Awans społeczny – faktyczny, fantazmatyczny czy zdekonstruowany – pozostaje jednym z głównych tematów polskiego rapu. Na różne sposoby mogą sięgać po niego także raperzy wywodzący się z klas uprzywilejowanych. U Maty jednak wypracowanego, świadomego głosu na ten temat nie uświadczymy.
Być może za sprawą marnej książki Resortowe dzieci i w konsekwencji zwulgaryzowania tematu przez skrajną prawicę, uprzywilejowanie banana – beneficjenta zasobów finansowych oraz kapitału społecznego i kulturowego swojej rodziny – nie stało się przedmiotem poważnej i uczciwej refleksji w polskim społeczeństwie.
Jak to więc jest z tymi dziećmi bananami? Czy naprawdę w głębi duszy są przekonane, że do wszystkiego doszły same, niczym śniący totolotkowy sen przedsiębiorca, migający się od płacenia wyższych podatków? Czemu tak rzadko znajdujemy w ich sztuce ślady przepracowania źródeł własnego sukcesu i życiowego położenia? Wielu z nich, jak na przykład Maria Peszek czy Jan Komasa, chętnie zajmuje stanowiska wobec polityki, sięga do publicystycznego wora i odważnie krytykuje np. kościelną pedofilię, hejt czy narodowe przywary, ale zbliżenie na własne pochodzenie i wynikające z niego priorytetowe miejsce w kolejce robi już bardzo rzadko.
A wiele wskazuje na to, że taka wnikliwa, autorefleksyjna, nieuchronnie bolesna, ale może również katartyczna opowieść o synkach i córeczkach tatusia jest tym, czego pragnęłyby dziś posłuchać masy Polaków.
Symboliczne zwieńczenie dekady YouTube’a
Na początku swojej nowej, obsypanej wyświetleniami płyty Mata rapuje, że nie chce dłużej być bananem. To jednak nie takie proste. Jak wiedzą doświadczeni użytkownicy polskich forów o hip-hopie, jedyną szansą, by wyjść z tego zaklętego kręgu, jest spłata po ukończeniu 18. roku życia wszystkich wydatków poniesionych przez rodziców do tego czasu.
Po drugie – trudno traktować poważnie takie zapewnienia ze strony typka konsultującego umieszczenie nazwiska Jacka Kurskiego w tekście piosenki z ojcem papugą, biegającym przy okazji po śniadaniówkach z interpretacjami utworów syna.
czytaj także
Po trzecie, Młody Matczak to kolejna płyta w dorobku zadowolonego z siebie dwudziestolatka, pełna refleksji otwierających gilotynę w kieszeni. To album z jednej strony nijaki, a to zawsze wzbudza centrowe głosy aprobaty. Zarazem jednak będący świadectwem kilku osobliwości, jakimi w 2021 roku rządzi się polski rap adresowany do mas.
Patointeligencja, bilet do kariery Matczaka, mogła wydać się przykładem wspomnianego zapotrzebowania na bananową autorefleksję. Niestety, położona na pompatyczny drillowy bit diagnoza okazała się dość zaciemniająca i zamykała się z grubsza w kilku frazesach o tym, że pieniądze szczęścia nie dają, a życie banana jest równie puste i jałowe jak każde inne, tyle że w lepszych dekoracjach i ze starymi wyciągającymi za uszy z kłopotów.
Wcześniej Mata nagrał jedynie kilka fatalnych singli, dlatego po Patointeligencji wciąż można było mieć nadzieję, że dojrzewający artystycznie Mata niebawem zabierze nas za niedostępne, mroczne kulisy spotkań integracyjnych dla dzieci prawników, obnażając ich płycizny.
Nic z tych rzeczy. Pierwszy album 100 dni do matury był zbiorem normickich młodocianych olśnień i nijakich historii, może nawet i z wyjazdów w Alpy, ale bez narracyjnej, językowej czy interpretacyjnej oryginalności, całkowicie przezroczystym muzycznie. Młody Matczak jest dowodem niewielkiego postępu, wciąż jednak zbyt wykalkulowanym, by znaleźć się w gronie wartych wyróżnienia polskich rapowych płyt ostatnich miesięcy.
Ich autorzy – Kukon, Zdechły Osa, Guzior, Kaz Bałagane, Belmondo czy Sentino – to raperzy, którzy będąc oryginalni od początku, szlifowali się latami, nagrywając kawałki lepsze i gorsze, czasem brzmiąc tak, jakby naprawdę walczyli o życie. Na ich tle Mata to raper niedojrzały, ale za to świetnie ukształtowany jako produkt dla młodego, niewymagającego odbiorcy, co w pewnym sensie można uznać za efekt uboczny strategii wytwórni, która pomogła mu zbudować dzisiejszą pozycję.
Dla SB Maffiji, a zwłaszcza stworzonego w 2015 roku labelu SBM, YouTube w ostatnich latach był co najmniej tak istotny jak Facebook dla Tedego, powracającego przed dekadą do łask po okresie beefu z Peją i artystycznego spadku formy. Stworzona przez Solara i Białasa wytwórnia jako jedna z pierwszych zaczęła taśmowo wypuszczać teledyski, relacje i inne materiały wizualne, które promowały albumy. Wkrótce do wytwórni-kolektywu zaczęły dołączać kolejne złote dzieci, jak bijący rekordy wyświetleń Bedoes – być może najciekawszy raper z tego kręgu.
Mimo to pod względem pamiętnych płyt katalog SBM do dziś wypada blado, pełen jest za to coraz mniej odróżniających się od siebie Janów-Rapowanie, Fukajów, Adich Nowaków i Januszów Walczuków. Dyskografię SBM przysłaniają megaeventy, takie jak ostatni, wielotysięczny koncert Maty na Bemowie, z ekstazą witane przez poszukujące głosów pokolenia media, na co dzień raczej obojętnie reagujące na hip-hop.
Kontrakty reklamowe, Hot16Challenge, zamknięcie się w kreatywnej chacie na wzór Ekipy czy zasługujące na wszelkie branżowe wyróżnienia działania managerów ds. mediów społecznościowych – to wszystko rzeczy niemające ostatecznie wiele wspólnego z samą muzyką. Dla samych artystów zaś mimowolnie wiążą się z taśmową produkcją contentu – wymuszonych mixtape’ów (jak ostatnia sklejka Znowu razem), niedopracowanych albumów czy singli z second-handu, bezrefleksyjnie imitujących amerykańskie trendy.
Płyta Maty i jej zasięgowy sukces symbolicznie wieńczą dekadę, w której polski rap przeniósł się na YouTube’a. Taki stan rzeczy ma swoje konsekwencje, których anegdotycznym przykładem jest Krzysztof Stanowski, nierozumiejący opłaty reprograficznej, bo nie wierzy w inną weryfikację twórczości niż jej mierzalna popularność.
Ja jednak, opierając się na prawie Sturgeona, mówiącym, że 90 procent wszystkiego jest gównem, chcę was zwyczajnie przekonać, że nie da się zadowolić tak wielkiego grona bez koniecznych kompromisów i schlebiania prymitywnym gustom. To słychać w najsłabszych fragmentach Młodego Matczaka – przypominającym wczesne nagrania Alicji Janosz La La La (oh oh), do złudzenia przypominającym Polo G kawałku Kiss cam (podryw roku) i wszechobecnym dziś w polskim rapie przeszczepie nowojorskiego drillu w Nasza klasa ale to DRILL.
Sześć przedpremierowych singli, intra, outra, minuty ciszy czy freestyle, a także fatalne udziały gościnne (na czele ze zwrotkami poprzedników Maty, czyli raperów w stylu basic Taco Hemingwaya i Quebonafide), od dawna służące już polskim raperom głównie do zwiększania zasięgu, potęgują wrażenie chaosu i niezrealizowanej obietnicy zadowolenia maksymalnie dużego elektoratu. Ostatecznie na „monumentalnym”, 21-utworowym albumie niewiele zostaje do słuchania.
Monetyzacja banana
Ukontentowienie to problem nie tylko polskich raperów, co wie każdy, kto słuchał ostatnich, przerośniętych płyt Drake’a czy Kanye Westa. Ale SBM lepiej niż z hollywoodzkimi skarbonkami byłoby zestawić na przykład ze szwedzkim Drain Gangiem. Nagrywający po angielsku Bladee, z międzynarodowym fanbase’em, po kilku miesiącach od premiery albumu może liczyć odsłuchy utworów w dziesiątkach tysięcy, a wspólne projekty nagrywa nie z wyświetleniowymi lokomotywami, ale z internetowym podziemiem w stylu Cartier Goda.
Raperzy z Atlanty, Detroit, Baton Rouge i innych scen regionalnych w Stanach Zjednoczonych, które w ostatnich latach prowokowały zmiany w mainstreamowym rapie, do milionów wejść dochodzą seriami mixtape’ów napędzanych determinacją i niedoborem. W znacznie mniej nasyconej dobrymi raperami Polsce kariery robi się szybciej, a wyświetlenia na YouTubie są tu głównym miernikiem sukcesu.
VNM, któremu spadająca liczba wyświetleń spędza sen z powiek, nagrywa klipy w ciemnym pokoju, pokazując, jak bardzo wszystko poszło nie tak. Bedoes na granicy załamania nerwowego wypomina mniejszą youtube’ową popularność konkurentowi, startującemu dla podtrzymania sławy w Fame MMA. Model biznesowy bazujący na treściach wizualnych okazał się opłacalny, ale i eksploatujący dwudziestolatków ponad miarę. Jak ocalić tych młodych ludzi przed piekłem sukcesu, przed zostaniem ulubieńcami branży reklamowej, przed hiperneoliberalnym dyktatem platform społecznościowych i ich monetyzacyjnych tabel?
Ostatecznie widmo marketingu i pośrodkizmu nieustannie wisi nad Młodym Matczakiem. Płyta nie pozwala zanurzyć się w świecie banana – nawet zaledwie zasygnalizowany wątek startu kariery w czasie pandemii, dość obiecujący i stwarzający dużo możliwości, zostaje szybko przykryty znanymi już z nagrań lepszych raperów opowieściami o paradoksach sławy, seksie i domówkach.
Mata nie musi przesadzać ze swoją odrębnością. Wiele mniej lub bardziej uprzywilejowanych dzieciaków siedzących na schodkach nad Wisłą może nadal utożsamiać się z nim i dzielić wrażenie, że nieomal wygrało w genowej loterii. Ale bez własnych pomysłów, obserwacyjnego humoru czy autentycznej celebracji innych polskich płyt Mata to zaledwie drugoligowiec, czasem prowokujący parsknięcie politowania, a czasem umiejący sprawnie przeszczepić niedoeksponowane w Polsce nurty w stylu chiptune’owej psychodelii Pi’erre’a Bourne’a (Skute Bobo).
Na pierwszą ważną i bezkompromisową płytę z kręgu SB Maffiji, najpopularniejszego obecnie składu rapowego w Polsce, przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać.
**
Łukasz Łachecki jest dziennikarzem i krytykiem muzycznym. Ma konto na Twitterze, nagrywa muzykę z koleżankami i kolegami.