Muzyka

Nie wstydzę się Eurowizji

Eurowizja w wielu osobach wzbudza podobne reakcje co disco polo. Mówią o rozrywce dla plebsu, kiczu, festiwalu żenady. Sama przez wiele lat, jeśli już przyznawałam się do oglądania konkursu, dodawałam, że to moje „guilty pleasure”.

Pojęcia guilty pleasure, które łączy przyjemność z poczuciem winy, używa się w kontekście rozmaitych tworów popkultury. Tych, które uważamy za marnej jakości, niezbyt ambitne, pozbawione głębi – lub wiemy, że inni mogą je tak oceniać. Jeśli już zdecydujemy się przyznać do grzechu przeciwko dobremu gustowi, ale się tego wstydzimy, częściowa rehabilitacja może nastąpić poprzez użycie hasła guilty pleasure. No wiecie, może i jaram się Eurowizją, ale mam świadomość, że to apogeum krindżu, więc nie jest ze mną jeszcze tak źle.

Popowa rewolucja już się wydarzyła

Trzeba mieć stabilną samoocenę, by świadomie narażać się na oceniające spojrzenia kulturowych elitarystów i komentarze wyrażające poczucie wyższości oparte na przekonaniu, że istnieje muzyka wartościowa i bezwartościowa, gust i bezguście, tania rozrywka i ta wyrafinowana. O ile wyjdziemy z nieoczywistego założenia, że wartościowa, gustowna i wysokich lotów sztuka może mieć cokolwiek wspólnego z rozrywką. Jak to tak, słuchać czegoś, co, zamiast wprawiać w zadumę nad kondycją świata czy naturą człowieka, pozwala po prostu dobrze się bawić?

Parę tygodni temu powiedziałam w towarzystwie, że nie mogę się doczekać tegorocznej Eurowizji. Zwłaszcza że po raz pierwszy weźmie w niej udział zespół, którego słuchałam, zanim wziął udział w krajowych selekcjach. Od znajomego pisarza usłyszałam, że gdyby twórca, którego ceni, wystąpił w tym konkursie, przestałby go cenić.

Stwierdzenie cokolwiek idiotyczne, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej zaczęłabym się tłumaczyć: oglądam dla beki czy w ramach obserwacji socjologicznej. Miałoby to niewiele wspólnego z prawdą, bo dzięki Eurowizji dowiedziałam się o istnieniu wielu wykonawców, których słucham na co dzień i na których koncerty chodzę, jeśli odwiedzają Polskę. Kilka miesięcy temu widziałam Go_A z Ukrainy, w najbliższy piątek będę zdzierać gardło na Måneskin, a we wrześniu zupełnie bezwstydnie pląsać do piosenek islandzkiego wokalisty Daðiego Freyra. Dziękuję, Eurowizjo!

Z takim g*wnem na Eurowizję?

Potrzeba zaznaczania wyższości własnego gustu muzycznego wynika z klasizmu, a ten przenika całe polskie społeczeństwo. Nawet na Pudelku, pod artykułami dotyczącymi Eurowizji, dominują komentarze w rodzaju: „ale wiocha, kto to ogląda?” Pytanie pojawia się regularnie, więc odpowiem: ja i 200 milionów ludzi na całym świecie.

Ale nawet wśród fanów Eurowizji standardem jest pogarda wobec osób, które kibicują mniej ambitnym piosenkom. W tym roku dotyczy to przede wszystkim Blanki i piosenki Solo. Tegoroczna reprezentantka Polski jest krytykowana, bo wygrała krajowe selekcje nie dzięki publiczności, ale głosom jury, w którym zasiadał między innymi Agustin Egurrola – z Blanką występują tancerze z jego szkoły. Co więcej, TVP na długo wcześniej promowało wokalistkę – ze swoją eurowizyjną piosenką występowała na Sylwestrze Marzeń i w programie You Can Dance. Nowa Generacja. Mimo licznych apeli TVP odmówiło opublikowania cząstkowych wyników głosowania.

Na tym jednak skupia się tylko część krytycznych komentarzy. Tysiące fanów i fanek Eurowizji z całego świata wyśmiewa Blankę za akcent, prosty, niezbyt wyszukany tekst piosenki i radosny, pozbawiony jakiejkolwiek głębi vibe. Jeśli ktoś odważy się przyznać, że Solo wpada w ucho i ma wszystkie cechy radiowego hitu na lato, w odpowiedzi czyta, że nie potrafi odróżnić g*wna od srebra, nie zna się na muzyce, ma słabość do wiochy i taniochy. Tutaj już nawet karta guilty pleasure nie pomoże.

Polak to się nawet o Eurowizję pokłóci

Okazuje się, że według eurowizyjnego fandomu nawet w tym konkursie – którego nadchodząca edycja odbędzie się pod hasłem United by Music – muzyczne gusta należy dzielić na lepsze i gorsze, a słuchaczy oceniać według tego podziału.

Jasne, umiejętności wokalne Blanki nie umywają się do tych prezentowanych przez Loreen ze Szwecji czy La Zarrę z Francji, choć teksty ich utworów pod względem oryginalności stoją na podobnym poziomie. Jednak to, czy dane dzieło broni się jako całość, jest nie tylko kwestią gustu, ale też indywidualnych potrzeb. Smutne ballady o miłości jednych mogą wzruszać, innych nudzić. Piosenki społecznie zaangażowane może i skłonią do przemyśleń, ale kiepsko się przy nich tańczy i odpoczywa. Proste popowe kawałki czy nawet disco polo mogą mieć sporą wartość dla tych, którzy po ciężkim dniu pracy chcą się rozerwać i naładować baterie na kolejny.

Eurowizyjny chłam i wstyd

Gdy jako dwunastolatka trafiłam z prywatnej katolickiej podstawówki do szkoły publicznej, jedno z pytań najczęściej zadawanych mi przez rówieśników brzmiało: czego słuchasz? Czułam, że to test.

Wszyscy wokół wydawali się mieć wyrobiony gust i zdanie na temat mniej i bardziej popularnych zagranicznych artystów. Ja kojarzyłam tylko Shakirę, której kasetę dostałam na pierwszą komunię wraz z walkmanem i którą nie byłam zachwycona.

W moim domu słuchało się Anny Jantar, Wodeckiego i Czerwonych Gitar. Jeździłam z rodzicami na koncerty Lata z Radiem, gdzie po raz pierwszy usłyszałam Ich Troje i przeżyłam objawienie, ale po tym, jak od starszej kuzynki usłyszałam, że nie zmarnowałaby na ich autograf zasmarkanej chusteczki, zrozumiałam, że moje muzyczne sympatie to powód do wstydu i lepiej się z nimi nie obnosić.

W 2007 roku po raz pierwszy obejrzałam Eurowizję i skakałam pod sufit, gdy ogłoszono zwycięstwo Finlandii, reprezentowanej przez zespół Lordi. Czułam się jak zagubiony nastolatek z filmu Idol, gdy po raz pierwszy zobaczył w telewizji występ Briana Slade’a (postaci inspirowanej Davidem Bowiem) i podekscytowany krzyczał do rodziców, wskazując na ekran: to ja, to jestem ja! Układem fitness do utworu Hard Rock Hallelujah zaliczyłam zajęcia z WF-u, ale z testu na zajebistość dostałam jakąś tróję, bo w klasie słuchało się głównie rapu i popu.

Kiedy szłam do gimnazjum, miałam już farbowane włosy, sporo kolczyków w uszach, mroczny makijaż i taki sam strój, co zwróciło uwagę starszych, równie pogubionych dzieciaków. Okazało się jednak, że w tym towarzystwie nie można popełnić większego faux-pas niż przyznanie, że słucha się eurowizyjnego chłamu. Obowiązywał kult Nirvany. Udało mi się zakochać w Nirvanie, przyswoić sobie teksty większości utworów, pochłonąć kilka zamówionych z Rock Metal Shopu książek biograficznych, a nawet nauczyć brzdąkać na gitarze fragmenty Come As You Are. Wtedy okazało się, że Nirvana jest zbyt oklepana, zwłaszcza że w sieciówkach pojawiły się pierwsze koszulki z logo zespołu. Fajne dzieciaki nie podniecają się tym co wszyscy, trzeba było przerzucić się na Alice in Chains.

W liceum role się odwróciły. Byłam jedyną osobą w klasie, która wiedziała, kim są Beatlesi, Stonesi, Nirvana, Dylan czy Bowie. Poczucie niższości szybko ewoluowało w słabo skrywaną wyższościowość. Patrzyłam z góry na koleżanki słuchające disco polo, polskiego rapu i tandetnego popu. Wciąż co roku oglądałam Eurowizję, ale zawsze z lekkim poczuciem wstydu, który z pewnością wzmógłby się, gdybym została przyłapana na oddawaniu się tej prymitywnej rozrywce dla mas.

Dopiero po przeprowadzce do Warszawy poznałam osoby, które miały odwagę przyznać, że też oglądają. Oczywiście dzieląc się wrażeniami, co chwila upewniałyśmy się wzajemnie, że to tylko takie guilty pleasure. My, studiujące i po studiach, obracające się w inteligenckim towarzystwie aktywistki, dziennikarki, wykładowczynie, miałybyśmy czerpać z Eurowizji przyjemność bez poczucia winy i wstydu, szczerze doceniając piosenki? Nawet głosy oddawałyśmy ironicznie. Cóż, w każdym siedzi mały, snobistyczny, zakompleksiony elitarysta, ale to coś, nad czym można i warto pracować.

No guilty, just pleasure

Polskie media głównego nurtu poświęcają Eurowizji niewiele uwagi, ale co jakiś czas pojawiają się głosy broniące jej jako wydarzenia promującego równość, kosmopolityzm i tolerancję. W polskim kontekście jest to szczególnie cenne, bo przekaz trafia wprost do widzów TVP. Dla wielu na ten jeden dzień w roku (trzy, licząc półfinały) telewizor zmienia się w okno na świat. Akcenty LGBT+ to już stały element konkursu, podobnie jak teksty przeciwko wojnie, dyskryminacji, nienawiści. W 2014 roku triumfowała austriacka draq queen, w 2021 włoski wokalista całował na scenie gitarzystę. W 2015 roku Finlandię reprezentował punkowy zespół tworzony przez osoby z niepełnosprawnościami, rok później Ukraina zwyciężyła piosenką o deportacji Tatarów z Krymu.

Krymscy Tatarzy wykrzyczą swój ból na Eurowizji

czytaj także

Lista jest długa, ale śmiem twierdzić, że Eurowizja broni się przede wszystkim występami i ich różnorodnością, dzięki której (prawie) każdy może, jeśli zechce, znaleźć coś dla siebie. Jeśli ktoś twierdzi, że w konkursie brakuje wybitnie utalentowanych wokalistek, powinien obejrzeć tegoroczne występy reprezentantek Szwecji, Norwegii, Gruzji, Estonii czy Islandii. Estonię warto docenić również za tekst – o lękach społecznych i odbudowywaniu mostów do innych ludzi. To opcje zwłaszcza dla tych narzekających, że przestało chodzić o muzykę, a wygrywa tandeta i efekciarstwo.

Sama czekam na spektakularne, teatralne shows, których spodziewam się zwłaszcza po zupełnie odjechanej Finlandii i glam metalowcach z Niemiec. Antywojenny statement zaprezentuje Szwajcaria („nie chcę być żołnierzem, nie chcę bawić się prawdziwą krwią”). Wyjątkowo niską jakość muzyczną, ale wysoką wartość polityczną wniesie Chorwacja z piosenką niezbyt subtelnie wyśmiewającą Putina i Łukaszenkę. Cieszy mnie, że na luz i humor postawiły też dziewczyny, co nie zdarza się na Eurowizji zbyt często – reprezentantki Austrii wykonają dość absurdalną, chwytliwą piosenkę o Edgarze Allanie Poe.

 

Jeśli są na sali fanki radiowego popu i tanecznych, letnich klimatów, Blanka z Solo doskonale wpisuje się w te gusta (których pod żadnym pozorem nie należy się wstydzić). Ogromną wartość widzę w akcentach nawiązujących do lokalnych kultur – tegoroczna Francja nie mogłaby być bardziej francuska, Hiszpania bardziej hiszpańska, Portugalia portugalska, Mołdawia mołdawska, a Albania albańska. Osoby, które szukają muzycznego wzmocnienia po trudnym rozstaniu, mogą docenić piosenkę o sile jednorożca, z którą wystąpi wokalistka z Izraela, przy okazji genialna tancerka z mocnym głosem. Docenicie też występ Brytyjki, która śpiewa o tym, jak przekuła gniew i rozpacz w tekst prezentowanego utworu. Braku oryginalności i kreatywności nie sposób zarzucić Czeszkom, które przygotowały empowerujący, siostrzeński kawałek po czesku, angielsku i ukraińsku.

Eurowizji nie trzeba kochać, ale nie ma powodów, by nią pogardzać – innych niż wynikające ze snobizmu, klasizmu i elitaryzmu. A to przypadłości, których powinniśmy się wstydzić, bo w przeciwieństwie do popowych piosenek o sercu czy dupie są szkodliwe i krzywdzące.

Z perspektywy czasu za godne politowania uważam nie to, że Eurowizja była i jest dla mnie kulturalnym wydarzeniem roku, ale fakt, że się tego wstydziłam. Chciałabym, żebyśmy wyrugowali z języka i świadomości pojęcie guilty pleasure, a wpędzanie ludzi w poczucie winy ze względu na doświadczaną przyjemność zostawili Kościołowi.

Eurowizję oczywiście polecam oglądać nie w TVP, ale na YouTubie. Finał już w sobotę!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij