsamość i jej ekspresję, choćby Humor Muzyki Komputerowej, label enjoy life, Glitchangel, Mala Herba czy Avtomat.
Mainstream kontra niezal
Kultura niezależna nigdy nie będzie miała szans na równą walkę o uwagę z mainstreamowymi gigantami. Dlatego tak bardzo liczy się wspieranie oddolnych inicjatyw przez podmioty publiczne. Za czasów rządzącej prawicy takie podejście to żart, okraszony kolejnymi katolickimi koszmarkami i zupełnym wykoszeniem progresywnych, a nawet lekko odstających od konserwatywnych wytycznych inicjatyw, z publicznych programów wsparcia.
Kuba Ziołek podsuwa możliwą drogę na przyszłość: – Tylko edukacja ma sens. Uświadamianie ludzi, że istnieje dziedzina kultury, w której udział może być dla nich rozwijający emocjonalnie, intelektualnie i światopoglądowo, i że podtrzymywanie istnienia tej dziedziny jest w interesie wszystkich. Wszelkie formy wsparcia instytucjonalnego są z natury krótkie, doraźne, zależne od zmian politycznych, wymiany personelu, klimatu ideologicznego, więc działają bardziej na zasadzie kół ratunkowych dla tonącego statku. Myślę, że upadkowi lokalnych, niezależnych inicjatyw artystycznych towarzyszy wzrost lokalnych inicjatyw i ruchów politycznych – obywatelskich, aktywistycznych, równościowych, wszelkich form niesienia pomocy i pracy u podstaw. Mam wrażenie, że ludziom obcowanie z kulturą w ogóle wystarcza na poziomie, który oferuje internet i streaming, a czasem instytucje takie jak muzea, czy teatry. Jest natomiast w społeczeństwie wzmożona chęć wspólnotowych działań, które manifestują się w rzeczywistości niewirtualnej i lokalnej jako formy aktywizmu. To głównie z tego czerpie swoją siłę rozwój lokalnych inicjatyw. Do tego wszelka działalność artystyczna będzie się podłączać, jeśli w ogóle będzie chciała być zauważona.
Ekipa Pointless Geometry podkreśla znaczenie podtrzymywania ciągłości lokalnych inicjatyw: – Najlepsza forma wsparcia to po prostu nieniszczenie miejsc o wieloletniej historii, które wytwarzają społeczności. Przykład – bezmyślna polityka miasta Warszawa wobec instytucji niezależnej kultury, jaką jest Pogłos. Takie przykłady można mnożyć. Oddolne działania są z natury na tyle witalne i zdeterminowane, że radzą sobie w niesprzyjających warunkach, ale z pomocą urzędników mają szansę rozwinąć się i wytwarzać coraz to nowsze i śmielsze inicjatywy. Zmiana polityki lokalowej wielu miast i zrozumienie przez urzędników wartości oddolnych, niezależnych działań, to sprawa kluczowa. Jeśli nie pomagają, to niech chociaż nie przeszkadzają. Albo niech się zainteresują, jak to działa w różnych fajnych miastach, na przykład w Lipsku.
W moich rozmowach przewija się również wątek współpracy. Oczywiście, nie chodzi o wrzucenie wszystkich do jednego worka oklejonego wielką naklejką niezal i przymuszanie do tworzenia wyimaginowanej wspólnoty. Ale sporym problemem rodzimych, niezależnych inicjatyw jest atomizacja. Wiele osób nie wie o sobie nawzajem, wydarzeń w rodzaju Targów Małych Wydawców jest jak na lekarstwo, mimo wspólnoty celów nie rodzą się wielkie koalicje. Oczywiście, kiedy codzienna działalność wydaje się orką na ugorze, czasu i sił na tworzenie sieci wsparcia jest mniej. Ale warto podjąć ten wysiłek, bo w grupie siła, również do wspominanej przez wiele osób edukacji.
Polskie techno? „Mistrzowie melanżu” edukowani w piątkowy wieczór na YouTubie
czytaj także
Mainstream poradzi sobie nawet w czasach największego kryzysu – jest mało problemów, którym nie można zaradzić pieniędzmi, przynajmniej w obrębie kultury i rozrywki popularnej. Tymczasem niezal pieniędzy nie ma, albo ma ich bardzo mało, za to ma talent, determinację i wiarę w to, co robi. Kiedy spojrzymy na listy przebojów z różnych dekad, nie rozpoznamy wielu pozycji. Historia muzycznego procesu w sporej części docenia wartościową, alternatywną czy niezależną twórczość. Czy musi być okupiona frustracją i kiepskimi warunkami teraźniejszości? Niekoniecznie.
Dobra kondycja kultury niezależnej jest nie tylko w interesie strony artystycznej, ale nas wszystkich. Kupujcie polskie płyty, chodźcie na lokalne koncerty, wspierajcie niezal w mediach społecznościowych. Bez tego skończymy z rezydencją Maty na Bemowie. A tego nie chciałby nikt.
**
Paweł Klimczak – dziennikarz, muzyk, DJ. Od lat zajmuje się branżą muzyczną w kontekście społecznym, politycznym i ekonomicznym. Ostatnio bada nowe formy ludowości i eksploruje możliwości adaptacji muzyki ludowej do nowej rzeczywistości brzmieniowej. Bezwstydny nerd i stoner.