Kultura

Jeśli cię nie zabije, to na pewno wysiedli. Małe apokalipsy kopalnianego kapitalocenu 

O ile dziś dobrze wiemy, co kopalnie odebrały naturze, o tyle wciąż niewiele mówi się o kosztach społecznych rozwoju przemysłu wydobywczego – przyznaje aktywistyczno-dziennikarsko-artystyczne trio w składzie: Diana Lelonek, Monika Marciniak i Mateusz Krzesiński, które postanowiło uzupełnić owe luki w powszechnej wiedzy. Efektem tej współpracy jest wystawa „Zakopany Krajobraz”, na którą zapraszamy was do Świetlicy Krytyki Politycznej Jasna 10 w Warszawie od 27 listopada.

Paulina Januszewska: Co połączyło waszą trójkę?

Diana Lelonek: Węgiel. Każde z nas jest jakoś z nim związane, bo ja pochodzę z Dąbrowy Górniczej ściśle zespolonej z przemysłem wydobywczym, a Monika i Mateusz mieszkają w Koninie, nieopodal kopalni węgla brunatnego. Mają też ogródek działkowy, który znajduje się na terenie dawnej odkrywki, oraz krewnych parających się górnictwem.

Monika Marciniak: Po raz pierwszy spotkaliśmy się w tym składzie pod Koninem na Obozie dla Klimatu w 2018 roku. Diana realizowała tam projekt Hałda Rokitnikowa, którego celem miało być wymyślenie nowego charakteru dla pokopalnianego i zniszczonego regionu za sprawą wykorzystania potencjału tytułowej rośliny, masowo porastającej wyjałowione obszary. Mnie również od dawna interesowała historia zagłębia węglowego, z którego pochodzę, a raczej to, co dotychczas w debacie publicznej o podobnie zdewastowanych miejscach nie wybrzmiewało wystarczająco głośno, czyli wysiedlenia i ich konsekwencje.

Mateusz Krzesiński: O ile dziś bardzo dobrze wiemy, co funkcjonowanie kopalni odbiera naturze, o tyle wciąż niewiele mówi się o jego kosztach społecznych. Jeszcze zanim zacząłem pracować jako dziennikarz, o przesiedleńcach słyszałem głównie w kategorii kombinatorów, którzy obłowili się na rekompensatach otrzymywanych od spółek węglowych za przeprowadzkę. Dziś wiem, że to tylko niewielki ułamek historii, która nawet w powszechnej świadomości mieszkańców regionów węglowych nie wybrzmiewa w pełni.

Fot. Diana Lelonek

Wasz projekt Zakopany Krajobraz ma to zmienić?

Monika: Tak. Ale przede wszystkim to coś na kształt budowy społecznego archiwum dokumentującego losy i wspomnienia osób wysiedlanych z miejscowości pokopalnianych. Pomysł dojrzewał w nas od dłuższego czasu. Wprawdzie zaczęliśmy realizować go w 2020 roku, ale Diana już wcześniej eksploatowała i fotografowała znikające miejsca, m.in. Izabelin, potem zaś pokazała nam dość zaskakujące fakty dotyczące tych okolic.

Na przykład?

Monika: Niezaktualizowane mapy Google’a, na których te wioski wciąż istnieją, a w rzeczywistości – nie. Na Street View można oglądać domy, ulice w dawnym kształcie. Tak jak gdyby zupełnie nic się tam nie wydarzyło.

Diana: Dziś w tym miejscu jest jedna wielka dziura. Zdjęcia z Izabelina wydają się o tyle ciekawe, że pokazują proces znikania wsi, kolejne stopnie rozbierania domów. Z tematem wysiedleń spotkałam się jednak nie tylko w Polsce. Zanim zabraliśmy się za Zakopany Krajobraz, pracowałam z galerią w Singapurze. Tam również – tyle że powodu budowy sztucznych wysp – dochodziło do przesiedleń rdzennych mieszkańców. Pomyślałam sobie wówczas, że tak naprawdę na całym świecie funkcjonują podobne mechanizmy antropocenowe, związane z działaniem wielkiego przemysłu i korporacji i uderzające nie tylko w krajobraz oraz przyrodnicze ekosystemy, ale także w lokalne społeczności, których tereny całkowicie i bezpowrotnie znikają z powierzchni Ziemi.

Nie można wszystkich przenieść do Warszawy czy Krakowa

Zaczęliście od Wielkopolski, ale na tym nie koniec. Możemy się spodziewać, że projekt będzie rósł dalej?

Diana: Wyszliśmy od miejsca, które najlepiej znamy, czyli wschodniej Wielkopolski, a potem rozszerzyliśmy badania o Turów i Bełchatów. Ale masz rację – w koncepcji tworzenia archiwum zakopanego krajobrazu tkwi potencjał do rozbudowywania o różne regiony, np. o Hambach. Mapowanie tych miejsc z jednej strony pokazuje, jak różne uwarunkowania historyczne za nimi stoją, a z drugiej – udowadnia, że doświadczenia wysiedleń, utraty domu i korzeni są tożsame pomimo odmiennych lokalnych i dziejowych kontekstów. Punktem wyjścia do pracy, którą pokażemy na Jasnej 10, było jednak pytanie nie tylko o to, jak przemocowe praktyki dużego przemysłu działają na lokalne społeczności, ale także, czy my możemy się czegoś od tych ludzi nauczyć.

Fot. Diana Lelonek

Masz na myśli to, że w tej małej soczewce skupiają się scenariusze katastrofy klimatycznej?

Diana: Tak. Miejsca, które opisujemy, przeżyły już swoją małą apokalipsę na zasadzie utraty czegoś – zdaje się – najcenniejszego, czyli domu i relacji międzyludzkich. Po miejscu, w którym ci ludzie rodzili się, dorastali, zakładali rodziny, nie ma żadnego fizycznego śladu, ponieważ wszystkie ruiny są przekopane, wywiezione na hałdę, a warstwy geologiczne – ze sobą zmieszane.

Jeżeli ktoś chciałby tam zrobić badania archeologiczne, to…

Diana: …znajdzie niewiele. Ale – tak jak wspomniałam – dla nas było to ciekawe doświadczenie pod kątem myślenia również o przyszłości. Chcieliśmy dowiedzieć się, jak lokalne społeczności radzą sobie po takim przeżyciu – czy zniszczenia dokonane przez kopalnie całkowicie rujnują więzi społeczne. A może – wbrew pozorom – czynią je silniejszymi.

I jaki element przeważał – destrukcyjny czy twórczy?

Monika: Strategii i reakcji jest, rzecz jasna, wiele. Jeżeli jednak mielibyśmy jakoś statystycznie określić wiodące tendencje, to dla większości mieszkańców przesiedlenie było doświadczeniem traumatyzującym, które rozbija ważne dla nich struktury. Wprawdzie zdarzają się osoby, dla których były to po prostu akceptowalne koleje losu. Częściej jednak spotykaliśmy się z silnymi emocjami, które najbardziej uderzyły w najstarszych, nieżyjących już członków rodziny. W Bełchatowie spotkaliśmy się ze stanowiskiem, że nestorzy rodu, którzy zostali wysiedleni, a urodzili się na przykład w latach 20., umarli z żalu za swoją rodzinną miejscowością. Zwykle odchodzili 2–3 lata po wyprowadzce, wegetujący, pozbawieni jakiejkolwiek radości życia.

A pozytywne przykłady?

Monika: Nie są rzadkością. Zdarzają się grupy mieszkańców, którzy się organizują i w ten sposób próbują poradzić sobie ze stratą. W Roztoce [gmina Kleczew – przyp. red.] zachowała się kultowa już Straż Widmo, czyli budynek Ochotniczej Straży Pożarnej – jedyny, który pozostał w tej miejscowości. Dziś spotykają się tam kolejne pokolenia roztoczan. Tak samo w Wigancicach – mieszkańcy wspólnie porządkują tereny po swoich dawnych gospodarstwach, stawiają tablice pamiątkowe.

Fot. Diana Lelonek

Mateusz: Również w Bełchatowie wysiedlona społeczność założyła stowarzyszenie Ojcowizna, które ma na celu zachowanie pamięci o tej nieistniejącej już miejscowości. W opowieściach, do których dotarliśmy, często słyszymy, że dawne wsie były wyjątkowe z powodów architektonicznych, niezwykłych umiejętności mieszkających tam osób czy bliskich więzi społecznych. Przy czym relacje mogły ulec zmianie nie tylko z racji przesiedlenia, ale i zmian, jakie ogólnie zaszły od tamtych czasów w stylu życia.

O jakich czasach mowa?

Diana: Zarówno o latach 70. i 80., jak i początkach XXI wieku. Stąd biorą się różnice w sposobach wysiedleń i doświadczeń wysiedlanych. Często są one związane z tym, jak w danym momencie prosperowała kopalnia, a więc z wysokościami kwot odszkodowania. Niektórym osobom pomagało to materialnie, nawet zdarzały się przypadki, gdy za rekompensatę udało się komuś kupić lepszy dom niż ten, z którego się wyprowadził. Gdy jednak kopalnie zaczęły oszczędzać, sytuacja się zmieniła. Po 1989 roku z kolei wszystko było uzależnione od rynku i funkcjonowania w danym momencie przemysłu węglowego.

Polska nie jest klimatycznym niewiniątkiem

A czy w PRL-u nie przydzielano po prostu mieszkań w blokach?

Mateusz: Owszem. Z dużych gospodarstw i domów trzeba było przenieść się do małego, nierzadko spółdzielczego, a nie własnościowego mieszkania. Straty finansowe to jedno, a drugie – nieumiejętność przystosowania się do nowego miejsca. Szczególne problemy miały, jak już wspomnieliśmy, starsze osoby, które nie potrafiąc robić niczego poza uprawą roli, były pozbawione szans na jakiekolwiek zatrudnienie, a także dusiły się w czterech ścianach niewielkiego lokum i faktycznie umierały wskutek zgryzoty kilka lat po przesiedleniu.

Fot. Diana Lelonek

Diana: Dla wielu ludzi to był szok, ale i rozczarowanie, bo wydawało im się, że mieszkanie w bloku to szereg korzyści: doprowadzona ciepła woda, centralne ogrzewanie, wygoda. Szybko jednak mały metraż i zupełnie inne warunki życia niż do tej pory weryfikowały owo wyobrażenie o komforcie. Jeden z naszych rozmówców opowiadał o swoim sąsiedzie, który niemal cały czas po przeprowadzce siedział na balkonie, bo tak brakowało mu przestrzeni. I też niedługo potem zmarł. Każda z tych historii jest na swój sposób unikatowa. Nie brakowało też osób, które wysiedlono w momencie przewalutowania i hiperinflacji.

Monika: Ktoś mógł dostać całkiem niezłą rekompensatę finansową za dom, ale złoty tak szybko tracił na wartości, że nie dało się za to nic kupić. Jedna z mieszkanek Helenowa we wschodniej Wielkopolsce opowiadała, że jej przesiedleni do Konina rodzice kupili sobie mieszkanie z funduszu, który dostali od kopalni, a resztę pieniędzy jej oddali. W momencie przekazania tych środków ta kobieta mogłaby kupić sobie za nie co najmniej dwa maluchy. Nieźle, jak na końcówkę PRL-u. Była wtedy jednak na studiach i odłożyła pieniądze na książeczce oszczędnościowej. Po hiperinflacji skończyło się na tym, że za posiadane środki zdołała sobie kupić jedynie wykładzinę do jednego pokoju.

I takich przypadków było więcej?

Monika: Zdecydowanie tak. Zdarzało się, że kończyły się one tragediami, bo ludzie zostawali po prostu z niczym. Trzeba też pamiętać, że nie zawsze te posiadłości były wyceniane sprawiedliwie, o czym opowiadali nam choćby mieszkańcy Bełchatowa. Ich wieś była szczególna z tego względu, że większość budynków wzniesiono za pomocą samodzielnie wypalanych cegieł. Stawiali domy własnymi rękami, z dbałością o szczegóły. Ich praca okazała się aspektem niewycenialnym, bo już na zakup tak ładnych i porządnych siedlisk nie mogli sobie później pozwolić.

Fot. Diana Lelonek

Diana: I też trzeba mieć na uwadze fakt, że kopalnie, w związku z planowanymi w końcu zamknięciami, będą maksymalnie oszczędzać na odszkodowaniach. Ale tu pojawia się pokrzepiająca historia oddolnej organizacji mieszkańców, która miała na celu jak największe zawyżenie tych stawek. Mowa o „kroczących sadach”, czyli przenoszeniu drzew z gospodarstwa do gospodarstwa, żeby otrzymać jak największe wypłaty uzależniane od obecności sadzonek.

W Wigancicach z kolei stały przedwojenne domy, które reprezentowały unikatową architekturę przysłupową i same w sobie były zabytkami. Tutaj żadna rekompensata finansowa nie mogła pokryć strat. Takiej zabudowy w Polsce praktycznie nie ma, więc to nie jest tylko strata prywatna tych mieszkańców, ale spuścizny kulturowej, którą ta kopalnia po prostu zniszczyła. Są i dobre wiadomości. W wyniku samoorganizacji byłych mieszkańców Wigancic i stowarzyszenia Dom Kołodzieja ogłoszono konkurs architektoniczny.

Mateusz: Projekty mają być częścią procesu przywrócenia wsi do życia. Wigancice Żytawskie istnieją administracyjnie jako miejscowość, bo kopalnia je wprawdzie wysiedliła, wykupiła i zniszczyła, ale nie zasypała hałdą. Mieszkańcy chcą wykupić te działki i z powrotem zapełnić je współczesnymi reinterpretacjami domów przysłupowych.

Czy coś stoi im na przeszkodzie?

Diana: Gmina nie jest przychylna temu pomysłowi, bo trzeba by było tam ponownie zbudować infrastrukturę wodno-kanalizacyjną, doprowadzić prąd… To duża inwestycja. Wśród mieszkańców czuć jednak sporą determinację. Na razie udało im się wydać katalog z projektami domów.

Monika: Wielu mieszkańców nieistniejących wsi bardzo łaknie działalności na rzecz dbania o pamięć, co na pewno ma wymiar autoterapeutyczny. Zakładanie stowarzyszeń, spotkania i utrzymywanie kontaktów z dawnymi sąsiadami, publikacje wspomnień były dość często przewijającym się motywem w rozmowach, które przeprowadziliśmy. Zresztą te procesy cały czas trwają. A inne działy się od razu, jak choćby przeniesienie drewnianego kościoła z Bełchatowa do innej miejscowości, żeby go ocalić przed zniszczeniem.

Fot. Diana Lelonek

Domyślam się więc, że raczej z entuzjazmem podchodzono do waszego projektu?

Monika: Tak. Gdy mówiliśmy, że chcemy stworzyć archiwum społeczne, zbierać mikrohistorie dawnych wsi, ułatwić przetrwanie ich historiom, to od razu nasi rozmówcy zapalali się do współpracy. Zaczynali przywoływać wspomnienia, przynosić dzienniki, archiwalne zdjęcia, mówiąc: „ja to wszystko trzymałem i czekałem na kogoś, komu będę mógł przekazać dalej”. To są niezwykle wzruszające doświadczenia.

Polska nie stanie się bardziej ekologiczna poprzez represje i wymuszoną ascezę

Świadomość, że ci ludzie stracili cały krajobraz zapamiętany z dzieciństwa, wydaje się dojmująco smutna i wręcz niewyobrażalna.

Monika: Zwłaszcza że wiele i wielu z nas decyduje na dobrowolną wyprowadzkę do innego miasta czy państwa, ale na różnych etapach zwykle może wrócić do swojego rodzinnego domu czy miejscowości. Czasem ich nie lubimy, czasem doceniamy po latach, ale w razie czego możemy je prędzej czy później pokazać dzieciom i wnukom. Na pokopalnianych terenach staje się to niemożliwe. Nie ma całych wsi, natury, która otaczała jej mieszkańców. Wszystko staje się zupełnie nierozpoznawalne. Pozbawienie tych społeczności korzeni wymazuje z nich jakiś aspekt człowieczeństwa.

Diana: Gdy o tym mówisz, przypominają mi się relacje mieszkańców Goranina, którzy w sposób niezwykle barwny opisywali zapamiętaną z przeszłości przyrodę, w sąsiedztwie której żyli. Nazywali ją swoją małą Rospudą, bo to były tereny podmokłe, bagna, torfowiska, czyli niezwykle cenne, ale i piękne ekosystemy. Dziś to wysypisko popiołów z elektrowni węglowej, szara pustynia oraz wysypisko śmieci, uprzykrzające życie tym mieszkańcom, których domów nie zburzono. I tutaj dochodzimy do kolejnych ciemnych stron kopalnianej rzeczywistości.

Jakich?

Diana: Sporo miejsca w naszym projekcie poświęcamy też miejscowościom, które nie zostały całkowicie wysiedlone. Takim przykładem jest choćby Opolno-Zdrój. To miejscowość o ogromnym potencjale turystycznym. Kiedyś – jak sama nazwa wskazuje – było uzdrowiskiem z pięknymi domami zdrojowymi, poniemieckimi willami. Czy kopalnia się rozrośnie na tyle, by zrównać z ziemią wszystko? Od wielu lat ludzie czekają w napięciu, bo nie wiedzą, czy i kiedy się to wydarzy. Nie inwestują więc w swoje domostwa, niczego nie planują, prowadząc życie w zawieszeniu. W dodatku na raty pozbawia ich się ich działającej infrastruktury, przestaje dojeżdżać autobus, gmina nie daje dofinansowania. Miejsce wydaje się spisane na straty, a wykupienie przez kopalnię może być jedynym ratunkiem.

Fot. Diana Lelonek

Te apokaliptyczne obrazy bardzo korespondują z wieloma miejscami na świecie, gdzie katastrofa klimatyczna dokonała spustoszeń. Mnie przychodzą na myśl pogorzeliska w miejscu australijskiego buszu. Dlaczego w takim razie wasz projekt nazwaliście Zakopanym Krajobrazem, a nie wprost krajobrazem antropocenu?

Diana: Zaproponowany przez nas tytuł jest dosłowny. Może nawet powinien brzmieć nie „zakopany”, ale „wykopany” krajobraz. Jednak odniesienia do antropocenu są nam totalnie bliskie, życie badanych przez nas społeczności zostało wpisane w szerokie zmiany geologiczne. Szczątki domów, ceramika, resztki tynku trafiają przecież przemielone na hałdę razem z kośćmi mamutów. Wszystkie te warstwy się więc przenikają. To bardzo dużo nam mówi o niestabilności krajobrazu, która jest główną, podszytą lękiem cechą antropocenu.

Z punktu widzenia człowieka wszelkie formacje geologiczne wydają się czymś niezmiennym i odwiecznym, ale nawet góry, które wydają się nie do ruszenia, znikają na oczach ludzkości. W USA w wyniku działalności przemysłowej odcina się ich fragmenty jak plasterki.

To samo z krajobrazem dzieje się u nas lokalnie. Odkrywkowe kopalnie węgla brunatnego są głównymi dewastatorami terenu. Nie chcieliśmy jednak stosować wielkiego słowa „antropocen”, bo ono samo w sobie bywa konfliktowe. Powiedziałabym raczej, że niszczy nas kapitalocen, czyli rządy korporacji węglowych. Nie potrzebujemy też ogólnej nazwy epoki geologicznej, bo skupiamy się na lokalnych aspektach.

Monika: I historycznych, bo osoby, o których mówimy, były wielokrotnie przesiedlane, co niejako pokazuje nam, jak ten proceder latami przebiegał w poszczególnych regionach. Znamy opowieści osób, które wprost mówią, że nad ich rodziną, którą przesiedlano kilkakrotnie, musiało krążyć jakieś fatum. Mieszkanka Helenowa wspominała nam, że jej przodkowie byli Zabużanami – zostali wysiedleni ze swojego domu i przesiedleni na teren Wielkopolski. Gdy tylko jej rodzice zdążyli zapuścić tu korzenie, pojawiła się kopalnia i znowu ich przesiedliła. Ale właściwie w tym miejscu można mówić o trzech przesiedleniach.

Fot. Diana Lelonek

To znaczy?

Mateusz: W Helenowie od wielu dziesięcioleci mieszkali spolszczeni Niemcy, którym po wojnie nowa władza kazała uciekać za Odrę. W tym czasie mieszkańcy zza Buga, też wysiedleni przez Sowietów, przez jakiś czas mieszkali razem ze wspomnianymi rodzinami niemieckimi. I w sumie funkcjonowali w takiej familijnej atmosferze wszyscy, ale w 1948 roku nie było już wyjścia i wygnanie do Niemiec stało się faktem. Zrobiono to siłą, bo przecież dla tych spolszczonych przesiedleńców rzekomy powrót był tak naprawdę zsyłką do obcego kraju. To niezwykle ciekawe odkryć, że w ciągu zaledwie czterech dekad doszło do tylu zmian. Jako mieszkaniec regionu nie miałem pojęcia ani o osadnikach, ani o Zabużanach, mimo że miejsca, o których mówimy, znajdują się zaledwie kilkanaście kilometrów od mojego domu.

Diana: W Worku Turoszowskim miały miejsce podobne sytuacje. Mieszkańcy wspominali, że ich i ich przodków ścigały dwie obawy. Jedna przed tym, że wrócą Niemcy upominający się o swoje domy, a druga wtedy, gdy pojawiła się kopalnia.

Kryzys klimatyczny: porozmawiajmy uczciwie o pieniądzach

Mówicie, że kapitalocen, wielki przemysł odbierają podmiotowość i decyzyjność istotom ludzkim i pozaludzkim. Czy wasz projekt oddaje im jakąś tego namiastkę?

Diana: Taki był nasz cel: oddać głos mieszkańcom w kontrze do narracji wielkich spółek i korporacji. Historie opisywanych przez nas regionów, w tym Wielkopolski Wschodniej, opowiada się przez pryzmat kopalni. Słyszymy, że Konin powstał dzięki rozwojowi przemysłu, stworzył możliwości, miejsca pracy i inne. Ale o ludzkich stratach nic tam nie ma.

Mateusz: To, jak działały kopalnie, tłumaczy też niejako, dlaczego mieszkańcy wysiedlanych miejscowości się nie buntowali. Zdawali sobie sprawę, że nie mają totalnie nic do powiedzenia, byli ofiarami historii rozwoju przemysłu. A my zrobiliśmy wszystko, by zostały one usłyszane. Bo przemysł nie dla wszystkich był szansą. Sporo było takich, dla których był wyrokiem.

***

Diana Lelonek – absolwentka wydziału Komunikacji Multimedialnej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu (2014), gdzie ukończyła też Interdyscyplinarne Studia Doktoranckie, doktorat w zakresie sztuk wizualnych (2019). Laureatka wielu nagród, m.in. Paszportu „Polityki” (2019), Nagrody Fundacji Vordemberge-Gildewart (2018), Show Off na Miesiącu Fotografii w Krakowie (2014). Nominowana do Talentów Trójki (2017) i Grand Prix Fotofestiwal (2018). Więcej informacji tutaj.

Monika Marciniak – historyczka sztuki i kuratorka, absolwentka Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wieloletnia współpracownica poznańskiej Galerii Pies. Pracuje w Muzeum Okręgowym w Koninie, gdzie zajmuje się edukacją, promocją i opiekuje się zbiorami Działu Techniki.

Mateusz Krzesiński – absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Reporter Meloradia, współpracuje z lokalnymi mediami w Koninie. Od ponad 20 lat członek Związku Harcerstwa Polskiego, obecnie pełni w nim funkcję komendanta jednego z konińskich szczepów.

Zapraszamy 27 listopada o godzinie 19.00 na Jasną 10/3 w Warszawie na wernisaż wystawy „Zakopany Krajobraz”. Praca powstała jako część Programu Wsparcia Środowisk Twórczych realizowanego przez Jasną 10 | Świetlicę Krytyki Politycznej w Warszawie w ramach programu „Centrum Jasna” finansowanego ze środków Miasta Stołecznego Warszawy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij