Czytaj dalej, Muzyka

Polskie techno? „Mistrzowie melanżu” edukowani w piątkowy wieczór na YouTubie

Kuba Sojka w lubelskim klubie Szklarnia. Fot. Jakub Szafrański

Polską scenę klubową można śmiało porównać do niższych klas rozgrywek piłkarskich, czyli kopaniny, której nikt nie chce oglądać, a mimo to jakoś to funkcjonuje. Zamiast sound systemów mamy generatory hałasu, a zamiast lokalnych fachowców ośmioligowe odpady z Zachodu. Fragment książki „30 lat polskiej sceny techno”.

Na wstępie warto sobie wyjaśnić, że „techno” jako takie to nic innego jak każda forma muzyczna, do której powstania niezbędne były instrumenty elektroniczne. Trzeba uczciwie powiedzieć, że jeśli chodzi o techno, Polska nigdy nie była partnerem do rozmowy dla Niemiec, USA, krajów Beneluksu czy Wielkiej Brytanii. Przyczyna była banalna – ekonomia: to, co było sprzętem budżetowym w każdym rozwiniętym kraju: roland, boss, korg itp., tutaj było produktem premium, na który stać było tylko „dobrze sytuowaną” młodzież z dużych miast takich jak Warszawa czy Poznań.

Ilu widzieliście polskich artystów obstawionych na scenie claviami, moogami, arpami czy buchlami? Jednego? Pewnie nawet nie.

Polska scena?

Jeśli chodzi o producentów, to w zasadzie wystarczy jedna dłoń: Jacek Sienkiewicz, Skalpel, Echoplex, Busso de la Lune, Kuba Sojka i w sumie tyle. Chyba że starym, polskim zwyczajem zrobimy Polaka z każdej osoby z nazwiskiem kończącym się na „-ski”. Labeli, które zdefiniowały jakąś konkretną estetykę: brak. Nie wydarzyło się u nas nic na miarę Basic Channel, Prescription, Alleviated, Axis, Underground Resistance czy Meta. Nie mieliśmy swojego B12 czy Autechre. Nie było Sveków, Mo’ Waxów czy Planet E. Do opublikowania składaka Anal test czy CD Echoplexa – nie było NIC. Przełomem był rok 2000 – Echoplex błysnął trzema 12-kami na LL records, a Jacek Sienkiewicz odpalił Recognition Recordings.

Po 2010 roku kilka osób było stać na przejście z domeny cyfrowej (MP3) i tłoczenie 12 cali, ale to praktycznie niczego istotnego do tematu nie wniosło. Wszelkiej maści polskie Petsy, Cutoutsy, Transatlantyki i pozostałe „projekty koniunkturalne” funkcjonują na prawach oceanicznego planktonu: inżynier nacina acetaty, tłocznia zarabia, sklepy mają obrót. Słowem, kilku osobom zgadzają się słupki w Excelu, ale nie zmienia to niczego.

Klub

Polskie kluby to istne kuriozum. Niestety, od samego początku nie chodziło tu o profesjonalne podanie wyszukanej muzyki. Klub miał zarabiać przy minimalnym wkładzie własnym. Zamiast sound systemu polskie kluby były wyposażane w generatory hałasu, zdolne jedynie do ogłuszania przypadkowych ofiar. Jedynym chwalebnym wyjątkiem był poznański Wosk. Tam można było usłyszeć i poczuć muzykę. Można było bezkarnie wyjąć filtry z uszu, unieść zdziwioną brew i z bananem na twarzy godzinami słuchać i przytupywać. Było i (niestety) minęło. Wosku już nie ma, a obecna polska rzeczywistość to wyłącznie audio-mordor, który doskonale reprezentuje klub Jasna 1: ktoś wywalił dość poważne pieniądze na sound system, ale zapomniał o elementarnych prawach fizyki (ewentualnie nie dostał instrukcji montażu i obsługi). Scena główna Jasnej 1 zasługuje na osobny akapit – oferuje monumentalny, hucząco-dudniący pierd udekorowany diabolicznym pogłosem.

Gdyby ktoś zapytał mnie o najgorsze warunki odsłuchowe, z jakimi miałem styczność, niekwestionowanym zwycięzcą byłby Instytut Energetyki, ale zaraz za nim wyróżniłbym salę główną na Jasnej. Brązowy medal dla baruStudio.

Na przeciwnym biegunie pewnie znalazłoby się kilka cyrków pokroju Smolnej, w której sound system jest sensowny, ale w ofercie dominują boilerowe popłuczyny podyktowane przez Resident Advisor czy T-Mobile – czysto koniunkturalne korpogówno: Troxlery, Catz ’n Dogz, itp., produkty.

Swoją drogą: pretensjonalne door policy Smolnej, przywiezione najprawdopodobniej z Berghain, dopełnia dość groteskowego obrazu całości. Jeśli przebrany za agenta CBA komandos nie wpuścił was do środka, naprawdę nie ma powodu do irytacji – to była koniec końców przysługa. Nawet DJ-e, których standardowy repertuar polecam w ciemno, na Smolnej serwują generyczną papkę najniższych lotów. Można odnieść wrażenie, że w klubie stoi karton płyt (czytaj: USB drive), z którego grają wszyscy zaproszeni „goście”, zostawiając swoje płyty na bramce.

Bookingi

Nieistniejące sound systemy to dopiero połowa historii. Drugą stanowią same bookingi.

Odkąd sięgam pamięcią, Polska była krajem, w którym ośmioligowe odpady z Zachodu stawały się mega autorytetami w chwili przekroczenia Odry. Nawet największy lokalny fachowiec był tu zawsze zerem, jednak wystarczył dopisek „DE” lub „UK” i człowiek stawał się alfą i omegą parkietu, a jego set (w odróżnieniu od lokalnych) był wart konkretnych pieniędzy.

Po 25 latach jest jeszcze gorzej: w momencie przekroczenia polskiej granicy pacynki wylansowane przez Boiler Room zyskują znacznie na wartości – czasem jest to jedno, a czasem więcej zer dopisywanych do już i tak mocno dyskusyjnego wynagrodzenia. W tym samym czasie DJ-e, którzy zjedli zęby na podawaniu „kraftowej” muzyki tanecznej, zbierają okruchy nawet nie ze stołu, ale z podłogi. Swoją drogą, skoro się na to godzą – smacznego.

Komuś, kto wertuje lokalne serwisy poświęcone muzyce elektronicznej, mogłoby wydawać się, że o angażu danego DJ-a decyduje wyczucie parkietu czy odpowiednie horyzonty i doświadczenie. Jest dokładnie na odwrót – polską scenę klubową można śmiało porównać do niższych klas rozgrywek piłkarskich, czyli kopaniny, której nikt nie chce oglądać, a mimo to jakoś to funkcjonuje i będzie funkcjonować, dopóki konsument nie tupnie nogą i nie powie „STOP!”. Na boisko w pierwszym składzie wybiegają śliskie cwaniaki, które wiedzą, komu skręcić jointa, komu „posypać” i gdzie „posmarować”. Ludzie bez gustu, bez pojęcia o muzyce tanecznej, „mistrzowie melanżu” edukowani w piątkowy wieczór na YouTubie.

Palestyńczycy tańczą o wolność

W tym samym czasie DJ-e, którzy roznosiliby parkiety w Paradise Garage czy E-Werku – siedzą w domach lub grają po knajpach „do kotleta” dla 10 osób i zastanawiają się, gdzie popełniają błąd.

Podsumowując – techno w Polsce to historia, która w zasadzie jeszcze się nie wydarzyła. I raczej już się nie wydarzy. Wystarczy poświęcić jeden weekend i poobserwować młodzież „bawiącą się” na bulwarze Flotylli Wiślanej (popularne warszawskie „bulwary”) – gówniana muzyka, gówniane brzmienie, kipiące toi toie. Techno tu zwyczajnie nie pasuje. Czy lockdown 2020 odebrał nam coś wartościowego w temacie „techno”? Paradoksalnie kilka osób zachowało słuch o rok dłużej.

Pierwsze stwarzanie techna

czytaj także

Pierwsze stwarzanie techna

Marcelo Zammenhoff

*
Fragment książki 30 lat polskiej sceny techno pod redakcją Radosława Tereszczuka, Łukasza Krajewskiego i Artura Wojtczaka, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

**
Zapraszamy na spotkanie z twórcami książki, które odbędzie się w czwartek 10 grudnia o godzinie 19.00 na kanale FB Krytyki Politycznej. Spotkanie poprowadzą Marta Ciastoch i Ania Pietrzak.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij