Historia, Weekend

Ostrowska: Ludzi, którzy nie mają historii, łatwiej szkalować [rozmowa z autorką książki „Oni”]

Wielka wolność kadr

Mam wrażenie, że to, co wydarzyło się w 2020 roku, pełna homofobii kampania wyborcza Andrzeja Dudy, to pokłosie zaniedbań dotyczących badań historycznych. Ludzi, którzy nie mają historii, anonimową grupę „onych”, łatwiej szkalować, obrażać, kryminalizować bez jakichkolwiek konsekwencji. Z Joanną Ostrowską, autorką książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, rozmawia Anna Kowalczyk.

Anna Kowalczyk: Dlaczego wkładano tyle energii w to, żeby prześladować osoby nieheteronormatywne? Nie tylko w nazistowskich Niemczech, ale w ogóle?

Joanna Ostrowska: Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście bardzo złożona. Osoby, które oskarżano o to, że są homoseksualne, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, uznawano za żyjące „wbrew naturze”. Koncept „przestępcy przeciwko naturze” sięga lat 30. XVI wieku. Według kodeksu karnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego na mocy paragrafu 116 relacje seksualne z osobami tej samej płci były karane śmiercią. Od 1794 roku na niemieckim terytorium kobiet nie karano. Zaprzestano również karania mężczyzn za wzajemną masturbację. Wyrażenie „przeciw naturze” stało się wtedy synonimem stosunku analnego.

Z drugiej strony ma to wiele wspólnego z wielowiekową działalnością Kościoła katolickiego, który nie tylko podkreślał bardzo mocno aspekt związany z „nienaturalnością” takiej relacji – bycie w kontrze do natury równało się byciu w kontrze do Boga – ale też uznawał i uznaje homoseksualność za grzech.

Więc po pierwsze „nienaturalność”, po drugie grzech, a po trzecie „atrybut mniejszości”. Homoseksualność i relacje homoerotyczne ukrywało się i to ukrywanie zaczęto kojarzyć ze sferami, które są niemoralne i dotyczą niższych klas społecznych, które „niemoralność” mają wręcz „wpisaną w genotyp”. To jest bardzo charakterystyczne przekonanie, na podstawie którego powstała kategoria tak zwanej aspołeczności, bardzo mocno wykorzystywana w przedwojennej Europie. Homoseksualność miała być z gruntu asocjalna. Wszystko, co było uznawane za margines, stało też w kontrze do „zdrowego społeczeństwa”.

Z homoseksualnymi kobietami było inaczej?

Większość kobiet, które rozpoznawano jako homoseksualne, uznawano na początku XX wieku za pracownice seksualne. Jeśli kobieta została przyłapana na relacji intymnej z inną kobietą, to znaczyło, że musi być prostytutką, bo przecież żadna „normalna obywatelka” nie angażuje się w relacje intymne z drugą kobietą. Kobiety nieheteronormatywne zatrzymywano na mocy różnych paragrafów – za zachowania uznane za niemoralne w przestrzeni publicznej, za uliczną prostytucję…

W Austrii istniał paragraf 129Ib, który penalizował związki intymne osób tej samej płci, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Nawet w polskim kodeksie Makarewicza z 1932 roku jest artykuł 207, na mocy którego karano tak zwaną zawodową prostytucję osób tej samej płci. I choć zdekryminalizowano związki intymne osób homoseksualnych, praca seksualna miała być nadal przestępstwem – ale tylko w przypadku osób nieheteronormatywnych. Po wojnie w niektórych wspomnieniach byłych więźniarek pisano o niemoralnej i nienaturalnej „lesbische Liebe” w obozach.

Liczba, narodowość, przemoc

czytaj także

Podsumowując to wszystko, można powiedzieć, że „tęczowa zaraza” biskupa Jędraszewskiego to nie jest jego autorski pomysł, ale fantazmat, którego początki sięgają drugiej połowy XIX wieku, kiedy po przegranej wojnie francusko-pruskiej i zjednoczeniu Niemiec w propagandzie francuskiej pojawiały się opisy homoseksualności jako choroby.

Która w dodatku może być zakaźna.

Dlatego „zaraza”. Z drugiej strony w pierwszych dekadach XX wieku ukazują się publikacje Magnusa Hirschfelda, które przeczą tej tezie. (Niektóre z nich były tłumaczone na język polski już w latach 30. XX wieku i są dostępne w Bibliotece Narodowej w serwisie Polona). W książce Seksualizm a kryminalistyka. Przestępstwa i choroby na tle płciowym Hirschfeld pisał wprost, że nie można mówić o jednostce chorobowej w kontekście homoseksualności i że niebezpieczeństwo „uwiedzenia” jest absurdem. Pozwolisz, że go zacytuję. Zawracam uwagę, że cytat pochodzi z lat 20.

„Broniona dawniej częstokroć teza, że kobiety i mężczyźni, na skutek przesycenia stosunkami z osobami płci przeciwnej, stopniowo dają się pociągnąć jakoby do stosunków z płcią własną – obecnie została już powszechnie odrzuconą, jako wiodąca na manowce; natomiast spotyka się jeszcze nierzadko nawet śród lekarzy pogląd, że normalni seksualni ludzie, osobliwie młodzi, mogą stawać się homoseksualnymi skutkiem u w i e d z e n i a przez starszych; wydaje się nawet, że ta obawa obecnie stanowi najgłówniejszy zarzut, który wielu z tych, co dają się już przejednać mocą argumentów, uzasadniających zniesienie prześladowania przez prawo karne homoseksualistów – upoważnia przecie do trzymania się mocno norm karnych za stosunki pomiędzy jednakopłciowymi, a przynajmniej nakazuje im żądać dla wyrozumiałości pod tym względem daleko posuniętego ochronnego wieku podejmujących wspólnie akt odnośny”.

Hirschfeld twierdził, że za sto lat postrzeganie homoseksualności jako choroby czy uwodzenia i prawne prześladowanie homoseksualistów będą pieśnią przeszłości, z której wszyscy w Europie będą się śmiali.

No to by się zdziwił.

Minęło ponad sto lat, a te argumenty nadal są traktowane w Polsce na poważnie. Arcybiskup Marek Jędraszewski wygłasza swoje kazania, zmieniając tylko przymiotnik. Zamiast „niemiecka” mówi: „tęczowa zaraza”. Zresztą myślę, że gdyby zapytać go o kontekst, to Niemcy mogłyby się pojawić. Bo „niemiecki” to „zachodni”. „Degeneracja”, przed którą Kościół katolicki rzekomo broni polskie społeczeństwo, przyszła z Zachodu po 1989 roku. Wcześniej w Polsce takich rzeczy nie było. Takich ludzi nie było. Wcześniej Polska była „czysta” i wolna od nieheteronormatywności.

To jest dodatkowy, stricte polski kontekst – to przekonanie, że wszystko, co queerowe, jest z gruntu niepolskie. Kategorie orientacji psychoseksualnej, tożsamości płciowej i narodowości są w polskim dyskursie publicznym mocno powiązane. Jeszcze jeden cytat, z listopada 2021 roku, autorstwa prezesa Stowarzyszenia „Marsz Niepodległości”, Roberta Bąkiewicza: „Trwa wojna z Niemcami, jesteśmy atakowani przez Niemcy, które […] chcą nam odebrać tożsamość narodową, kulturową, a nawet płciową”. Nic dodać, nic ująć.

Leociak: Kościół straszy „tęczową zarazą”, może zechce wprowadzić odpowiednik paragrafu 175?

To jeden z trzech głównych mitów, z którymi dyskutujesz w książce, a które przez lata stanowiły samoistne wyjaśnienie dla milczenia polskiej historiografii na temat historii osób nieheteronormatywnych. Po pierwsze, że była ona historycznie zjawiskiem marginalnym, po drugie, że nie dotyczyła Polaków, a po trzecie, że lokowała się przede wszystkim w sferze dewiacji i półświatku kryminalnym.

To jednocześnie jeden z powodów, dlaczego moi bohaterowie po wojnie milczeli, dlaczego nie zdecydowali się opowiedzieć swojej historii. Z drugiej strony wspomniane mity wpłynęły również na moją pracę badawczą. Siłą rzeczy najpierw musiałam „udowodnić”, że moi bohaterowie istnieli, co, jeśli się głębiej zastanowić, jest działaniem absurdalnym. Niestety nadal spotykam się z pytaniami, czy przed 1989 rokiem w Polsce były osoby nieheteronormatywne i czy „TO” w trakcie wojny nie dotyczyło tylko Niemców.

Gdy obserwuję wszelkie dyskusje dotyczące drugiej wojny światowej i pamięci o niej w Polsce, to figura „polskiego bohatera”, która się z nich wyłania, jest nadal bardzo ograniczająca i nacjonalistyczna. „Polski bohater” jest zawsze „czysty”, nie tylko pod względem etnicznym, ale też tożsamości płciowej i orientacji psychoseksualnej. Może być tylko „piękną duszą”, człowiekiem bez skazy, który nigdy nie zachował się „niestosownie”. Trudno więc sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek, kto walczył w powstaniu warszawskim albo brał udział w kampanii wrześniowej, mógł deklarować się jako osoba nieheteronormatywna. Oczywiście mówimy o współczesnej wizji przeszłości.

To się nie zmieniło w ostatnich dekadach?

Wprawdzie z roku na rok „wyławiamy” i opisujemy kolejne queerowe historie wojenne, jednak dominujący fantazmat jest nadal bardzo silny i po prostu łatwiejszy do zaakceptowania.

Kilkanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym napisać taką książkę jak Oni, trafiłam na cytat autorstwa profesora Władysława Bartoszewskiego. Była to wypowiedź przy okazji kolejnej dyskusji dotyczącej upamiętnienia tak zwanych różowych trójkątów – mężczyzn uznanych za homoseksualnych, więzionych w obozach i oznaczonych w hierarchii obozowej właśnie różowym trójkątem. Myślę, że w tym cytacie odbija się cała problematyka dotycząca „nieobecności” osób nieheteronormatywnych w polskiej historii drugiej wojny światowej:

„Homoseksualiści [w Auschwitz – przyp. red.], mówię tutaj o niemieckich homoseksualistach, stanowili prawdopodobnie promil procenta w porównaniu z procentem ofiar polskich, nie mówiąc o cygańskich czy innych. To jest śmieszne. Zupełnie tak, jakby – aczkolwiek tak bywało – wziąć w obronę jednorękich, jednonogich, że jako inwalidzi zostali zagazowani. Owszem, gazowano inwalidów – Niemcy to robili ze swymi obywatelami, ale nie można mówić statystycznie o takim problemie. Jeżeli mówić w innej skali, to mówić ogólnie o wszystkich ludziach, którzy w oczach systemu hitlerowskiego byli niegodni życia”.

Wtedy – w 2005 roku – pomyślałam sobie, że opór nie tylko przed upamiętnianiem zapomnianych ofiar nazizmu, ale przed prowadzeniem badań jest naprawdę bardzo silny. Zresztą ten przykład dobrze pokazuje, że także przed rokiem 2015, kiedy to PiS wygrał wybory parlamentarne w Polsce, historia osób nieheteronormatywnych była traktowana jako aberracja. Wizja blokady badań naukowych tylko ze względu na „nową politykę historyczną” obozu rządzącego jest wizją błędną.

I kolejna trudność – świadkowie i świadkinie, ocalali i ocalałe, jeśli w ogóle mówią o osobach homoseksualnych z czasu wojny, to zwykle właśnie w kontekście patologii, przemocy, wynaturzenia, zezwierzęcenia, tego, „co wojna robi z ludźmi”. Taka jest choćby przywołana przez ciebie – ale też cytowana rytualnie w dyskursie – opowieść Wandy Półtawskiej z obozu kobiecego Ravensbrück. Ile my tej powojennej tabuizacji tematu zawdzięczamy właśnie tym, którzy jednak jakoś mówili?

Zapominamy, że ludzie, którzy sami byli ofiarami, też mieli poglądy, ukształtowane często jeszcze w czasach przedwojennych. Mieli opinie dotyczące klas społecznych, spraw politycznych, tożsamości płciowej i orientacji psychoseksualnej. Bywali antysemitami, rasistami, mieli nastawienie antyukraińskie itd. Bywali też homofobami. Swoje poglądy często przenosili na powojenne świadectwa. I to jest przypadek Wandy Półtawskiej, ale nie tylko.

W Onych próbuję pokazać całą paletę takich świadectw, pewną homofobiczną linię narracyjną ukształtowaną na początku lat 50. W tej „opowieści” dominowała figura zwyrodniałego Niemca / zwyrodniałej Niemki, najczęściej na funkcji obozowej, nie tylko znęcających się nad więźniami i więźniarkami, ale będących też seksualnymi drapieżcami.

I tak to opowieść Półtawskiej o zdegenerowanych lesbijkach w Ravensbrück stała się głównonurtową wizją relacji homoerotycznych kobiet w czasie wojny?

Wanda Półtawska jest nadal najczęściej cytowaną autorką w kontekście badań nad historią kobiet nieheteronormatywnych w obozach w Polsce. W literaturze wspomnieniowej w języku polskim trudno znaleźć przykłady innych świadectw dotyczących lesbijek w kacetach. Nie zmienia to faktu, że takie relacje istnieją. Niestety nadal nie są tłumaczone na język polski. Wystarczy wspomnieć choćby Margaretę Glas-Larsson opisującą swoją relację z Aurelią Reichert w książce Ich will reden i wiele innych.

Przez lata w polskiej historiografii nie było miejsca na takie opowieści, ale też – co bardzo istotne – świadków i świadkiń nie pytano o „drażliwe sprawy”. Do dziś tematy związane z seksualnością, ciałem, przemocą seksualną, orientacją psychoseksualną są powszechnie uważane za „nieeleganckie”. „Nie wypada” pytać o takie rzeczy. Paleta doświadczeń seksualnych w obozach koncentracyjnych jest bardzo szeroka. Od przemocy seksualnej, aż do związków miłosnych, relacji dobrowolnych czy barteru seksualnego.

Co ciekawe, jeśli wrócić do świadectw byłych więźniów i więźniarek kompleksu obozowego Auschwitz powstałych w pierwszych miesiącach tuż po wyzwoleniu, większość z nich wspomina choćby obozowy dom publiczny. W zbiorach historii mówionej USC Shoah Foundation czy Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie można odnaleźć liczne świadectwa dotyczące wszystkich wymienionych doświadczeń z życia więźniarskiego. Mówiąc wprost – często o tym, co mówili ocalali i ocalałe, decydowało również nastawienie osoby przeprowadzającej wywiad. Powojenna homofobia w polskim społeczeństwie skutecznie zablokowała tych, którym udało się przeżyć, a byli na przykład sądzeni na mocy paragrafu 175 albo 175a.

Wiązanka z Auszwicu

czytaj także

Wiązanka z Auszwicu

Jacek Dehnel

To przekonanie, że większość świadków i świadkiń generalnie nie miała ochoty rozmawiać „na te tematy”, nadal dominuje?

W trakcie pracy nad książką Przemilczane słyszałam, że nie ma sensu prowadzić tych badań, bo to „tematy intymne” – z gruntu „ahistoryczne”. Przy Onych pojawiał się argument, że osoby starsze nie czują się na siłach rozmawiać o seksualności. W trakcie moich spotkań ze świadkami i świadkiniami odniosłam zupełnie odwrotne wrażenie, i to zarówno w trakcie wywiadów z ofiarami przemocy seksualnej, jak i z osobami, które miały dobrowolne doświadczenia seksualne, mężczyznami i kobietami. Swoją drogą już na przełomie lat 60. i 70. Jerzy Giza i Wiesław Morasiewicz prowadzili badania dotyczące seksualności więźniów i więźniarek, których wyniki opublikowano w „Przeglądzie Lekarskim”.

Dobrym przykładem pokazującym, jak dominujące stereotypy dotyczące świadków wpływają na pamięć zbiorową, są sceny z filmu dokumentalnego Rubiego Gata Dear Fredy. Fredy Hirsch urodził się w Niemczech w rodzinie żydowskiej. Był nauczycielem wychowania fizycznego. Przed nazistowskimi prześladowaniami uciekł do Czechosłowacji. Dzięki badaniom Anny Hajkovej i Aleny Mikovcovej wiemy, że żył w stałym, kilkuletnim związku z Janem Mautnerem. Kiedy trafił do obozu Auschwitz-Birkenau wraz z transportem Żydów z getta Theresienstadt, walczył o to, żeby utworzyć blok dziecięcy w tak zwanym obozie familijnym na terenie Birkenau. Ratował żydowskie dzieci, które po latach zostały bohaterami filmu Gata. Kiedy reżyser współcześnie pyta ocalałych i ocalałe o orientację psychoseksualną Fredy’ego, wszyscy odpowiadają, że wiedzieli, ale to nie miało przecież żadnego znaczenia. Nikt tego nie ukrywał. Orientacja psychoseksualna Fredy’ego i jego życie prywatne, podobnie jak w przypadku wielu innych queerowych biografii, stanowią problem dla współczesnych strażników i strażniczek pamięci.

Twarze „różowych trójkątów”. Kim są osoby na fotografii z KL Sachsenhausen?

Czasami świadkowie zostawiają kilka relacji w różnych odstępach czasowych.

Dobrym przykładem tego typu sytuacji jest historia Melanii Weissenberg z Dąbrowy Tarnowskiej, którą zawdzięczamy profesorowi Janowi Grabowskiemu. Dzięki staraniom matki ta trzynastoletnia żydowska dziewczynka trafiła wraz z kuzynką do polskiego gospodarza, który przechowywał je w skrytce zakopanej w ziemi. W latach 1942–1945 Melania prowadziła dziennik, opisując swoją codzienność. Pisała w nim wprost o barterowej relacji seksualnej z gospodarzem, ale również wspominała swoją przedwojenną przyjaciółkę Bineczkę. 13 kwietnia 1942 roku napisała: „Gdybyś wiedziała, jak ja Cię, Bineczko, kocham. O, gdybyś wiedziała. Lecz Ty nie wiesz i nie będziesz nigdy wiedzieć. Bo nie uwierzysz, że taka miłość może istnieć. To się nazywa miłość »lesbi[j]ska«, to znaczy kobiety do kobiety. Kocham Cię całym moim dziecinnym, czystym jeszcze serduszkiem. I cierpię. I Ty jesteś moją pierwszą miłością. Jakaż szkoda, że nie mogę dać Ci wymownych jej dowodów!”. Przyznasz, że ten fragment jest wyjątkowy w kontekście dominujących klisz dotyczących queerowej historii w okresie drugiej wojny światowej.

Kilkadziesiąt lat po wojnie Melania – Molly napisała wspomnienia na podstawie dziennika. Dopiero w drugim wydaniu dołożyła dziennik i sproblematyzowała temat relacji seksualnej z osobą ukrywającą. W tym kontekście myślę, że warto również wspomnieć o odpowiedzialności badaczy i badaczek, historyków i historyczek. Rzeczywiście przez lata „nie dostrzegano” queerowych wątków w badaniach drugiej wojny światowej, albo nie chciano dostrzegać. Nie próbowano kontrować relacji Wandy Półtawskiej, powielano jej słowa jak mantrę: „Lesbische Liebe szerzyła się na prawach epidemii. Kobiety, które początkowo wzdrygały się ze wstrętem, powoli ulegały. Szła jak zaraza… jak płomień… jak namiętność”. Nic więcej.

Ostrowska: Upominam się o zapomniane ofiary nazizmu

W tym kontekście piszesz w Onych o tekście Bohdana Piętki Więźniowie z różowym trójkątem w KL Auschwitz.

Bohdan Piętka używa homofobicznej relacji Bogdana Kolasińskiego, którego cytuje bardzo obszernie w przypisie w swoim tekście. I nie kontruje jej w żaden sposób, zasłaniając się brakiem źródeł – kontrświadectw. Jest to oczywiście nieprawda, czego dowodzi choćby przykład Karla Goratha, więźnia obozów Neuengamme i Auschwitz, o którym zresztą Piętka wspomina w swoim artykule. W 1998 roku Karl Gorath w filmie Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana Paragraf 175 udzielił Jörgowi Hutterowi wywiadu, który jest dostępny online na stronie badacza już od ponad dwudziestu lat. Wypadałoby zapoznać się z tym źródłem, szczególnie że badania Huttera nie są obce autorowi tekstu Więźniowie z różowym trójkątem w KL Auschwitz.

Oczywiście nie byłoby problemu, gdyby obok tekstu Bohdana Piętki było kilkanaście innych artykułów komentujących, opisujących tę tematykę w języku polskim. W 2014 roku było ich dosłownie kilka. Nadal niewielu autorów i autorek zajmuje się tematyką szeroko pojętej seksualności w czasie drugiej wojny światowej.

Jednocześnie tego typu działania powodują, że homoseksualność nadal jest postrzegana jako patologia, a w kontekście wojennym – także jako forma współsprawstwa. Zresztą podobnie traktowano po wojnie kobiety, które były seksualnymi pracownicami przymusowymi w obozowych domach publicznych. W pamięci zbiorowej nadal funkcjonują zawieszone gdzieś pomiędzy społecznością więźniarską a wspólnotą sprawców.

Dlaczego badacze nie interesowali się losem osób homoseksualnych w Auschwitz

Mimo wszystko pojawia się coraz więcej tekstów kultury mówiących innym głosem.

To prawda. Do kin wchodzi właśnie film, który ma szansę być skutecznym lekarstwem na trwałą powojenną polską homofobię – Wielka wolność w reżyserii Sebastiana Meisego, nagrodzona na festiwalu filmowym w Cannes w 2021 roku Nagrodą Jury sekcji Un Certain Regard. Z jednej strony jest to zbiorowy portret ofiar i przeżywców skazanych na mocy paragrafu 175. Z drugiej – Wielka wolność pokazuje, na czym polegały powojenne prześladowania osób nieheteronormatywnych. W ich przypadku wojna nie skończyła się w maju 1945 roku.

Osoby nieheteronormatywne ścigane i skazane na mocy paragrafu 175, ofiary wojennej przemocy seksualnej albo osoby, które doświadczyły barteru seksualnego, nie mogły po wojnie otwarcie mówić o swoich doświadczeniach.

I to właśnie wywołuje mój bunt. Mimo wielu zmian, do których doszło w trakcie ostatnich piętnastu lat, nie zgodzę się z twierdzeniem, że historia seksualności w trakcie konfliktu zbrojnego nie jest już w Polsce tematem tabu. Beton pęka bardzo powoli. Nie przypominam sobie również, żeby powstała osobna monografia dotyczącą gwałtów wojennych (nie tylko Armii Czerwonej) w okresie drugiej wojny światowej. Gdyby nie prace Joanny Hytrek-Hryciuk, Maren Röger, Marty Havryshko, Lecha M. Nijakowskiego czy Jakuba Gałęziowskiego, trudno byłoby mówić o jakimkolwiek postępie.

W Polsce nie ukazał się dotychczas żaden tekst dotyczący więźniów i więźniarek z kategorii tak zwanych asocjalnych. Nie mamy też tłumaczeń tekstów badaczy międzynarodowych. Z tego powodu nadal nie ma badań dotyczących pierwszego transportu kobiet do KL Auschwitz I z 26 marca 1942 roku. Większość z tych więźniarek nosiła czarne łaty, w związku z tym są traktowane z założenia jako współsprawczynie – kryminalistki – element. Nie są „bohaterkami” polskiej historii.

Różowe trójkąty

czytaj także

Różowe trójkąty

Joanna Ostrowska

W Onych zwracasz uwagę również na to, że Polacy skazani na mocy paragrafu 175 nie byli oznaczani w obozie różowym trójkątem.

Kiedy trafiłam na postać Romana Iglera, poznaniaka, który był polskim więźniem skazanym na mocy paragrafu 175, udało mi się nareszcie rozwiązać zagadkę, skąd to przekonanie, że tylko Niemcy byli homoseksualni. Roman walczył w kampanii wrześniowej, trafił do obozu jenieckiego, później wrócił do Poznania. Miał kilka relacji seksualnych z mężczyznami. Nie znamy więcej szczegółów, ale raczej były to jednorazowe sytuacje. Był sądzony na mocy paragrafu 175 i właśnie z tego powodu trafił do więzienia we Wronkach. Odsiedział karę, ale – jako jednostka niebezpieczna dla społeczeństwa, na mocy aresztu ochronnego – trafił do Auschwitz. Jako Polak został oznaczony czerwonym winklem.

Na pierwszy rzut oka, kiedy przeglądamy wyłącznie jego dokumentację obozową, mamy do czynienia z modelowym więźniem politycznym. Dopiero wyjście poza archiwum obozowe, próba odzyskania biografii przed transportem do Auschwitz, pozwoliła mi zrozumieć jego życiorys. Historię Romana traktuję jako jeden z najlepszych przykładów na to, jak współcześnie przyzwyczailiśmy się do pewnych historycznych kategorii. Coraz rzadziej podajemy je w wątpliwość.

Dlaczego przez tak długi czas nie prowadzono badań queerhistorycznych dotyczących drugiej wojny światowej?

Najprościej rzecz ujmując, twierdzono, że jest „za wcześnie”. Oczywiście w sprawach osób LGBTQIA w Polsce zawsze było i jest „za wcześnie” na zmiany, czego pokłosie odczuwamy dziś. Polskie społeczeństwo jest nadal niegotowe. I dlatego „za wcześnie” jest też na pamiętanie. To są naczynia połączone. Mam wrażenie, że to, co wydarzyło się w 2020 roku, pełna homofobii kampania wyborcza Andrzeja Dudy, to pokłosie zaniedbań dotyczących badań historycznych. Ludzi, którzy nie mają historii, anonimową grupę „onych”, łatwiej szkalować, obrażać, kryminalizować bez jakichkolwiek konsekwencji. A dziś znalezienie świadków i świadkiń graniczy z cudem. Tym bardziej takich, którzy będą mieli ochotę opowiadać o swoich doświadczeniach w homofobicznym społeczeństwie, które nadal stanowi dla nich zagrożenie.

I to jest pod wieloma względami strata nie do nadrobienia. Zostają próby rekonstruowania scenografii ich doświadczeń, na podstawie źródeł spisanych zresztą przeważnie rękami oprawców. A jednak robisz to, w dodatku używając imion i nazwisk swoich bohaterów.

To nie była łatwa decyzja, ale nadal uważam, że po tylu latach ukrywania, maskowania, kryminalizowania moim bohaterom należy się szacunek. Ogromny wpływ na moją decyzję miała też polityka Arolsen Archives – największego na świecie archiwum dokumentującego nazistowskie prześladowania – oraz innych historyków i historyczek zajmujących się queerowymi biografiami okresu wojny. Praktyka zasłaniania nazwisk w przypadku osób skazanych na mocy paragrafu 175, stosowana przez niektóre miejsca pamięci w Polsce, to pieśń przeszłości.

Cholernie mocna miłość, cholernie mocny strach

czytaj także

Od 24 lutego tego roku żyjemy już w zupełnie innej rzeczywistości. Czy twoje doświadczenia badawcze wpływają na twoje spojrzenia na wojnę, która toczy się teraz w Ukrainie?

Po ataku Rosji na Ukrainę temat wojennej przemocy seksualnej stał się znów bardzo bliski. Działalność pomocowa dotycząca ofiar gwałtów wojennych będzie opierać się nie tylko na wsparciu terapeutycznym, medycznym i prawnym, ale także archiwalnym. Dokumentowanie historii przemocy to nasz – historyków i historyczek – obowiązek i wsparcie dla ocalałych. Zachęcam do zapoznania się z działalnością SEMA Ukraine oraz polskiej nieformalnej grupy pomocowej „Dla życia po traumie wojennej”.

**
Joanna Ostrowska – doktora nauk humanistycznych w zakresie historii, studiowała również w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, Katedrze Judaistyki UJ, Gender Studies UW, Zakładzie Hebraistyki UW i PWSFTviT w Łodzi. Wykładowczyni akademicka, krytyczka filmowa, dramaturżka. Zajmuje się tematyką związaną z przemocą seksualną w czasie drugiej wojny światowej i zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka głośnej książki Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej (2018), za którą otrzymała prestiżową nagrodę Mauthausen-Memorial-Forschungspreis.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Anna Kowalczyk
Anna Kowalczyk
Dziennikarka, publicystka i pisarka
Dziennikarka, publicystka i pisarka specjalizująca się w historii kobiet. Prezeska Fundacji Muzeum Historii Kobiet. Autorka bestsellerowej „Brakującej połowy dziejów. Krótkiej historii kobiet na ziemiach polskich”, pierwszej popularnonaukowej syntezy historii kobiet w Polsce od pradziejów do współczesności. Ambasadorka akcji „Gdzie się podziały nasze patronki?” zachęcającej szkoły do przybierania imion zasłużonych kobiet. Współtwórczyni polsko-niemieckiej inicjatywy muzyczno-herstorycznej „Das Moderne Mädel/Nowoczesna Dziewczyna”. Członkini rady Fundacji Humanity In Action.
Zamknij